A A+ A++

O swoich przeżyciach opowiadają ze łzami w oczach i wielką goryczą w sercu. Ich bliscy gasną w zupełnej izolacji, a kolejne złe wieści tylko odbierają nadzieję. Wysłuchaliśmy dramatycznych relacji mieszkańców, których bliscy leczyli się w wilkowickim Szpitalu Kolejowym i – prócz groźnych chorób – musieli się potem zmagać z zakażeniem koronawirusem. 71-letni żywczanin zmarł – bez pożegnania – w tyskim szpitalu, a 77-letniej cieszyniance lekarze dają kilka miesięcy życia.

Odszedł bez pożegnania

Gdy 71-letni mieszkaniec Żywca trafił do Szpitala Kolejowego w Wilkowicach, jego rodzina miała nadzieję na szybkie wyleczenie. I nic nie zapowiadało dramatu, z którego nie może się otrząsnąć do dzisiaj. Niestety, zakażony koronawirusem mężczyzna zmarł i – odizolowany w szpitalu – nie mógł się nawet pożegnać z bliskimi.

– 24 lutego tata trafił do wilkowickiego szpitala po udarze. Jeszcze w lutym – z zachowaniem wszelkich środków ostrożności – go odwiedziłyśmy. Czuł się dobrze. Po lekkim udarze miał niedowład prawej strony ciała – opisuje jedna z trzech córek. – Gdy w połowie kwietnia w „Kolejowym” przywieziono pacjenta zakażonego koronawirusem, to pytałam, co dalej z tatą. „Proszę się nie martwić, jest bezpieczny, czuwamy nad tym” – słyszałam tylko – mówi żywczanka. – 24 kwietnia tata miał już gorączkę, ale bez dodatkowych objawów. Mówiłam mu, że to nie jest normalne, że nigdy się nie przeziębiał. Potem nie miał ani gorączki, ani nawet kaszlu. Jednak 27 kwietnia nagle miał już 40 stopni gorączki. Tego dnia pobrano od niego wymaz. 28 kwietnia oddziałowa z rehabilitacji powiedziała mi, że wynik jest pozytywny i tata jedzie do Tychów. W tym momencie był w stanie chodzić o lasce, bo „puściła” prawa strona i tylko dłoń została do „uruchomienia”. Przed nim był może miesiąc rehabilitacji – dodaje.

Niestety, wkrótce stan psychiczny i fizyczny mężczyzny zaczął się pogarszać. – Tata zaczął się załamywać, miał dość tak długiej rozłąki, płakał do słuchawki, żebyśmy go zabrały do domu. Ale przecież nie tylko nie mogłyśmy go zabrać, ale nawet odwiedzić i zobaczyć. Bo był zakażony koronawirusem i nie było o tym mowy. Chorobę covidową, mimo podawanych leków, przechodził fatalnie i okropnie cierpiał – opowiada córka. 12 maja przyszło jeszcze gorsze: mężczyzna doznał drugiego udaru. – To był szok. Powiedziano nam w tyskim szpitalu, że jego stan jest ciężki i mamy być gotowi na wszystko. Tata miał straszne biegunki i wymioty. Gdy się przewrócił, już tylko leżał. 13 maja przez telefon był tylko w stanie wybełkotać jedno czy dwa słowa i kontakt z nim się urwał. Nie było nawet mowy o respiratorze, bo byłoby to uporczywą terapią. Boję się, czy go jeszcze zobaczę. A gdy zobaczę, to czy mi serce nie pęknie – mówiła wkrótce potem naszej redakcji, ze łzami w oczach, córka mieszkańca.

Jeszcze 15 maja od 71-latka pobrano wymaz, by ustalić, czy pozbył się z organizmu koronawirusa. – 17 maja o 9.24 zadzwoniłam do szpitala, by dowiedzieć się, jak tata się czuje i jaki miał wynik testu na covid-19. W słuchawce usłyszałam: „Dzień dobry. Bardzo mi przykro, ale zmarł o 5.10”. Nawet nikt się nie pofatygował w szpitalu, by zadzwonić z tą informacją zaraz po śmierci mojego taty. Gdy dzień później pojawiłam się pod szpitalem przed 8.00, to nadal nie było gotowych dokumentów dotyczących zgonu. Nie było to przyjemne, choć wcześniej spotkałam się z dużą życzliwością personelu tyskiego szpitala – opisuje kobieta.

Rodzina nie wie, czy jej bliski zostanie uwzględniony jako ofiara koronawiurusa. – W dokumentach nic na ten temat nie było. Tylko to, że przyczyną śmierci była niewydolność krążeniowo-oddechowa. Mówiono nam o cukrzycy, nadciśnieniu, znacznym obciążeniu organizmu. Ale covid-19 naprawdę rujnuje organizm, co widziałyśmy po tacie. Oddziałowa z „Kolejowego” nie mogła uwierzyć, że tata nie żyje. Pamięta, że gdy wyjeżdżał do Tychów, to o jednej kuli sam szedł korytarzem – opowiada. – Wszyscy przygotowywaliśmy się na najgorsze, ale do końca wierzyliśmy, że z tego wyjdzie i po długiej rozłące w końcu się zobaczymy – mówi żywczanka. – Tymczasem trzeba było 22 maja zorganizować uroczystość pogrzebową.

Córki zmarłego żywczanina chcą dołączyć do grona pacjentów i ich rodzin, którzy zamierzają złożyć w prokuraturze zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. – W „Kolejowym” pracują cudowne osoby. Swoje zadania wykonują wzorowo i z pasją. Ze szczególnym uznaniem mogę ocenić pracę pielęgniarek i oddziałowej na rehabilitacji. Wszyscy dopingowali tatę, by stanął na nogi i efekty przychodziły bardzo szybko. Sam był tym szpitalem zachwycony i liczyłyśmy, że po tym, gdy pozbędzie się choroby covidowej, to wróci do Wilkowic, by kontynuować rehabilitację – tłumaczy kobieta. – Pretensje mam jednak do szpitalnych procedur i zarządzania szpitalem po tym, gdy pojawiło się pierwsze zakażenie, a następnie ruszyła lawina. Tego nie daruję. Dziwię się, że prokuratura nie postanowiła z własnej inicjatywy się temu przyjrzeć. Gdyby ktokolwiek ze szpitala powiedział nam, że istnieje realne zagrożenie, to byśmy wzięli tatę do domu. Przecież miał być tam bezpieczny, a się zakaził. Nie wiem jednak, czy covid-19 mógł mieć wpływ na drugi udar taty. Lekarz mówił, że udary lubią chodzić parami. A w jego przypadku zakażenie jeszcze osłabiło organizm…

Kilka miesięcy życia

Mieszkanka Cieszyna cieszyła się, że po długich poszukiwaniach w Szpitalu Kolejowym w Wilkowicach znalazło się miejsce dla jej 77-letniej mamy, która w marcu zaczęła się czuć coraz gorzej, a po badaniach krwi zalecono natychmiastową hospitalizację.

– Już przy przyjęciu zrobili mamie rentgen, badania krwi i zatrzymali w szpitalu. Szybko okazało się, że to guz na płucu. Miała zrobiony cały zestaw badań – TK, USG, bronchoskopię, choć to ostatnie badanie nie dało odpowiedzi na pytanie, z czym dokładnie przyjdzie się nam zmierzyć – mówi córka pacjentki. Kolejny szpital – tym razem w Bystrej, kolejne badania. Stres sięgający zenitu.

14 kwietnia mieszkanka Cieszyna otrzymała lakonicznego e-maila z informacją, że rozpoznano raka płaskonabłonkowego. To jeden z najczęściej rozpoznawanych nowotworów złośliwych. Może ulokować się i rozwijać na skórze, w jamie ustnej, przełyku, płucach czy szyjce macicy. Niepostrzeżenie zabijać. Świat rodziny się zawalił. – Po otrzymaniu e-maila nie wiedziałam, co mam robić. I to dosłownie, bo lekarz nie powiedział, jakie jest dalsze postępowanie, gdzie udać się na leczenie, a mama była już wtedy w domu – przyznaje kobieta. 16 kwietnia wróciła do Szpitala Kolejowego w Wilkowicach. Miała zostać przeprowadzona konsultacja onkologiczna, wytyczona ścieżka leczenia. Tyle że kilka godzin po przyjęciu rodzina przeczytała na portalu beskidzka24, że w szpitalu w Wilkowicach wykryto zakażenie koronawirusem. Skali problemu jeszcze wtedy nikt nie znał. Wszyscy wstrzymali oddech. – Chciałam jak najszybciej wypisać mamę do domu. Jednakże 18 kwietnia 9.00 na stronie szpitala pojawiła się informacja, że od 17 kwietnia od 18.30 wstrzymano przyjęcia i wypisy ze wszystkich oddziałów. Około 11.00 otrzymałam telefon ze szpitala w odpowiedzi na wcześniejszą rozmowę w sprawie wypisu mamy, że wypis jest niemożliwy – opowiada kobieta. Jeszcze 17 kwietnia – jak mówi – pacjenci chodzili po szpitalu i odwiedzali sklepik. – Mama była w Szpitalu Kolejowym do 27 kwietnia. 10 dni. Przepadła jej wizyta w poradni onkologicznej zaplanowana na 24 kwietnia. Nie miała żadnych badań, pobranego wymazu na zakażenie koronawirusem. Nic. Wypisana została 27 kwietnia w stanie dobrym – opowiada cieszynianka.

Tyle że po powrocie zaczęła słabnąć w oczach. Źle się czuła, a 2 maja pojawiła się gorączka. – Odwieźliśmy ją do Szpitala Śląskiego w Cieszynie. Okazało się, że jest zakażona koronawirusem. Nie ona jedna, bo mówiło się o przeszło 43 przypadkach ze Szpitala Kolejowego w Wilkowicach. Moja mama teraz jest w stanie ciężkim. Rak rozwija się w ekspresowym wręcz tempie. Nie potrafi mówić, oddycha z trudem, jakby przebiegła maraton. Przez telefon nie można z nią porozmawiać. Ma zaatakowane struny głosowe. Prosiłam pielęgniarkę, aby zapytała, czy czegoś nie potrzebuje, bo jak ktoś jest obok niej i jak mówi spokojnie i powoli, to jeszcze można ją zrozumieć. Tyle że nawet nie mamy jak jej pomóc – mówi łamiącym się głosem.

Leczenie onkologiczne musiało zejść na dalszy plan. A rak nie czeka… Już lekarze poinformowali rodzinę, że widoczny jest progres choroby. 20 maja córka dodała, że stan jej mamy nadal jest ciężki, choć objawy choroby koronawirusowej nieco ustąpiły. Ostatnie badanie potwierdziło, że nie pozbyła się wirusa z organizmu, w dalszym ciągu nie może leczyć się onkologicznie, pozostaje „pod tlenem” i jest pod kroplówką. A sama rodzina nie może doczekać się drugiego testu, choć jej kwarantanna dobiegła końca.

– Jeśli nawet mamie uda się pokonać wirusa, to zdaniem lekarzy przeżyje maksymalnie pięć miesięcy. Warunkiem jest, że teraz wygra tę walkę. Mam ogromny żal do lekarzy. Moja mama miałaby szansę na spędzenie czasu z rodziną, gdyby została skierowana na leczenie onkologiczne. Radioterapia mogłaby powstrzymać rozwój choroby. Tyle że ona nawet tam nie dotarła… Została zakażona w szpitalu, w którym miała być bezpieczna! Bardzo uważaliśmy, aby mama nie została zakażona – dmuchaliśmy na zimne. Nigdzie z domu nie wychodziła – robiliśmy jej zakupy, Święta Wielkanocne – prawdopodobnie jej ostatnie – spędziliśmy osobno, aby jej nie narażać. Tymczasem wyszło jak wyszło… – załamuje ręce mieszkanka Cieszyna. I ona deklaruje powiadomienie prokuratury, by ta sprawdziła, czy w Szpitalu Kolejowym nie doszło do złamania prawa.

Co na to szpital?

W Szpitalu Kolejowym nie odnoszą się do przypadków konkretnych pacjentów, powołując się na ustawę o zawodach lekarza i dentysty, która „stanowi o obowiązku zachowania w tajemnicy informacji związanych z pacjentem, a uzyskanych w związku z wykonywaniem zawodu”. – Nie jesteśmy uprawnieni do tego, żeby indywidualnie odpowiadać na zarzuty przedstawione w przywołanych relacjach – wyjaśnia doktor Krystyna Gajer-Błaszczyk, p.o. zastępcy dyrektora ds. lecznictwa.

Jednak dyrekcja opisuje funkcjonowanie szpitala w tym trudnym okresie. – Uważamy, że to konieczne z uwagi na publikowanie w mediach często nieprawdziwych i krzywdzących nasz szpital informacji, podczas gdy okoliczności, z jakimi mamy do czynienia w ostatnim czasie, powinny skłaniać ku wstrzemięźliwości i ostrożności w ferowaniu jakimikolwiek wyrokami – tłumaczy lekarka. – Od momentu pojawienia się zagrożenia epidemicznego w Polsce, szpital wprowadzał procedury zapobiegające szerzeniu się epidemii, personel medyczny podlegał ciągłym szkoleniom i podejmował czynności w oparciu o zalecenia i wytyczne zespołu kontroli zakażeń szpitalnych. W szpitalu były wdrażane i przestrzegane procedury m.in. przygotowane i dedykowane szpitalom przez Głównego Inspektora Sanitarnego oraz Powiatową Stację Sanitarno-Epidemiologiczną w Bielsku-Białej. Ponadto, personel szpitala stosował się do zaleceń, wytycznych i rekomendacji wojewody śląskiego, przygotowywanych i opracowywanych w odpowiedzi na postępującą epidemię. W szczególności wskazać należy na całkowity zakaz odwiedzin, jak również bezwzględny obowiązek stosowania przez personel medyczny indywidualnych środków ochrony przed rozprzestrzenianiem się wirusa – zwraca uwagę. – Zaznaczyć należy, że procedury, zalecenia, wytyczne i rekomendacje niejednokrotnie podlegały i podlegają modyfikacjom z uwagi na dynamicznie zmieniającą się sytuację. Epidemia związana z rozprzestrzenianiem się choroby covid-19 nie jest zjawiskiem, które daje się skategoryzować i zamknąć w jednej procedurze. To okoliczność nieznana dotychczas szerzej, niosąca za sobą wiele pytań, na które obecnie w ogóle nie ma odpowiedzi bądź są one niejednoznaczne. To czyni ją nieprzewidywalną i zaskakującą, nawet pomimo stosowania się do wydawanych ad hoc procedur, zaleceń itp. W tym miejscu nadmienić należy chociażby, że zakażenie wirusem może nastąpić od osoby, która będąc zakażoną nie zdradza żadnych objawów, a choroba covid-19 może rozwijać się bezobjawowo nawet do 14 dni od chwili zakażenia – do ujawnienia się pierwszych objawów, nie wspominając o przypadkach bezobjawowego przechodzenia choroby – przybliża Krystyna Gajer-Błaszczyk.

Lekarka podkreśla, że niezwłocznie po wykryciu w szpitalu pierwszego przypadku zakażenia covid-19, w porozumieniu z PSSE w Bielsku-Białej, wstrzymane zostały przyjęcia i wypisy z wszystkich szpitalnych oddziałów. – Każda decyzja podejmowana od tego momentu przez władze szpitala konsultowana była z pracownikami sanepidu i opierała się ściśle na wdrożonych procedurach i przekazywanych wytycznych. W tym zakresie nie było nawet odrobiny dowolności – stwierdza. – W końcu pragniemy podkreślić, że z powagą i współczuciem traktujemy wszystkie skargi, zarzuty, relacje, z którymi związane są ludzkie łzy i ból. Jesteśmy w pełni świadomi, że opisywane relacje dotyczą tragicznych przeżyć wielu osób. Nie jest jednak sprawiedliwe i uczciwe w panujących okolicznościach obarczanie personelu szpitala, czy to medycznego, czy administracyjnego, odpowiedzialnością za przywołane historie – puentuje.

Rozmowy z rodzinami pacjentów zostały przeprowadzone jeszcze w maju. Ich dane do wiadomości redakcji.

Współautor:
KATARZYNA LINDERT-KULIGOWSKA

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułInnovation Box, ulga podatkowa z tytułu sprzedaży innowacyjnych rozwiązań
Następny artykułPodpisano aneks dotyczący budowy nowego bloku w Jaworznie