Świetne nastroje z początku roku nie trwały długo. Nagle okazuje się, że litania problemów trapiących inwestorów jest długa, a wśród nich na wysokiej pozycji jest potencjalna rosyjska agresja wobec Ukrainy. Czy za konflikt na Ukrainie zapłacimy wszyscy? Walka o wpływy trwa już niemal dekadę: Warto przypomnieć, że konflikt wokół Ukrainy trwa już 8 lat, a rozpoczęły go demokratyczne przemiany w tym kraju po obaleniu prezydenta Wiktora Janukowycza.
Problemy na własne życzenie?
Prawda jest taka, że Europa Zachodnia po części sama jest winna obecnej sytuacji. Ambitna polityka energetyczna w połączeniu z naiwnością (w pewnych kręgach pewnie udawaną) co do polityki zagranicznej Moskwy sprawiły, że nasz kontynent coraz bardziej uzależnia się od importu surowców energetycznych z Rosji. O ile dekadę temu ok. 30% importu unijnego gazu pochodziło z Rosji, tak teraz jest to już blisko 47%, co oczywiście daje Moskwie mocną kartę przetargową w swoich politycznych rozgrywkach. Szczególnie teraz, gdy drożejące surowce dokładają się do rosnącej inflacji, powodując niekomfortową sytuację dla rządzących.
Rynki dyskontują ryzyko wojny
Tym razem inwestorzy podchodzą do zagrożenia poważnie. Reakcja rynków już teraz jest dużo większa niż w 2014 roku. Notowania głównego rosyjskiego indeksu RTS50 spadły już o 30% i to pomimo wysokich cen surowców, które powinny mu sprzyjać. W ostatnim czasie tracą nie tylko spółki finansowe, które mogą zostać najmocniej dotknięte sankcjami (jak na przykład wyłączenie banków z globalnych rozliczeń), ale także choćby Gazprom, dla którego sytuacja na rynku gazu była do tej pory korzystna.
Reakcję widać też na rynku złotego. Do tej pory nasza waluta radziła sobie całkiem nieźle, m.in. dzięki oczekiwaniom na mocne podwyżki stóp ze strony NBP. W ostatnich dniach jednak złoty zaczyna tracić – gdyby doszło do faktycznego konfliktu, globalny kapitał wycofałby się częściowo z naszego regionu „na wszelki wypadek”.
Należy pamiętać, że ryzyka geopolityczne są zwykle bardzo zerojedynkowe. Najczęściej reakcja rynku jest krótkotrwała i jak tylko inwestorzy widzą, że zażegnany jest czarny scenariusz, wszystko wraca do normy. Na ten moment jednak jeszcze nie jesteśmy w tym miejscu.
Za ewentualny konflikt zapłacimy wszyscy
Konflikt zbrojny niemal zawsze jest zły. Dla utraty ludzkiego życia i cierpień cywilów trudno znaleźć jakiekolwiek uzasadnienie, szczególnie jeśli są to ambicje liderów politycznych, a w historii niestety zwykle tak było. Jednak rosyjska inwazja na Ukrainę to także wymierne straty gospodarcze. Choć największym partnerem handlowym są Chiny, Niemcy i Polska są odpowiednio na 2 i 4 miejscu źródeł importu Ukrainy. Eksport też jest bardzo ważny, szczególnie w obecnej sytuacji gospodarki niedoborów. Tu Polska jest na drugim miejscu, w wysoko na liście są też Niemcy, Włochy i Holandia, a nawet Hiszpania i Rumunia.
Konflikt toczy się naturalnie także wokół gazu, którym Moskwa od miesięcy próbuje rozgrywać Europę. USA podejmują starania o zapewnienie Europie alternatywnych źródeł surowca, ale nie wydaje się to realne. Co prawda większy import LNG pomógł obniżyć ceny gazu w Europie z astronomicznych poziomów, ale opinie ekspertów energetycznych wskazują na niemożliwość zastąpienia importu z Rosji w pełni w krótkim terminie. Po pierwsze, eksporterzy z innych krajów często operują na podstawie długoterminowych kontraktów (szczególnie do Azji) i niekoniecznie mieliby wolne moce na dostarczenie niezbędnych ilości, a nawet gdyby, Europa może nie mieć dostatecznej infrastruktury. Pewnym pocieszeniem może być fakt, iż taki radykalny krok Moskwy byłby dla Rosji strzałem w stopę na dłuższą metę, gdyż 75% rosyjskiego eksportu trafia na rynek europejski. Bardziej prawdopodobne jest zatem „szachowanie się” stron wzajemnie, co jednak może oznaczać dość wysokie ceny gazu w Europie do uspokojenia się sytuacji.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS