Zwiastun filmu “Pan T.”:
W oparach absurdu i czarnej komedii wraz z “Panem T.” snujemy się po zatrutej socrealistycznym smogiem powojennej Warszawie, gdzie jedynymi azylami wolności są jazzowe kluby i fabryki z dorabiającymi po godzinach inteligentami. Pomimo czarno-białej faktury film Marcina Krzyształowicza jest na wskroś barwną opowieścią z kapitalnymi aktorskimi epizodami, wyrafinowanym poczuciem humoru i błyskotliwymi dialogami. Rarytas jakich mało we współczesnym polskim kinie.
Emerytowani filozofowie, malując dziecięce zabawki, rozprawiają o pojęciu substancji, towarzysz Bierut w ubikacji zaciąga się uzbekistańskim zielskiem, a komunistyczni literaci wylewają łzy wzruszenia, wysłuchując płomiennych poematów o górskich wędrówkach Lenina. Marcin Krzyształowicz pozszywał czarną komedię z przezabawnych skeczów, które nie tylko obnażają absurdy PRL-u, a może przede wszystkim w gorzko-słodki sposób komentują mentalność Polaków: inteligentów, polityków, ludzi pracy, szarych obywateli. Trudno jest śmiać się z samych siebie. Zdecydowanie ułatwić może to spotkanie z “Panem T.”.
Tytułową postacią jest bezrobotny literat (Paweł Wilczak), któremu z socrealizmem nie jest po drodze, dlatego zawiesza karierę pisarską, epizodycznie sporządzane notatki chowa głęboko w szufladzie, a większość czasu spędza na ogólnie pojętym bumelanctwie. Od niechcenia udziela korepetycji, bo musi jakoś spłacać skromny pokój w branżowym hoteliku. Nie pogardzi romansem z licealistką (Maria Sobocińska), wypali skręta z pierwszym sekretarzem (Jerzy Bończak), od biedy nieporadnemu sąsiadowi (Sebastian Stankiewicz) pomoże w rozpoczęciu literackiej kariery.
Sprawdź gdzie grają film Pan T.
Elegancko wystrojony, gładko zaczesany i schowany za przyciemnionymi okularami T. jest uosobieniem inteligencji, która nijak nie pasuje do realiów Warszawy wczesnych lat 50. Jego indywidualizm i intelekt są zagrożeniem dla zmasowanego ogłupienia i uprzedmiotowienia ludzi, którym tak bardzo chełpią się władze. Niespodziewany obrót zdarzeń sprawi, że głównego bohatera namierza ubecja, która w niepokornym literacie dostrzega inicjatora zamachu na Pałac Kultury i Nauki. T. z coraz większym trudem lawiruje pomiędzy fikcją a rzeczywistością, prawdą a fantazją. Zaczyna przypominać Józefa K. z prozy Kafki. “Pana T.” można zresztą określić satyryczną i groteskową wersją “Procesu”.
Z natłokiem piętrzących się absurdów i zwrotów akcji bezbłędnie radzi sobie Marcin Krzyształowicz. Pomysłowo poprowadzona narracja pozwala mu nieustannie podsycać zainteresowanie widza losami głównego bohatera. Doskonale zarysowane tło wzbogaca fabułę i umożliwia poszczególne fragmenty opowieści lokalizować w odpowiednich kontekstach. Reżyser świetnie też czuje momenty, kiedy inteligentny humor powinien wybrzmieć mocniej, a kiedy ma być skrzętnie ukryty na dalszym planie. Wielu smaczków Krzyształowicz nie zamierza serwować widzowi pod nos. O wiele przyjemniejsze jest bowiem ich samodzielne wyszukiwanie.
Znaleźć w “Panu T.” można przede wszystkim kapitalne aktorskie epizody. Filozoficzne dyskusje prowadzą Balcerowicz, Fedorowicz i Kutz (któremu zresztą zadedykował swoje dzieło Krzyształowicz), “lewe” szczoteczki do zębów sprzedaje Jan Nowicki, w przeprowadzkach pomagają Lubos i Czeczot, młodych literatów przesłuchuje Wiktor Zborowski, zaś Katarzyna Kwiatkowska i Andrzej Zieliński uparcie próbują wbić do głowy córce fundamentalną wiedzę o rzeczowniku. Podstępnie z T. i publicznością flirtuje równie ponętna, co niewinna Maria Sobocińska, a w roli początkującego pisarza bawi do łez Sebastian Stankiewicz, któremu w rozśmieszaniu widowni wtóruje też Wojciech Mecwaldowski jako cyniczny aparatczyk.
Największym castingowym osiągnięciem autorów “Pana T.” jest tymczasem przywrócenie na wielki ekran Jerzego Bończaka i Pawła Wilczaka. Pierwszy z panów już w filmowych zwiastunach robi furorę w portretowaniu Bolesława Bieruta. Drugi jest największym wygranym filmu Marcina Krzyształowicza. Posągową mimiką i wyhamowaną niemal do zera ekspresją Wilczak kapitalnie oddaje na ekranie nonszalancję i sarkazm tytułowej postaci. W sklepie z aktorskimi rolami jego kreacja znalazłaby się w najbardziej ekskluzywnej części wystawowej. Zapomnianemu nieco aktorowi udało się stworzyć postać, z którą zintegrował się stuprocentowo. Póki co, rola życia i jedna z najlepszych w polskim kinie ostatnich lat.
Przyjemność z podziwiania aktorów jest tym większa, że znakomitym tłem ich popisów jest nienagannie wystylizowana Warszawa lat 50., nad którą w niemal każdej scenie posępnie góruje PKiN – chluba państwowego aparatu. Wysublimowany klimat potęgują czarno-białe zdjęcia Adama Bajerskiego. Dokładnością szczegółów urzeka scenografia wiernie oddająca czasy wczesnego PRL-u. Podobną rolę odgrywają zresztą również kostiumy. Wizualnie “Pan T.” wygląda jak film wyciągnięty z zakurzonego archiwum, choć z zupełnie innego działu niż chociażby “Zimna wojna” Pawlikowskiego.
Inspirowana twórczością Leopolda Tyrmanda, jednego z największych XX-wiecznych pisarzy w Polsce, opowieść błyskawicznie wciąga, fascynuje, szczerze rozbawia, unikając jednocześnie półśrodków i wtórnych klisz. Chwilami słychać ukradkiem drobne fabularne zgrzyty, gdzieniegdzie niektóre wątki można byłoby jeszcze rozwinąć, są także nieco przeciągnięte narracyjnie fragmenty. W żaden sposób nie umniejsza to jednak zabawy podczas seansu.
Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że tytułowi Marcina Krzyształowicza nie zaszkodzą zbyt mocno spory toczone pomiędzy producentami filmu a spadkobiercami Tyrmanda. Widzowi, na szczęście, ta pozafilmowa wiedza nie jest niezbędna, bo “Pan T.” posiada w sobie tyle artystycznego uroku, że nie sposób odprawić go z kwitkiem.
OCENA: 8/10
Film
- produkcja
- Polska
- premiera
- 25 grudnia 2019
- czas trwania
- 1 godz. 44 min.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS