A A+ A++
Słaby jak polski złoty. NBP nie widzi problemu
fot. Oleksiy Mark / / Shutterstock

Notowania złotego od półtora roku znajdują się blisko
historycznych minimów. Polska waluta
pozostaje niemal rekordowo słaba, co najwyraźniej nie przeszkadza Narodowemu
Bankowi Polskiemu.

Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że frank szwajcarski
kosztuje tyle, ile jeszcze nie tak dawno kosztowało euro. Samo euro notowane
jest blisko najwyższych poziomów od 12 lat. Kurs dolara na polskim rynku regularnie
flirtuje z poziomem 4 zł. Ta wręcz rażąca słabość polskiej waluty zdaje się jednak
nie przeszkadzać obecnemu kierownictwu Narodowego Banku Polskiego.

– Polska gospodarka jest taka, że obecny kurs złotego jest
dla niej dobry, pewna skala wahań kursu złotego nie szkodzi polskiej gospodarce
– powiedział
prezes NBP Adam Glapiński, powtarzając, że NBP nie celuje w żaden określony
poziom kursu. – Generalnie wbrew temu co się czasami wydaje, to kraje
współczesnego świata dążą do tego, żeby mieć słaby kurs. Bezpieczny
stabilny, ale nie za silny – dodał Glapiński.

Tyle że w ostatnich kwartałach polski złoty nie jest „stabilny”, tylko
stabilnie słaby. Po wprowadzeniu pierwszego lockdownu i rozpoczęciu programu skupu
obligacji skarbowych przez NBP w marcu 2020 polski pieniądz gwałtownie stracił
na wartości względem głównych walut wymienialnych. Kurs euro po raz pierwszy od
2009 roku przekroczył poziom 4,63 zł, dolar kosztował w porywach 4,30 zł, a za franka
szwajcarskiego płacono rekordowe 4,38 zł. Od tego czasu sytuacja nie uległa
istotnej poprawie – położenie złotego pozostaje stabilnie beznadziejne.

Ilustracją tego stanu rzeczy jest wykres indeksu złotego,
odzwierciedlającego siłę polskiej waluty względem euro, dolara amerykańskiego,
funta brytyjskiego i franka szwajcarskiego. Wiosną 2020 indeks PLN naruszył historyczne
minima z lat 2016-17. Od ponad trzech lat złoty pozostaje w trendzie spadkowym,
systematycznie tracąc na wartości i ciążąc w stronę historycznych minimów.

Podobny obraz sytuacji uzyskamy, jeśli spojrzymy na jeszcze prostsze
narzędzie, jakim jest walutowy koszyk złotego. To zwykła średnia arytmetyczna
notowań euro, dolara, funta i franka szwajcarskiego. W pierwszej połowie
października koszyk ten notowany był po 4,55-4,57 zł. A więc niebezpiecznie
blisko maksimów z kwietnia 2020 (prawie 4,60 zł) i stycznia 2016 (blisko 4,64 zł).
Słabszego złotego obserwowaliśmy tylko w pierwszej połowie 2004 roku, gdy
koszyk PLN kosztował nawet 4,80 zł.  

Przez poprzednie 21 lat mediana wartości koszyka walutowego wyniosła 4,07 zł.
Oznacza to, że przez połowę tygodni od początku 2000 roku koszyk złożony z czterech
głównych walut wymienialnych był notowany poniżej tego poziomu. Obecnie
znajdujemy się w strefie powyżej jednego odchylenia standardowego i zbliżamy się
do poziomu dwóch odchyleń od mediany. Ta
miara pokazuje skalę słabości polskiej waluty względem historycznej średniej.

Jak NBP osłabiał złotego

Pewną rolę w słabości złotego odgrywają czynniki globalne, w znacznej
mierze niezależne od wszystkiego, co dzieje się w Polsce. Po 2008 roku
sentyment do tzw. rynków wschodzących uległ wyraźnemu ochłodzeniu. Niemniej
jednak koszyk walut krajów rozwijających się jest dziś notowany wyraźnie wyżej
niż na przełomie lat 2015/16 czy wiosną 2020.

Złoty nie jest też najsłabszą walutą w swoim koszyku. Nie musimy tu
nawet wspominać o tureckiej lirze, która przez ostatnie 5 lat straciła 66% swej
wartości wobec dolara, ani argentyńskim peso, które w tym samym okresie zdewaluowało
się o blisko 85%. Wypadamy też lepiej od węgierskiego forinta, który przez
ostatnie 5 lat osłabił się o 10%. Ale już wyraźnie tracimy do korony czeskiej,
która w tym czasie podrożała o 13% i niedawno wyrównała 10-letnie maksimum w
relacji do złotego.

Rzecz w tym, że złoty jako waluta kraju „nadganiającego” powinien
generalnie zyskiwać względem euro. W ten
sposób aprecjacja złotego przyspieszałaby proces „doganiania” Zachodu nie tylko
w mocno abstrakcyjnej kategorii parytetu siły nabywczej (PPP), ale przede
wszystkim w wartościach nominalnych (w ramach których przeciętna pensja w Niemczech
wciąż jest przeszło trzykrotnie wyższa niż w Polsce).

Tymczasem Narodowy Bank Polski po 2015 roku, utrzymując rekordowo niskie
stopy procentowe, prowadził politykę sprzyjającą osłabieniu złotego. Proceder
ten nasilił się w grudniu 2020 roku, gdy polski bank centralny bezpośrednio
interweniował na rynku, aby jeszcze bardziej osłabić i tak już słabą
walutę. Do tej pory NBP zastrzega sobie
prawdo do interwencji, które powstrzymywałyby umocnienie złotego.

 – Zdecydowanie nie chcemy jednak widzieć
mocnej aprecjacji złotego w sytuacji ożywienia
. Procykliczna aprecjacja nie
jest przez nas mile widziana – powiedziała
w lutym wiceprezes NBP Marta Kightley. – By
zwalczyć tę presję, dokonaliśmy interwencji na rynku walutowym pod koniec ubiegłego
roku. Mieliśmy dużo sygnałów z rynku, że to co się wówczas działo, to była
właśnie ta presja na kurs złotego. Uważam, że zatrzymaliśmy tę presję i
zakotwiczyliśmy poziom kursu wyżej – dodała przedstawicielka kierownictwa NBP.

Komu służy
słaby złoty

Można by
jeszcze zrozumieć, gdyby NBP interweniował na rynku w sytuacji, gdy kurs euro spadłby
poniżej 4 złotych. Albo gdyby w ramach jakiejś zorganizowanej przez zagraniczny
kapitał akcji złoty umacniałby się bardzo szybko i bez makroekonomicznych ku
temu podstaw. Ale teraz mówimy o celowym osłabianiu złotego w sytuacji, gdy
polska waluta jest niemal rekordowo słaba! Co więcej, od lat nie widzieliśmy
faktycznej (a nie tylko wyimaginowanej) presji na umocnienie polskiej waluty.
Po raz ostatni złoty odnotował jakąś zauważalną aprecjację w roku 2017,
odrabiając straty po fatalnym dla niego roku 2014.

Słaba
waluta ma swoich beneficjentów. Po pierwsze,korzystają
na tym eksporterzy, którzy przychody otrzymują w walutach obecnych (w warunkach
polskich głównie w euro), a większość kosztów ponoszą w polskich złotych. Dla
nich wyższy kurs EUR/PLN oznacza wyższe zyski. Zatem słaba waluta nabija kabzę
właścicielom przedsiębiorstw wysyłających towary za granicę – czyli w znacznej
mierze zyski trafiają do międzynarodowych korporacji będących właścicielami
polskich fabryk.

Po drugie,
na słabej walucie pośrednio korzystają producenci wszystkich dóbr „eksportowalnych”.
Dotyczy to przede wszystkim producentów paliw i surowców, rolników, ale też
wytwórców wszelakich dóbr przemysłowych, które mogłyby zostać sprzedane za tzw.
twardą walutę. W normalnych czasach korzysta także sektor turystyczny nastawiony
na zagranicznych turystów. Na krótką metę na osłabieniu złotego zarabia też…
Narodowy Bank Polski, który może zaraportować księgowy zysk na zwiększeniu
wartości aktywów rezerwowych (złota i zagranicznych obligacji skarbowych). Na
tej samej zasadzie zarabiają posiadacze zagranicznych inwestycji. Słabnący
złoty poprawia stopy zwrotu np. z lokat w złoto, ropę naftową czy amerykańskie
akcje. Cieszą się także rodziny polskich emigrantów, którzy przysyłają do kraju
zarobione za granicą euro czy funty.

Natomiast
znacznie więcej jest tych, którzy na osłabieniu krajowej waluty tracą. Stratni
są przede wszystkim konsumenci (czyli my wszyscy) – bo za te same towary muszą
wydać więcej PLN. Dotyczy to nie tylko dóbr importowanych, ale praktycznie
wszystkiego, co można wyeksportować (a więc też paliw, żywności, a nawet
energii elektrycznej). Osłabienie złotego oznacza, że maleje siła nabywcza
wszystkich, którzy uzyskują dochody w polskiej walucie: pracowników, emerytów i
przedsiębiorców. Szczególnie dobrze widać to, gdy pojedziemy za granicę, gdzie lokalne
ceny przy euro po 4,60 zł stają się dla nas zauważalnie wyższe niż przy euro po
4,20 zł.

Bezpośrednio
cierpią też importerzy, którzy nie zawsze mogą przerzucić wzrost kursu
walutowego na swoich klientów. Wymierne
straty ponoszą zadłużeni w walutach obcych – w szczególności dotyczy to osób,
które kupiły mieszkania za kredyt liborowy denominowany we franku szwajcarskim
czy euro.

Co tu jest
grane?

Politykę
osłabiania krajowej waluty prowadziło wiele krajów po 2008 roku. Tzw.
wojny walutowe sprowadzały się do tego, kto szybciej i mocniej „zeszmaci”
własną walutę. Chodziło o to, aby rodzimy eksport uzyskał nieuczciwą
przewagę konkurencyjną nad producentami z innych krajów. Była to prymitywna
próba utrzymania zatrudnienia w warunkach światowej recesji i kryzysu finansowego.
Wszystko to odbywało się na koszt krajowych pracowników i konsumentów, których siła
nabywcza malała.

Teraz
jednak sytuacja jest diametralnie inna. Na świecie brakuje towarów i chętnych
do pracy pracowników. Nie ma więc problemów z popytem, a inflacja jest zdecydowanie
za wysoka, a nie za niska. W takiej sytuacji dalsze osłabianie krajowej waluty
grozi powtórką scenariusza tureckiego albo nawet argentyńskiego. Przecież jeszcze trzy
lata temu dolar w Turcji kosztował niespełna 4 liry. Teraz – po serii
monetarnych błędów i wielkich geopolitycznych ambicji „sułtana” Erdogana –
„zielony” nad Bosforem kosztuje ponad 9 lir.

Zachowanie
obecnego kierownictwa NBP można wytłumaczyć chyba tylko w jeden sposób – prezes
Glapiński i jego stronnicy świadomie doprowadzili do „podgrzania” gospodarki i
wzrostu inflacji CPI, aby umożliwić rządowi znaczące nominalne podwyższenie płac w
gospodarce (zwłaszcza ustalanej administracyjnie pensji minimalnej). W ten sposób
przed nadchodzącymi wyborami parlamentarnymi u części elektoratu można wzbudzić
efekt iluzji dobrobytu. Że zarabiacie więcej, rząd „stać” na nowe
transfery socjalne (500+, n-te emerytury, itp.), a pewna inflacja jest tu
nieunikniona – to od pewnego czasu głosi partyjna propaganda. Nie wszyscy przecież od razu się zorientują,
że ten pieniądz ma coraz niższą siłę nabywczą i że wcale się na tym nie wzbogacili.

Jeśli tak
faktycznie było, to oznaczałoby, że Narodowy Bank Polski sprzeniewierzyłby się
swojej ustawowej misji dbania o stabilność polskiego pieniądza po to, aby wspomóc
realizację polityki gospodarczej rządu. Ale taka polityka prędzej czy później
dochodzi do ściany. Taką ścianą może się okazać to, co w ostatnich dniach
dzieje się na polskim rynku długu, na którym przez pierwsze dwa tygodnie
października doszło do zmasowanej wyprzedaży papierów skarbowych. W rezultacie rentowność obligacji
10-letnich skoczyła z 2% do 2,6%. Jeśli taka sytuacja się utrzyma w kolejnych
tygodniach, to Rada Polityki Pieniężnej zostanie zmuszona do ostrych podwyżek
stóp procentowych. Bo ich ewentualny brak może rozsierdzić uczestników rynku i
wywołać lawinową wyprzedaż złotego. A z euro po 5 zł trudno się będzie
wytłumaczyć nawet najwierniejszemu elektoratowi.

Źródło:
Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułWeekend w Elektrowni
Następny artykułLucek się żeni [ Kultura ]