Rozdzielane rodziny, odmowa godnego pochówku zmarłych, przymusowe aborcje… Polacy, którzy podczas II wojny światowej trafili do pracy w Niemczech, nie mieli żadnych praw.
Jak przyjechałam do baorów, to u nich pracowało już troje Polaków i żołnierz – niewolnik – Francuz. Jeden z Polaków, Józek, pochodził z Turku. Pozostali rodacy w gospodarstwie to Stasia Nowakowska i Stach Rak. Przyjechali do Niemiec dokładnie z Poręby Wierzbickiej – zaraz, jak Niemcy weszli do Polski. Zgłosili się na ochotnika, bo mieli w Polsce już nieślubne dziecko, a rodzice Stacha nie chcieli biednej synowej.
Nigdy się nie przyznawali, że przyjechali na ochotnika, bo się tego bardzo wstydzili. Jak ktoś pytał, to mówili, że są z łapanki. O tym, że przyjechali na ochotnika, dowiedziałam się dużo później.
– Co się stało z tym nieślubnym dzieckiem?
– Stasia zostawiła dziecko u swoich rodziców w Polsce. U baora urodziło im się drugie.
– Mieszkało z nimi?
– Tak. Mieszkali razem w gospodarstwie (…).
Grób pod murem
Później Stasia zaszła ponownie w ciążę.
– I baor chciał ją normalnie utrzymać z dwójką dzieci.
– Naprawdę? To rzadkość…
– Tak. Prosił nawet władze w Dortmundzie, by dały mu na ten czas pracownika, który mógłby zastąpić Stasię w pracach polowych. Odmówiono mu. Mało tego – powiedziano mu, że dostanie kogoś, ale Stasię z dziećmi musi koniecznie odesłać do Polski. Nawet wyznaczono mu datę, do kiedy Stasia ma opuścić gospodarstwo.
– I wyjechała?
– Tak.
– A co się stało ze Stachem?
– Po wyjeździe Stasi Stachu, wiadomo, bardzo to wszystko przeżywał. Za tydzień był u nas jak zawsze nalot bombowy. To było w Zielone Świątki.. Myśmy mieszkali jakieś 400 metrów w linii prostej od fabryki, stąd te regularne bombardowania. Na podwórko naszego baora spadło bardzo dużo bomb zapalających, ale nie eksplodowały. Stachu już od wyjazdu Stasi do Polski szukał okazji, żeby sobie coś zrobić…
– Żeby popełnić samobójstwo?
– Tak. Razem z jednym z Ruskich musieliśmy go pilnować. Wtedy akurat pechowo Ruski zaspał, a ja byłam bardzo zajęta. Niepilnowany przez nikogo Stach wyszedł po nalocie na podwórko i rzucił kamieniem w bombę. Odłamki rozszarpały mu ręce i nogi.
– Umarł?
– Nie. Młoda baorka pojechała z nim szybko do szpitala, ale po tygodniu amputowano mu obie nogi. U prawej ręki został mu tylko kciuk. Razem z baorką, Luizą, odwiedziłyśmy go dzień po operacji. Akurat pielęgniarka zmieniała opatrunek i był odkryty. Zobaczyłam go bez nóg, z rozszarpanym kroczem, no i zemdlałam. Zatrzymali mnie wtedy na trzy dni w szpitalu.
Stachu żył jeszcze tylko trzy miesiące. Umarł.
Po rozmowie z dyrektorem szpitala okazało się, że jak nikt nie zgłosi się po ciało, to Stachu zostanie spalony w piecu szpitalnym.
Sprawą zajęli się koledzy, którzy pracowali w fabryce Kruppa. Zobowiązali się, że go pochowają.
– Gdzie się chowało wtedy robotników przymusowych?
– No, to nie było takie proste pochować Polaka w czasie wojny w Niemczech… W Lutendortmund był cmentarz, ale nie wolno było chować cudzoziemców. W Dortmundzie było wolno, ale tylko pod murem – w jednym wyznaczonym miejscu. Włożyli więc tego Stacha bez rąk i nóg do kartonu i wyruszyli w drogę.
– Opowiadali mi potem, że jak zajechali na miejsce, to ubrania na sobie mieli mokre ze strachu. Nam nie wolno było przecież jeździć środkami lokomocji, a tu jeszcze trup w pudełku pod pachą. Jak by ich złapali – wiadomo, jak by się to skończyło. I tak go pochowali.
Czytaj też: Jak wyglądał „normalny” dzień w nazistowskim obozie pracy?
Makabryczna „klinika położnicza”
Być może inaczej potoczyłyby się ich losy, gdyby Stach wiedział, że w położonym zaledwie 16 kilometrów od Bövinghausen Waltrop funkcjonował nadzorowany przez nazistów szpital położniczy – tzw. centralny obóz aborcyjny dla Westfalii Waltrop-Holthausen. Wtedy wiedziałby, że wyjazd Stasi uratował ich przed utratą dziecka.
Do centralnego obozu aborcyjnego trafiały pochodzące ze Wschodu, w tym z Polski, robotnice przymusowe, które zaszły w ciążę. Dzięki krótkiemu, liczącemu zaledwie kilkanaście dni „urlopowi” mogły bardzo szybko wracać do pracy.
Makabryczna „klinika położnicza” powstała w kwietniu 1943 roku. Zmuszano w niej kobiety do aborcji, a dzieci, które zdążyły przyjść na świat, były odstawiane od matek i doprowadzane do skrajnego wycieńczenia i śmierci. Dzięki zdjęciom lotniczym z 1945 roku wiadomo, że składał się z co najmniej dziewięciu baraków pomalowanych ciemnymi barwami i kilku mniejszych budynków. Kompleks był ogrodzony drutem kolczastym.
Waltrop-Holthausen był największą tego typu placówką na terenie Trzeciej Rzeszy. Funkcjonował od 1943 do 1945 roku. W tym czasie w „klinice” urodziło się 1273 dzieci. W pobliżu Waltrop znaleziono później groby blisko 500 niemowląt. Aborcje przeprowadzono u ponad 700 kobiet.
Dziś, nieopodal dawnego obozu, znajduje się symboliczny pomnik. Na kilku wbitych w ziemię kantówkach wyryto twarze. Te większe to kobiety, te mniejsze to dzieci. Dwie leżą przewrócone na ziemi. To najmłodsze ofiary kliniki aborcyjnej.
– Pani Zosiu, wiedziała pani, że w Waltrop było takie miejsce?
– W czasie wojny nie. Moja baorka powiedziała mi o uśmiercaniu dzieci po skończonej wojnie. Wiedziała o tym od jej koleżanki, która pracowała w tym szpitalu jako położna.
Zatajenie ciąży robotnicy przymusowej, a potem próba znalezienia zastępczego pracownika, by Stasia mogła zostać w gospodarstwie, prawdopodobnie uratowały kobietę przed pobytem w Waltrop.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki Eweliny Karpińskiej-Morek „Soszka. Wojna się dzieciom nie przywidziała”, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa M.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS