A A+ A++

Większość kibiców kojarzy go z charakterystycznego dzwonka. Oczywiście stał się też rozpoznawalny dzięki temu, że po każdym domowym meczu Górnika Zabrze wręczał najlepszemu piłkarzowi koguta. Był wielkim pasjonatem. Jego miłość do klubu i zaangażowanie stanowiły zjawisko unikatowe, obecnie już bardzo rzadko spotykane. Został ikoną Górnika, kimś więcej niż bezgranicznie oddanym fanem. Ale Stanisław “Leon” Sętkowski był przede wszystkim niezwykle życzliwą osobą, która zawsze starała się bezinteresownie pomagać innym. Każdy mógł liczyć na jego wsparcie. 

Aktualnie dużą część kibiców należy określić jako konsumentów klubowych. Kupią bilet, raz na dwa tygodnie przyjdą na mecz. Podczas spotkania zostawią pieniążki w sklepie z pamiątkami, resztę wydadzą na produkty oferowane przez stadionowy catering. I okej. Warto docenić, że w takiej formie uczestniczą w życiu klubu. Są też fanatycy, którzy wręcz emanują przywiązaniem i miłością do drużyny. Są od stóp do głów ubrani w klubowe barwy. Cały dom jest wystrojony w gadżetach zespołu, a w dodatku przemierzają tysiące kilometrów za swoją ekipą.

Natomiast spotkamy niewiele osób, które każdą wolną chwilę spędzają w klubie, które za darmo wykonują tytaniczną pracę, wspierają go z całych sił. I nie mówimy tu o bogatych sponsorach. Mamy na myśli ludzi skromnych, prostych. Nierzadko z niewielkich oszczędności starają się dołożyć swoją cegiełkę. W sumie to większość drużyn ma swoich, właśnie takich pozytywnych fanatyków. Uczęszczają na każdy trening. Mecz na drugim końcu Polski? Żaden problem. Czasami są to postacie nieco groteskowe, klubowe “maskotki”.

Pana Stanisława zaś każdy darzył ogromnym szacunkiem i uznaniem. Dzięki niemu nowi piłkarze Górnika czuli się w Zabrzu jak w domu. Trenerzy wiedzieli, że ich zawodnikom nie stanie żadna krzywda. Włodarze klubu w sytuacjach awaryjnych mogli na nim polegać. Po prostu człowiek do rany przyłóż. – Drugiej takiej osoby nie spotkałem. Jasne, miałem styczność z wieloma kibicami, którzy ze swoimi klubami byli związani od dziecka i jeździli na wszystkie możliwe spotkania. Natomiast “Leon” nie był tylko kibicem niezwykle mocno zakochany w swojej drużynie. On stanowił integralną część Górnika Zabrze – mówi Adam Marciniak, były zawodnik “Trójkolorowych”.

Pomocny człowiek, który skracał dystans

Dla wielu nowych zawodników pierwsze dni w zespole Górnika wiązały się z dużym stresem. Wszak przyszli do klubu z ogromną tradycją. Do miejsca, gdzie są duże oczekiwania. Kibice są tam maksymalnie wkręceni w życie drużyny. Idąc przez klubowe korytarze, podziwiali puchary i statuetki. Uświadomili sobie, że zostali częścią czegoś wielkiego i nie mogą zawieść. Ale za każdym razem w lepszej aklimatyzacji pomagał pewien pan z wąsem, który od rana do nocy przesiadywał na obiektach przy ul. Roosevelta. Na okrągło, od kilku dekad. Od razu starał się zarazić ich swoim optymizmem, pogodą ducha.

Stanisław “Leon” Sętkowski wiedział, jak sprawić, by na początku piłkarz nie czuł się samotny.

Adam Marciniak: – Do Górnika przyszedłem w 2007 r. – wtedy “Leon” był w sile wieku, pełen życia. Pamiętam, że zawsze przebywał siedzibie klubu. Nieważne, o której godzinie przyjechałem, to za każdym razem widziałem go tam. Przez pierwsze klika dni zwracałem się do niego “na Pan”, ale potem kazał mi używać jego pseudonimu. Mówił, że imię Stanisław go postarza. Oczywiście pół żartem. Wspominam go jako człowieka, który miał niesamowitą zdolność skracania dystansu. Dzięki niemu czułem się tam jak u siebie. W Zabrzu i okolicy znał praktycznie wszystkich. Tak więc, gdy cokolwiek się zepsuło i potrzebowałem coś załatwić, z samochodem czy z meblami, a nie wiedziałem, kto mi może pomóc, to wystarczyło zwrócić się do “Leona”. On już wiedział co zrobić z danym fantem. A warto pamiętać, że to był czas, że w internecie to tak wszystko dobrze nie hulało, jak teraz. Każdy raczej pytał się: a gdzie mogę to załatwić? Gdzie mogę to ogarnąć?

Bartosz Kopacz: – Taka osoba jest potrzebna młodym zawodnikom. Niby był sporo starszym od nas mężczyzną, lecz w ogóle nie odczuwaliśmy tej różnicy wieku. Kazał nam mówić “na ty”, czyli “Leon”. Mimo że byłem wówczas nastolatkiem, miałem z nim świetny kontakt. Nie istniał dystans. Był dla nas dobrym kolegą, niczym rówieśnik. Niezwykle pomocny człowiek. O każdej porze dnia można było się do niego zgłosić o pomoc i nie miał z tym żadnego problemu. Potrafił załatwić szybko miejsce w warsztacie samochodowym, sprawy związane z przeglądem. Ba, on sam proponował swój angaż. Robił to bezinteresownie. Zawsze przynosił nam jakieś gadżety, magnesy klubowe. Pamiętam, że często dostawałem od niego słonecznik.

***

Adam Danch spędził w Górniku Zabrze ponad 10 lat. Szmat czasu. Był bardzo mocno związany z “Leonem”. Niesamowicie poruszyła go śmierć osoby, która cały czas była z klubem. I w tych dobrych, i w tych gorszych chwilach. Wspomniał, że, nawet gdy drużyna spadała z Ekstraklasy, pan Stanisław nigdy nie powiedział złego słowa w stosunku do piłkarzy, nie miał pretensji. Wspierał ich. Rzecz jasna również będzie pamiętał go przez pryzmat oferowanej pomocy.

  Wielka strata dla klubu. Trudno wyrazić to słowami. Wszyscy, którzy znali pana Staszka, wiedzieli, jakim był wspaniałym człowiekiem. Gdy zbliżały się święta, przywoził nam koguty lub indyki. Już oporządzone. Dawał także jajka ze swojej hodowli. Nigdy nie odmawiał pomocy. Zapamiętałem jego pomoc z naprawą obuwia. Dla nas, wówczas młodych zawodników, to był duży koszt, a on zawsze pomógł naprawić korki. Nieraz chcieliśmy mu wręczyć jakieś pieniążki za to, lecz odmawiał – mówi były kapitan Górnika Zabrze.

***

Dla trenerów również był niezwykle przydatną osobą. Zawodnicy mogli skupić się na treningach, a nie na tym, że, na przykład, w domu cieknie z kranu. “Leon” sprawiał, że piłkarze nie przychodzili do kantorka trenerskiego i nie marudzili, że im się w Zabrzu nie podoba, że żyją w niekomfortowych warunkach. Gdy trzeba było załatwić coś na cito, wystarczyło  do niego zadzwonić.

Jeżeli czegoś nie da się zrobić, potrzebny jest ktoś, kto o tym nie wie – przyjdzie i to zrobi. Taką osobą był właśnie Stanisław Sętkowski.

Marek Motyka, były trener Górnik Zabrze: “Leon” stał się postacią bardzo wyrazistą nie tylko przez podobieństwo do Bogdana Smolenia, tylko dzięki temu, że miał swoją unikatową osobowość. Hodowli drobiu poświęcał się w całości – to było jego życie. Ale drugą jego ogromną pasją  był Górnik.  Nie widziałem w Zabrzu, faceta tak kochającego klub. Oddałby życie za Górnika. Niby był prostym człowiekiem. Ktoś mógłby powiedzieć do niego: panie, weź te koguty, idź sobie je dokarmiaj, bo ja zajmuję się piłką. I niby w czym taki facet może trenerowi pomóc? A jednak, widzi pan, ta sympatia, to zaangażowanie sprawiała, że jako szkoleniowiec wychodziłem z siebie, by tego klubu, tych kibiców nie zawieść. Dzięki niemu zawodnicy czuli się świetnie w Zabrzu. Mieli duży komfort, bo Stanisław zawsze mógł im pomóc. Opiekował się młodszymi piłkarzami. Dla mnie, jako trenera, było to nieocenione wsparcie.

Dodaje: – Nie wtrącał się w pracę trenerów. Z kolei był bardzo chętny do pomocy, gdy tylko szkoleniowcy jej potrzebowali. Niesamowicie otwarty. Przychodził na treningi, by obserwować życie drużyny. Strasznie życzliwy. Każdego w klubie witał ciepło, jakby był gospodarzem tego terenu, tego majątku klubowego. Nas, trenerów, traktował z wielką sympatią, a piłkarzy jak własne dzieci. Generalnie Górnik to bardzo specyficzny klub. Jeszcze za moich czasów większość ludzi pracujących tam oddawała się klubowi bez reszty. Powiem szczerze: nigdy nie zapomnę pracy w Górniku, bo wchodząc do tego klubu, czułem się jak w domu. Tam nikt nie pracował tylko i wyłącznie dla pieniędzy.

***

Stanisław Sętkowski w przeszłości był biegaczem długodystansowym. Kondycji mógł pozazdrościć mu niejeden piłkarz. I tak też żył na co dzień – na pełnych obrotach, intensywnie. “Człowiek orkiestra” nie mógł prowadzić spokojnej egzystencji. – Szczerze myślałem, że dożyje setnych urodzin. Wówczas miał świetne zdrowie. Z drugiej strony – nigdy się nie oszczędzał, nie odpoczywał. To nie był typ emeryta siedzącego w domu – mówi Adam Marciniak – Zapamiętałem go również z tego, że w tamtym czasie robił wszystko w biegu. Jak z jednego obiektu musiał dostać się na drugi obiekt Górnika – a są tam spore odległości – to zawsze biegł. Był pełen energii i wigoru.

To naprawdę była osoba od wszystkiego. Ktoś w klubie potrzebował coś załatwić, a nie miał na to czasu, w ten czas prosił “Leona”, który wsiadał w swojego zielonego Poloneza. Nawet problemu natury elektronicznej potrafił od rozwiązać od ręki.

Adam Marciniak: – Mój kolega z drużyny, Piotrek Ruszkul, miał jakiś tam problem z routerem. Któregoś dnia, po treningu, mówi do mnie: chodź, pojedziemy jeszcze z “Leonem” naprawić sprzęt. Zdziwiony pytam: Jak to z “Leonem”? To on ci router naprawi? Piotrek odpowiedział: Nie, ale on kogoś zna, kto się tym zajmuje. Tak że miał nawet kontakty z informatykami. Co najlepsze – on z wielką chęcią, z uśmiechem pomagał zawodnikom. Odnosiłem wrażenie, że czerpał ogromną radość z bycia częścią tego klubu. Nie tylko na meczach, ale w codziennym życiu. Że obcuje z pracownikami Górnika, z piłkarzami, z kibicami prowadzącymi sklepik. Że czuje się tam lepiej niż w domu. Czuł się po prostu bardzo potrzebny. Potrafił cały czas zachować optymizm. Nigdy na nic nie narzekał. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek miał zły humor lub coś go zdenerwowało.

Człowiek, który wręczał koguty

Stanisław Sętkowski był znany z pielęgnowania dwóch tradycji, które sam ustanowił. „Leon”, gdy tylko rozpoczynał się mecz Górnika Zabrze, obwieszczał to z trybun, dzwoniąc dzwonkiem. Drugi stały element pomeczowy był bardzo oryginalny i nietypowy. Otóż od 1987 r. po każdym meczu wręczał najlepszemu zawodnikowi “Trójkolorowych” koguta lub indyka. Przez wiele lat bowiem prowadził własną farmę drobiu.

–  Z początku ten człowiek był dla mnie zagadką. Przede wszystkim kojarzył mi się z Bogdanem Smoleniem. Ze względu na podobieństwo. Natomiast, gdy zostałem pierwszy raz trenerem Górnika, przedstawił mi się i wiedziałem wcześniej, że jest osobą bardzo szanowaną i lubianą przez kibiców zabrzańskiej drużyny. Początkowo nie byłem pewny tego, czy wszyscy piłkarze traktują go poważnie. W gazetach pisano o nim, że rozdaje koguty. Proszę pana, ja myślałem, że to są jakieś żarty. Ale po pierwszym wygranym meczu Górnika pod moją wodzą, patrzę, a tam najlepszy zawodnik zasuwa z klatką i kogutem. Powiem szczerze: byłem w szoku. A druga sprawa – co potem zrobić z tym kogutem? Odmówić głupio, a przyjęcie oznaczało problem. Z czasem dowiedziałem się, jak można go rozwiązać – mówi Marek Motyka.

No właśnie, zapewne wielu kibiców zastanawiało się nad tym, co potem działo się z tymi nagrodami. Jak się okazuje – “Leon” nie dość, że fundował upominki, to w dodatku pomagał piłkarzom dobrze wykorzystać podarunek. Adam Marciniak z początku chciał pozbyć się koguta. Taki “kurak” w mieszkaniu to przecież kłopot. Sęk w tym, że koledzy nie uświadomili go, co należy zrobić w takiej sytuacji.

  Pierwszego koguta dostałem po meczu z Lechem, strzeliłem wówczas piękną bramkę z dystansu. Wręczył mi go. Wiadomo: uścisk dłoni, dziękuję, jakieś zdjęcie i powoli kierowałem się w stronę szatni. Pomyślałem: kurde, co ja z nim teraz zrobię. Akurat przechodziłem koło trybuny i napatoczył się jakiś pan z dzieckiem. Zaproponowałem mu, by wziął tego koguta. Bez wahania przyjął podarunek i udałem się kierunku szatni. Za kilka chwil przychodzi “Leon” i mówi: słuchaj, ktoś ci zabrał tego koguta, ale znalazłem go i wyrwałem kibicowi. Wytłumaczyłem mu, że dałem mu go, bo nie wiedziałem, co z nim począć. I dopiero wtedy wytłumaczył mi, że za kilka dni przyniesie mi go już uszykowanego. Potem z tego mięska ugotowałem pyszny rosołek – wspomina Marciniak.

Generalnie prawie każdy oddawał koguta “Leonowi”, który następnie obrabiał go i przynosił gotowe do użytku mięso. No, bo co zrobić z nim? Przecież nie nikomu nie uśmiechało się zabrać go do mieszkania w bloku. Jeszcze, jak kogoś rodzice potrafili “zająć się” ptactwem to pół biedy. A w innym przypadku? Nic tylko poprosić “Leona”, by pomógł dobrze zagospodarować nagrodę.

Strasznie smutno zrobiło mi się, gdy dowiedziałem się, że zmarł “Leon”. Szkoda, że takiej osoby w piłce już nie będzie. Dostałem od niego koguta. Były dwie opcje: albo dać go z powrotem “Leonowi”, albo zabrać go z klatką. Ostatecznie przekazałem go rodzicom mojej żony. I potem spokojnie żył sobie u teściów, którzy dysponowali podwórkiem. Chyba nawet pięć lat. Gdy przyjeżdżałem tam i widziałem tego koguta, od razu wracały miłe wspomnienia. Otrzymałem go po meczu z GKS-em Katowice w I lidze. To było duże wydarzenie, wyjątkowy mecz, na stadionie 20 tysięcy ludzi. Wprawdzie nie udało mi strzelić bramki, bo ostatecznie uznano to za trafienie samobójcze, tyle że po moim strzale – opowiada Bartosz Kopacz.

Człowiek, który jeździł Polonezem

Nie tylko dzwonek z zakonu paulinów na Jasnej Górze i  koguty były znakami rozpoznawczymi Stanisława Sętkowskiego. Piłkarzom i pracownikom klubu nierozerwalnie kojarzył się z zielonym Polonezem. Był znakiem firmowym “Leona”. –W tym aucie miał dosłownie wszystko. Kiedyś, idąc do swojego samochodu, zerknąłem, co się znajduje w tym Polonezie. A tam leżały wszystkie możliwe gazety sportowe, gadżety. Po prostu muzeum sportowe na kółkach – wyznaje Kopacz.

“Leon” miał również nietypowy zwyczaj, wręcz dziwny. Co ciekawe – zawsze miał w aucie wycieraczki postawione “na sztorc”.  –  Nie wiem dlaczego, ale mówił, że wówczas na pewno nie przymarzną do szyby. Sęk w tym, że jeździł tak cały rok. Miał też taką manierę, że gdy przechadzał się po parkingu klubowym, to zawodnikom też wycieraczki podnosił. Typowy jego żart. Wówczas było już wiadomo, że kręci się gdzieś w klubie – tłumaczy Adam Marciniak.

Tak, wycieraczki postawione “na sztorc”, to był jego znak rozpoznawczy. Każdy, kto grał w Górniku, doświadczył tego. Chyba nie było takiej osoby, której nie postawiłby tych wycieraczek w samochodzie. Po treningu musieliśmy najpierw dać je w dół i dopiero wtedy mogliśmy odjechać – mówi Bartosz Kopacz.

Na sam koniec dodaje: – Był ikoną Górnika. Nawet gdy przyjeżdżałem do Zabrza z innymi klubami, to za każdym razem go spotykałem. Zawsze czekał na mnie pod autobusem, żeby zamienić kilka słów. Notorycznie śmiał się ze mnie, że jestem “synem Ewy Kopacz”. Całe lata spędzał w klubie długie godziny, pomagając pracownikom za darmo, z dobrego serca. W każdej drużynie znajdą się podobne osoby, jednak takiej postaci, jak “Leon” w Górniku, nie miałem okazji poznać. Strasznie szkoda, że nie doczekał występu Łukasza Podolskiego. A przecież w poprzednim tygodniu był na jego prezentacji, ubrany w specjalną koszulkę z napisem “Witaj Poldi”.

***

Niestety, już nie zobaczymy pana Stanisława używającego dzwonka po każdej udanej akcji jego drużyny. Nie zobaczymy już, jak z nieskrywaną przyjemnością wręcza piłkarzom koguty. Nie zobaczymy też, jak podjeżdża pod siedzibę klubu swoim starym, wysłużonym Polonezem.

Odeszła prawdziwa legenda Ekstraklasy. Odszedł wspaniały człowiek. Jednak zostawił po sobie piękne wspomnienia. Na zawsze zostanie w sercach kibiców, piłkarzy i pracowników klubu.

fot. Newspix, FotoPyK

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułSprawa w TK z wniosku premiera Morawieckiego przełożona
Następny artykułZiobro: TK ochronił polski porządek konstytucyjny przed bezprawną ingerencją