A A+ A++

Polski Linbergh 

Równo sto lat temu w Bitwie pod Radzyminem 16 sierpnia 1920 ciężko ranny w nogę został dwudziestojednoletni Wielkopolanin Stanisław Skarżyński. Wcześniej uczył się w Kaliszu i Włocławku, pasjonował modelarstwem i, uwaga, lotnictwem, należał do POW. W 1918 roku rozbrajał Niemców. Jako podporucznik 29 Puku Strzelców Kaniowskich został ranny w wojnie polsko-bolszewickiej w bitwie pod Połockiem. A jednak walczył dalej – aż do Radzymina. Wojsko Polskie odparło Sowietów , ale młody Stanisław z zakażeniem krwi aż dwa i poł roku spędził w szpitalu. Za bohaterstwo dostał Srebrny Krzyż Virtutti Militari oraz… wyrok o niezdolności do służby wojskowej. Oznaczało to powrót do cywila. Nie chciał się z tym pogodzić , walczył o pozostanie w armii odrodzonego państwa. I dano mu te szansę – ale mógł pracować tylko za biurkiem. To też było dla niego nie do przyjęcia. Po parunastu miesiącach starań udało mu się dostać do szkoły pilotów w Bydgoszczy. Dalej służył w polskiej armii! Podczas pierwszego lotu zapalił mu się samolot, ale Skarżyński wylądował. Nikt nie przypuszczał że ten tak ciężko ranny w wojnie z Armią Czerwoną piechur stanie się asem polskiego lotnictwa. Paradoksalnie: gdyby nie te rany kontynuowałby karierę w wojskach lądowych, a tak rozsławiał na cały świat Biało-Czerwone szachownice. Najpierw z porucznikiem Andrzejem Markiewiczem przelecieli nad Afryką: pokonali prawie 26 tysięcy kilometrów i… dwie awarie silnika, pokazując całemu globowi najwyższy poziom polskich lotników . Jednak było to tylko preludium do największego wyczynu: samotnego przelotu nad Atlantykiem. Był pierwszym Polakiem, który tego dokonał, a jednocześnie ustanowił rekord do dziś nie pobity – uczynił to najmniejszym samolotem w historii: małym polskim RWD – 5. Z polską fantazją poleciał nie w kombinezonie pilota, ale w… garniturze i nie wziął spadochronu (!) uznając że i tak nie miałby gdzie wylądować, lecąc nad oceanem. Odznaczony przez Międzynarodową Federację Lotniczą medalem Louisa Bleriota stał się w Polsce bożyszczem tłumów. Zdjęcia Skarżyńskiego na balkonie Aeroklubu Warszawskiego otoczonego mrowiem ludzi przeszły do historii, podobnie jak jego przejazd ulicami stolicy. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta, niespełna pięć miesięcy przed wojną zostanie ostatnim prezesem Aeroklubu RP w II Rzeczypospolitej. Po agresji Niemiec na Polskę odpowiadał za przerzuty naszych lotników z Polski do Francji, a po jej upadku do Anglii. Został tam komendantem Polskich Szkół Pilotów, ale wolał bezpośrednio walczyć z niemieckimi okupantami . Zginął w czerwcu 1942 , po tym jak Niemcy zestrzelili jego samolot z 305 Dywizjonu Bombowego. Nazywano go „polskim Lindberghem”. Piszę o płk. Stanisławie Skarżyńskim, bo to jedna z jedenastu pięknych postaci, których sylwetki znalazły się w ważnej książce. 

Pod biało-czerwonym sztandarem na stadionie i na froncie  

Chodzi o pozycję „Sportowcy dla Niepodległej. Opowieść na stulecie Bitwy Warszawskiej”. Miałem zaszczyt napisać przedmowę do tego szczególnego dzieła , którego autorkami są krakowskie dziennikarki Magdalena Stokłosa i Aleksandra Wójcik. Rzecz wydal Instytut Łukasiewicza z inicjatywy jego prezesa Macieja Zdziarskiego. To kolejna pozycja w cyklu przybliżającym sylwetki polskich sportowców, którzy gdy trzeba byli żołnierzami. Najpierw walczyli pod biało-czerwonym sztandarem na stadionach, boiskach, parcourach, a potem stawiali opór Niemcom podczas II Wojny Światowej. A ci z czasów o dwie dekady wcześniejszych najpierw walczyli na froncie z Sowietami , czasem z Ukraińcami o Lwow, by potem osiągać sportowe laury, a po kolejnych dwudziestu latach znowu bronić Polski, tyle że tym razem przed wrogiem z Zachodu, drugim okupantem – Niemcami. 

Braci dwóch: „Czarne Koszule”, lwie serca 

  Tadeusz i Wacław Gebethnerowie, współzałożyciele warszawskiej „Polonii” byli nie tylko świetnymi piłkarzami – najpierw walczyli z bolszewikami. Wacław został ciężko ranny w nogę w bitwie pod Zaglinkami, Tadeusz odznaczył się w zdobywaniu węzła kolejowego Sarny. Obaj zdążyli jeszcze wesprzeć polskość na Górnym Śląsku: tworzyli tam polskie kluby i wydawali polską prasę przed ostatnim, decydującym plebiscytem. 

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości odnosili sukcesy nie tylko w futbolu, ale też w lekkoatletyce. Zakończyli kariery wcześnie, bo poświecili się własnemu wydawnictwu Gebethner i Wolff, a od 1925 roku wydawali „Przegląd Sportowy”. 

A potem znów walczyli – tyle, że z Niemcami. Tadeusz uciekł z obozu internowania na Litwie, Wacław był w Polskich Siłach Zbrojnych we Francji , a potem w Wielkiej Brytanii. Tadeusz przez dwa lata w swoim mieszkaniu w Warszawie przy Śniadeckich 23 ukrywał żydowskie małżeństwo z córką. Walczył w Powstaniu Warszawskim, po ciężkich ranach amputowano mu rękę i nogę, zmarł w niemieckim obozie jenieckim. Po 38 latach odznaczono go w Izraelu tytułem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Na uroczystościach nie było nieżyjącego od bliska czerech dekad Tadeusza Gebethnera, ale były uratowane przez niego Ludwika Abrahamer i jej córka Alina, która jako dwunastoletnia dziewczynka trafiła wraz z mama do mieszkania Gebethnera. 

Niezapomniani bohaterowie… 

Można i trzeba by mówić i pisać o innych. O szermierzu, medaliście z Igrzysk Olimpijskich w Los Angeles Władysławie Dobrowolskim, który potem na falach Polskiego Radia zainicjował gimnastykę poranną, a którego syn Jerzy był w okresie już powojennym znanym reżyserem, aktorem i satyrykiem. Po II wojnie Dobrowolski-senior był trenerem szermierki: wychował między innymi dwukrotnego mistrza olimpijskiego Witolda Woydę. 

O Stefanie Kostrzewskim -jednym z najlepszych polskich biegaczy i płotkarzy (ale tez koszykarzu), który w 1920 roku walczył w 28 Pułku Strzelców Kaniowskich. Był jednym ze 105 tysięcy (sic!) ochotników do polskiej armii, którzy ratowali ojczyzną przez zalewem komunizmu. Po 20 latach walczył znów – tym razem przeciwko Niemcom: pod Narwikiem, ale tez brał udział w inwazji Aliantów w Normandii Zachodniej, kończąc szlak bojowy w stopniu kapitana. 

Albo o Karolu Rommelu. Był to prawdziwy człowiek renesansu: podpułkownik kawalerii, aktor, malarz i aż trzykrotny olimpijczyk. Tez walczył z bolszewikami, był ranny, a potem z drugim okupantem we Wrześniu 1939. Był więźniem niemieckich obozów w Dachau i Mauthausen.   

  Albo też wioślarz Henryk Niezabitowski czy kolarz, pierwszy polski medalista olimpijski Józef Lange czy jeździec Zdzisław Dziadulski. Albo generał Mariusz Zaruski – też malarz, poeta, pisarz i taternik. Albo kapitan Stefan Loth, piłkarz, bohater walk z Ukraińcami o Lwów i Sowietami na lewym brzegu Dniestru. 

Dzięki takim fascynującym książkom, jak „Sportowcy dla Niepodległej” Magdaleny Stokłosy i Aleksandry Wójcik oni wszyscy, sportowcy-żołnierze – i ich zasługi dla Polski – nie będą zapomniani.

W ostatni czwartek w siedzibie Polskiego Komitetu Olimpijskiego (PKOl) odbyła się premiera dzieła o ludziach, którym Rzeczpospolita zawdzięcza tak wiele. 

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (17.08.2020)

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułGrecja: prom uratował dziecko dryfujące na dmuchanym jednorożcu
Następny artykułLewackie bojówki pod lupą służb. Ratusz wspierał aktywistów!