Dom dziecka dla dzieci w szczególnie trudnej sytuacji życiowej został otwarty w lokalu podarowanym przez miasto przy ulicy Żeromskiego w Łodzi 30 października tego roku. Pomysł na założenie domu narodził się w Centrum Pomocy Dziecku i Jego Rodzinie – Cukinia, prowadzonym przez Fundację Gajusz, pomagającym dzieciom po traumach. Osoby związane z Cukinią założyły fundację Moje Drzewko Pomarańczowe, która prowadzi dom. Projekt wspierany jest także przez fundację Gajusz.
Blanka Rogowska: Gdy rozmawialiśmy ostatni raz, był początek roku. Martwiłeś się, że dom dziecka dla dzieci po traumach, które znajdują się w szczególnie trudnej sytuacji, nie powstanie. Przez epidemię koronawirusa i spowolnioną przez nią gospodarkę zbiórki charytatywne stanęły.
Przemysław Padechowicz, prezes fundacji Moje Drzewko Pomarańczowe: – Udało się i to przed świętami Bożego Narodzenia. Oficjalne otwarcie nastąpiło 30 października. Tego samego dnia w domu zamieszkały dwie pierwsze osoby. W tym momencie mamy dwa trzyosobowe rodzeństwa i dwoje innych dzieci. Razem ósemkę. Planowaliśmy przyjęcie siódemki, ale rodzeństwa nie powinno się rozdzielać.
W jakim są wieku?
– Najmłodsze ma trzy latka, najstarsze 16, ale – jak ciągle powtarza – już niedługo, bo w lutym skończy 17. To duży rozstrzał wiekowy, więc i potrzeby są różne. Tak jak w prawdziwej rodzinie.
Św. Mikołaj dostarczył prezenty?
– Tak. Każde dziecko poprosiliśmy, żeby własnoręcznie napisało list z życzeniami. Najmłodsze narysowało, co chciałoby dostać.
Gdy przeczytałem pierwszy list, przeszły mnie ciarki. Dziecko napisało, że najbardziej marzy o dostaniu szamponu i pasty do zębów. Powiedziałem: “Wiesz co, nie pisz tego do św. Mikołaja, bo wujek da ci pastę i szampon za dwie minuty. Napisz o jakimś naprawdę wielkim marzeniu”. To, niestety, nie był jedyny taki list.
Dom dziecka prowadzony przez fundację ‘Moje Drzewko Pomarańczowe’ Agnieszka Bohdanowicz
Trudno powiedzieć, skąd takie życzenia. Być może to nawyk gromadzenia podstawowych produktów, bo dzieci nauczyły się, że może ich zabraknąć. Może to dziecko zapomniało zabrać kosmetyki z poprzedniej placówki i do głowy mu nie przyszło, że może po prostu poprosić. Po tej rozmowie dzieciaki pisały już o różnych rzeczach. Ktoś chciał klocki Lego, ktoś inny przenośne głośniki.
Patrząc na swoją pracę, ja naprawdę wierzę w św. Mikołaja. Tyle, ile udało nam się zrobić, ilu ludzi nam pomogło, żeby ten dom mógł powstać. Trudno nie nazwać tego cudem.
Jesteśmy na etapie budowania relacji. Nie ukrywam, że czasy epidemii nam tego nie ułatwiają, ponieważ nie wychodzimy z nimi w miejsca, w których można spotkać dużo ludzi. A marzy mi się, żeby zabrać je na łyżwy czy do kina.
To jeszcze dzieci i nie zawsze są w stanie zrozumieć, dlaczego nie chodzimy w te miejsca. Ostatnio musiałem długo tłumaczyć nastolatkowi, dlaczego nie zgadzam się, by dzień przed Wigilią szedł do Manufaktury z kolegami z klasy. Wiedziałem, że tego dnia będzie tam dużo zakupowiczów i nie chciałem narażać jego, a tym samym innych dzieci, na zakażenie koronawirusem. Rozumiałem, że dla niego to wyjście było ważne. Negocjacje były długie, ale daliśmy radę. I to bez zbędnych fochów.
Mówiłeś, że to miejsce ma być jak prawdziwy dom i dzieci same zdecydują, jak będą wyglądały ich pokoje. Czy dokonały już jakichś zmian?
– Na razie skupiamy się na drobiazgach. Wybrały sobie lampki, ramki do zdjęć itp. Kupiliśmy też ozdoby świąteczne, którymi według własnego uznania udekorowały pokoje. Ale na wiosnę planujemy większe działania, np. malowanie ścian pod ich dyktando.
Jedno dziecko, którego łóżko ma trójkątną zabudowę, uwielbia budować przy nim “bazy”. To była moja ulubiona zabawa z dzieciństwa. Cały czas mam ochotę wyskoczyć zza biurka i dołączyć do niego. Choć wiem, że nie po to buduje się bazę, żeby wpuszczać do niej dorosłych.
Masz za sobą doświadczenie w pracy z dziećmi. Przez lata pracowałeś jako pracownik socjalny w Fundacji Gajusz i wychowawca w domach dziecka. Teraz po raz pierwszy jesteś odpowiedzialny za całą placówkę.
– To nowe doświadczenie i duże wyzwanie. Wcześniej byłem skupiony na relacji z dzieckiem, wchodziłem w rolę wychowawcy. Teraz dodatkowo poza pracą z nim dochodzi praca z wychowawcą i zarządzanie całą placówką.
Kocham swoją pracę. To nie banał. Dostaję też dużo wsparcia od swojej rodziny, która doskonale rozumie gotowość do poświęceń. Moja żona w Mikołajki upiekła ciasta – oczywiście zdrowe, bez cukru – i sama z siebie przyszła do mnie i powiedziała: “Przemek, chodź, pojedziemy zawieźć dzieciom coś słodkiego”. Oczywiste było dla niej, że w Wigilię musimy być z podopiecznymi z Drzewka Pomarańczowego. Zresztą my oboje mówimy o nich: “nasze dzieci”.
To coś więcej niż praca. Nawet jak wychodzisz do domu, myślisz o dzieciakach. Są w twojej głowie nieustannie. Analizujesz ich sytuację, układasz plany pracy, myślisz, co możesz jeszcze załatwić, jak pozyskać pieniądze na nasze działania.
Nie macie dotacji z samorządu?
– Mamy dotację z miasta, ale ona pozwala nam na zaspokojenie jedynie podstawowych potrzeb dzieci. A nasz dom dziecka jest szczególny, bo z założenia mają tu trafiać dzieciaki najbardziej pokrzywdzone przez los.
Zależy nam na profesjonalnej diagnozie medycznej. Ściągnęliśmy lekarza do nas, żeby przebadał je od a do z i to w miarę szybko. Chodzimy do prywatnego stomatologa, żeby wyleczyć wszystkim dzieciom zęby, także jak najszybciej. Chcemy, żeby to było zrobione fachowo i w jak najmilszej atmosferze. Trafiliśmy na przesympatyczną i bardzo cierpliwą panią stomatolog, która przestraszonym maluchom potrafi nawet narysować dokładny obrazek zęba i to, w jaki sposób go naprawi. Ma czas na rozmowę z każdym. Interwencyjnie jest gotowa przyjeżdżać także do nas, na miejsce.
Chcemy, żeby nasze dzieci miały tak, jak powinny mieć w prawdziwym domu. Nie dajemy im tego, czego nie daliśmy własnym dzieciakom czy sobie. Jeśli sami nie jemy parówek za dwa złote, to naszym dzieciom też ich nie kupimy.
Dokładnie patrzymy na składy produktów. Współpracujemy z fantastycznym dietetykiem, który ułożył im dietę. Słodycze są słodkie, ale nie słodzone cukrem, tylko odpowiednimi zamiennikami, które nie stymulują nadmiernie układu nerwowego. Dajemy im dużo owoców.
Potrzebujemy pieniędzy na wszelkiego rodzaju zajęcia pozaszkolne: korepetycje, zajęcia wyrównawcze i takie, które rozwijają zainteresowania i pasje. Poza tym na dodatkowe terapie, bo każde z naszych dzieci jest po jakichś przejściach. Nie będę oczywiście zdradzał jakich, ale powiem tylko tyle: co dziecko, to gorsza historia. To nie jest jakieś nasze widzimisię. Jeśli chcemy, żeby te dzieciaki wyrosły na mądrych dorosłych, którzy będą umieli ogarnąć swoje własne życie, to my musimy zapewnić im najlepszych specjalistów, jacy są dostępni.
Dodatkowo niektóre z nich są na koszmarnej ilości leków. Mimo że niemal wszystkie te preparaty są refundowane w jakimś stopniu przez NFZ, miesięcznie i tak wydajemy ok. 2 tysięcy złotych tylko na to. Trafił do nas chłopiec z taką grzybicą na paznokciach, że niezbędne były nierefundowane, specjalne plastry. Cena: 100 złotych za sztukę.
Plany na ferie?
– Te dzieciaki, które mogą, będą uczęszczały na półkolonie. Na pewno każdy dzień będzie pełen atrakcji, tak, żeby nikt się nie nudził. Mój plan jest taki, że technologie: telewizję, komputery, telefony wyeliminujemy całkowicie. Chcę tak zapełnić im czas, żeby nawet nie zauważyły, że im tego może brakować. To mój cel. Zdalna edukacja zmusza nas do siedzenia przez monitorem. Tym bardziej musimy od niego odpocząć.
Osoby chcące wesprzeć działanie domu mogą wpłacić dowolną kwotę na konto:
Santander Bank
15 1090 2705 0000 0001 4306 7015
Moje Drzewko Pomarańczowe
KRS 0000784543
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS