Prof. Andrzej Więcek, uczeń prof. Franciszka Kokota i kierownik założonej przez niego Kliniki Nefrologii w Szpitalu im. Mielęckiego Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach: Profesor czerpał swą ogromną wiedzę ze źródeł, dlatego mnóstwo czytał. Inni też czytali, ale można czytać i mieć bałagan w głowie. On miał nadzwyczajną zdolność syntezy. Dlatego tak dobrze pisał podręczniki i prace poglądowe. Był też pionierem tego, co dziś nazywamy w nauce metaanalizą. Nie nazywał tak tego, ale dokładnie to właśnie robił. Do końca uważnie śledził publikacje. Nawet podczas naszej ostatniej rozmowy skarżył się: „Słuchaj, jedno czasopismo przychodzi nieregularnie, musisz do nich zadzwonić”. Wiele się mówi o jego odkryciach, o tym, w jak wielkim stopniu jego praca i dokonania przyczyniły się do postępu w medycynie. To się bardzo liczy, ale równie ważne jest to, czego dokonał w dydaktyce: jego wykłady i podręczniki były doskonałe.
Pamiętam, jak skarżył się, że ktoś całą drogę do Warszawy potrafi gadać i przeszkadza mu w pracy.
– Tak, inni przegadali albo przespali drogę, a on starał się wyzyskać każdą chwilę. Czytał wolno, ale jak już przeczytał, to od razu zapamiętywał. Jego mózg działał jak skaner. Po lekturze treść artykułu miał już w pełni przyswojoną.
Profesor Franciszek Kokot wymagał pracowitości – zawsze – ale nie na tej zasadzie, że trzeba było siedzieć w klinice. Chciał wykonania zadania i skrupulatnie przepytywał czy to zlecił zostało zrobione. Sam sobie też taki tryb narzucał Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta / AGENCJA GAZETA
Na ile to, co osiągnął, było dziełem niezwykłego umysłu, a na ile owocem tytanicznej pracy?
– Trudno jedno oddzielić od drugiego. Żeby stworzyć coś pozornie prostego jak wzór Einsteina, trzeba wiele lat pracować, gromadzić wiedzę i ją przetwarzać. Z drugiej strony trzeba błysku geniuszu, by w twórczy sposób tę wiedzę wykorzystać. Ktoś może być niesłychanie pilny, ale nie przekłada się to na nowe rozwiązania. To, co było u prof. Kokota najważniejsze, to chyba jednak właśnie ta zdolność do tworzenia nowego: kliniki, laboratorium, potem pracowni izotopowej. Opracował wiele metod badań, np. badania radioimmunologiczne. W tamtych czasach to było coś niebywałego, co dziś można by chyba porównać do opracowania nowych metod inżynierii genetycznej.
Po co mu było własne laboratorium?
– Mamy je do dziś, choć działa na zupełnie innych zasadach. Bazujemy na kupowanych zestawach do badań. Teraz są takie wymagania. Publikacja naukowa nie może być obecnie oparta na autorskiej metodzie, bo wszyscy zapytają o jej czułość i specyficzność. Ale w tamtych czasach zestawów nie było. Profesor był pionierem. Tych, którzy zdobywali jako pierwsi najwyższe szczyty, nikt nie pytał o szczegóły. Tak samo było z Profesorem – odkrywał w nauce nowe lądy.
A te metody?
– Prof. Kokot zajął się czynnością gruczołów wewnątrzwydzielniczych w chorobach nerek. To była terra incognita. Jego prace były absolutnie pionierskie. Pierwszy pokazał, jak duże są zaburzenia hormonalne w ostrej i przewlekłej niewydolności nerek i jaki jest ich wpływ na cały organizm. Tego wcześniej nikt nie badał. Endokrynologia rozwijała się swoją drogą, nefrologia swoją. Nie kojarzono, że zaburzenia hormonalne mogą wynikać z choroby nerek. On to skojarzył.
Był zresztą zafascynowany nerkami. Badania nad hormonami wydzielanymi i przetwarzanymi w nerkach gdzieniegdzie na świecie już robiono, ale nie było na to szans w Polsce.
Odczynniki, wyposażenie – to wszystko było szalenie drogie. Ale Profesor był na stypendium w Londynie i w Genewie, a miał dar zjednywania sobie ludzi. To zaowocowało. Dostał wzorcowe substancje i jak wrócił do Polski, opracował na ich bazie swoje metody oznaczania hormonów. Nikt inny nie był w stanie zrobić tego na taką skalę jak on, bo nikt oprócz niego nie miał takiej wiedzy z zakresu biochemii i farmakologii. On od tego właśnie zaczynał przygodę z nauką, dopiero potem trafił do kliniki prof. Kornela Gibińskiego i został internistą.
Musiał nadal lubić laboratorium.
– Miał do tego smykałkę. A wyglądało to dość prosto. Braliśmy szklaną rurkę, do niej doklejaliśmy gumowy wężyk, do tego jakaś pompka. A jednak te proste metody dawały nam możliwość oznaczania poziomu hormonów nawet przy bardzo niskich stężeniach. I co najważniejsze, mieliśmy zawsze wiarygodne wyniki. Tego, czego zresztą nie robił nikt, nie tylko w Polsce, ale też nigdzie wokół. Do naszej kliniki przywozili walizki pełne probówek z surowicami lekarze z wielu krajów: głównie z NRD, Czechosłowacji, Węgier, Rumunii. Na podstawie metod opracowanych przez prof. Kokota dziesiątki lekarzy, w tym również z zagranicy, zrobiło doktoraty i habilitacje. To przyniosło mu wielką sławę i uznanie. Jeśli był honorowym członkiem kilkunastu zagranicznych towarzystw nefrologicznych, to dlatego, że w pełni sobie na to zasłużył.
A odkrycie, o którym najwięcej się mówi, czyli oś renina–angiotensyna–aldosteron? Proszę opowiedzieć o jego znaczeniu.
– Oś renina–angiotensyna–aldosteron jest jedną z najważniejszych części naszego układu hormonalnego. Aldosteron to bardzo silny hormon wydzielany przez korę nadnerczy. Renina jest wytwarzana głównie w nerkach, była odkryta już pod koniec XIX w. przez Roberta Tigerstedta, ale przez wiele lat nikt nie potrafił potwierdzić jej istnienia, bo Tigerstedt opisał wszystko w bardzo enigmatyczny sposób.
Prof. Kokot genialnie opracował metodę oznaczania reniny – i to od podstaw. Odkrył też rolę układu renina–angiotensyna–aldosteron w powstawaniu wielu chorób nerek i różnych postaci nadciśnienia tętniczego.
Wykazał również jako pierwszy, że aktywność tego układu słabnie wraz z wiekiem. Były to ważne odkrycia, bo ten układ odpowiada w dużym stopniu za utrzymanie prawidłowego ciśnienia, poziomu elektrolitów, głównie sodu i potasu we krwi. To wpływ na pracę całego organizmu, w tym układu krążenia i nerek. Wiele leków, które wynaleziono w latach 80. i 90. ubiegłego wieku, miało swe źródło w tych odkryciach i są dziś podstawą leczenia chorób nerek, serca i nadciśnienia tętniczego.
Jak to się stało, że trafił pan do kliniki?
– Byłem studentem na trzecim roku, kiedy przeczytałem gdzieś, że prof. Kokot zajmuje się układem renina–angiotensyna–aldosteron. Temat mnie zafascynował. Znałem już Profesora z wykładów. Były wspaniałe. To przyciągnęło mnie do kliniki. Po trzecim roku w czasie wakacji zgłosiłem się na miesięczną praktykę. Oczywiście to nie było tak, że od razu miałem możliwość pracy z Profesorem. W klinice pracowała pani prof. Jadwiga Kuska, bardzo oddana mu osoba. Profesor był siłą napędową i twórczą, ale jego osiągnięcia nie byłyby możliwe, gdyby nie oddani ludzie wokół. I tak jak pani dr Małgorzata Kokot, żona Profesora, przejęła większość obowiązków związanych z prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci, tak w klinice osobą, która wspierała Profesora w wielu obowiązkach, była prof. Kuska. To był koniec lat 70. Pani prof. Kuska, wówczas jeszcze docent, wzięła mnie pod swoje skrzydła i zaproponowała wstąpienie do koła naukowego działającego przy klinice. Było nas w nim trzech studentów. Po szóstym roku studiów prof. Kuska zaproponowała prof. Kokotowi, żeby mnie właśnie zatrudnił w klinice. I tak po rocznym stażu w innych szpitalach w 1981 r. się tu znalazłem.
Krążyły legendy o tym, jaki prof. Kokot jest wymagający.
– Wymagał pracowitości – zawsze – ale nie na tej zasadzie, że trzeba było siedzieć w klinice. Chciał wykonania zadania i skrupulatnie przepytywał, czy to, co zlecił, zostało zrobione. Sam sobie też taki tryb narzucał. Robił plan pracy i nie było zmiłuj się. Wiele osób wspomina to do tej pory. Na przykład po doktoracie, habilitacji, żeby uczcić to wydarzenie, szliśmy na obiad do restauracji. Potem wszyscy wsiadali do autobusu, bo samochodów wtedy nie mieliśmy, i jechali do domów, a prof. Kokot wracał do kliniki – to, co zaplanował na ten dzień, musiało być skończone.
Dyscyplina.
– Robił to, co sobie założył, nie dlatego, że ktoś go do tego zmuszał, tylko dlatego, że tak postanowił. To jest trudne. Trzeba zrezygnować z wielu rzeczy. Wszyscy wiemy, że prof. Kokot zrezygnował z dużej części życia rodzinnego, zwykłych przyjemności, wakacji, bo nawet jak jechał odpocząć do sanatorium w Wysowej, w którym stworzył ośrodek badawczy i stację dializ, to też zabierał ze sobą jakiś doktorat do poprawy. Wszystko obracało się wokół nauki.
Jeśli sam nie pisał książek, to je przekładał z języków obcych. To mało podkreślana część jego pracy, tymczasem przełożył bardzo dużo podręczników z niemieckiego i angielskiego, i to bardzo trudnych.
Na przykład świetny amerykański podręcznik „Biochemia Harpera”. Nie wiem, czy ktoś bez takiego przygotowania i wiedzy, jaką miał prof. Kokot, byłby w stanie przełożyć całe specjalistyczne słownictwo na język polski. Profesor kiedyś przyznał, że gdy tłumaczył ten podręcznik, znalazł w nim mnóstwo błędów merytorycznych. A to był wtedy najlepszy podręcznik biochemii na świecie. „Nie masz pojęcia, ile tam było błędów” – mówił.
Przekład był lepszy od oryginału?
– Otóż to! Profesor był niezwykle dokładny. Te przekłady miały kolosalne znaczenie. W tamtych czasach nie było dostępu do literatury naukowej z zagranicy jak dziś. Książki zachodnie kosztowały więcej niż pensja, trudno było je sprowadzić. Dzięki tłumaczeniu taka książka stawała się dostępna. Sporo Profesor sam przekładał, potem nas w to włączał. Mówił: „Słuchajcie, to nie ma być tłumaczenie. To musi być przekład”. Nie chodziło mu o to, by tłumaczyć dosłownie, tylko by oddać sens. Profesor był bardzo czuły na nietrafny dobór słów, od razu to wyłapywał.
Profesor Franciszek Kokot Bardzo często stawiał też szybko wstępną diagnozę, która się potwierdzała po wnikliwych badaniach. W dniu przyjęcia do kliniki mówił ‘To jest szpiczak’ i po pięciu sześciu dniach badań okazywało się, że rzeczywiście to szpiczak. To budowało autorytet. Był taki, że nikt z nim nie dyskutował Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta
On, który mówiąc po polsku, miał kłopoty z wymową?
– Tak, on właśnie. Podam przykład. Jest taka choroba: człowiek w nocy chrapie, potem oddech na krótko się urywa. Po angielsku to obstructive sleep apnea, co jeden z polskich autorów przełożył na obturacyjny bezdech senny. Profesor pytał: „Co to jest? Senny to mogę być ja, ale nie bezdech”. Profesora nawet taki szczegół bardzo raził.
Dużo osób nie wytrzymywało reżimu pracy?
– Tak, dużo. Albo ktoś sam rezygnował, albo Profesor uznawał, że nie umie sprostać zadaniom. W innych klinikach asystenci też dostawali zadania, ale u nas tempo było szybsze, bo Profesor sam pracował bardzo intensywnie i w dużym tempie. Przyswajał mnóstwo wiedzy, miał tę niezwykłą zdolność do syntezy, kojarzenia faktów i olbrzymią wiedzę z zakresu nauk podstawowych takich jak biochemia oraz patofizjologia. Dla innych to było nie do ogarnięcia. On potrafił wszystko w jasny sposób wyłożyć.
Pamiętam jego wykłady jeszcze na studiach. Przychodziło tyle osób, że siedziały na schodach. Wszyscy słuchali z zapartym tchem. Mówił nowe rzeczy. To, co sam odkrył, i to, co wyczytał, bo dzięki znajomościom w świecie miał dostęp do najnowszej literatury.
Jego przyjaciele uczeni przysyłali mu książki, czasopisma. Potrafił z tego korzystać, bo znał doskonale języki obce. Nieskazitelnie mówił po niemiecku. Znajomość tego języka była oczywista: wychował się w Oleśnie i chodził do niemieckiego gimnazjum. Ale angielskiego, francuskiego i włoskiego nauczył się sam. To był jeszcze jeden wielki dar, jaki posiadał.
Chyba kiedyś wspominał nawet, że próbował się uczyć chińskiego.
– Gdyby się okazało, że mówił też po chińsku, nie zdziwiłbym się. Ta świetna znajomość języków pozwalała o budować bliskie relacje. Później, kiedy już sam jeździłem za granicę, nie było zjazdu, na którym by mnie nie pytano o prof. Kokota. Jak się czuje? Co robi?
Było wielu chorych, którym nikt nie potrafił pomóc, i tylko prof. Kokot umiał wskazać, co im dolega?
– Wielu. On naprawdę wniósł mnóstwo do medycyny. Na przykład zapalenia naczyń. Dziś to rozpoznane i sklasyfikowane choroby, ale wtedy niemal nieznane. Profesor umiał zdiagnozować je na podstawie zdjęcia rentgenowskiego. Wszyscy na te zdjęcia patrzyli, ale tylko on umiał zauważyć cechy stanu zapalnego. Chore – bo najczęściej to były młode kobiety – trafiały do nas z nadciśnieniem. Wystarczyło podać leki przeciwzapalne i następowała spektakularna poprawa. Takie rzeczy robiły na nas ogromne wrażenie. On potrafił dostrzec to, co umykało innym. To było wspaniałe.
Bardzo często stawiał też szybko wstępną diagnozę, która się potwierdzała po wnikliwych badaniach. W dniu przyjęcia do kliniki mówił: „To jest szpiczak” i po pięciu, sześciu dniach badań okazywało się, że rzeczywiście to szpiczak. To budowało autorytet.
Nigdy się nie pomylił?
– W 99,99 proc. przypadków miał rację. Nas tylko martwiło, że nie jesteśmy tacy dobrzy jak on. Przy czym on tego nie opierał na intuicji. On to wiedział. Podam przykład: prof. Kokot opracował od podstaw metodę oznaczania stężenia parathormonu, w skrócie PTH, wytwarzanego przez przytarczyce. Opowiadał zresztą po latach, że robił to w absolutnej tajemnicy nawet przed swoim ówczesnym szefem, prof. Gibińskim, bo wykorzystywał do tego materiały łatwopalne i gdyby ktoś do laboratorium, w którym się zamknął, wrzucił zapałkę, to wyleciałoby w powietrze.
Był pacjent, u którego wyniki badań wyraźnie wskazywały na obecność guza przytarczyc, ale był już dwa razy operowany i chirurdzy niczego nie znaleźli. Prof. Kokot wymyślił wtedy, że trzeba pobrać mu próbki krwi z żyły szyjnej na różnej wysokości.
W klinice w Ochojcu lekarze zrobili cewnikowanie i pobrali te próbki krwi. W jednej było bardzo wysokie stężenie PTH. Prof. Kokot powiedział: „O, na tej wysokości jest ten guz”. Zrobiliśmy rysunek i pokazaliśmy chirurgom, że na wysokości tego a tego kręgu jest guz. I był! Mały jak ziarnko pieprzu. Podziwiałem Profesora za wyobraźnię. Pacjent został wyleczony. Tak rosła legenda Profesora, choć wszystko było oparte na jego olbrzymiej wiedzy.
Jak w ogóle pracowało się w cieniu tak wielkiego szefa?
– Staraliśmy się wypełniać zadania, żeby go nie zawieść. Wystarczyła nam świadomość, że będzie niezadowolony. To było tak przykre, że każdy z nas za wszelką cenę chciał tego uniknąć. Przy czym on nigdy się nie wywyższał.
Przed obchodem przychodził do dyżurki i pół godziny, czasami godzinę rozmawialiśmy o wszystkim: o chorych, o polityce, o tym, co na świecie. Profesor siadał za biurkiem, a my wianuszkiem wokół niego.
Lubił opowiadać dowcipy, ale jeszcze bardziej ich słuchać. Można było zapunktować, więc niektórzy specjalnie się przygotowywali. Te spotkania budowały naszą relację. W innych klinikach były jakieś wspólne wyjazdy. U nas nie. Profesorowi szkoda było czasu.
Poczucie, że nigdy nie mu dorównacie, nie było deprymujące?
– To było dla nas jakby oczywiste. Już samo to, że wszedł do zarządu Europejskiego Towarzystwa Nefrologicznego, było wówczas dla nas czymś niebywałym. W tej chwili żyjemy w innym świecie. Jesteśmy częścią zjednoczonej Europy. Odstajemy od Zachodu, ale nie tak jak wówczas. Wtedy wybór prof. Kokota wydawał się czymś nie z tej ziemi. Dla mnie to było tak, jakbym pracował np. z prezydentem USA.
Bo nikt z krajów wschodniej Europy wcześniej tego nie dostąpił?
– Właśnie tak. Profesor tu z nami normalnie pracuje, a tam jest na szczycie. On był już częścią tamtego wielkiego świata, który dla nas był zamknięty. Wydawało nam się, że osiągnięcie takiego statutu nigdy nie będzie dla nas możliwe.
A jednak pan był prezesem Europejskiego Towarzystwa Nefrologicznego.
– Żyjemy już w innych czasach. Poza tym to właśnie prof. Kokot otwierał nam drzwi do świata. Kiedyś zapytany, co uważa za swoje największe osiągnięcie jako prezesa Polskiego Towarzystwa Nefrologicznego, powiedział właśnie to: że wprowadził polską nefrologię do Europy.
Słyszałam od lekarzy, którym przyszło leczyć prof. Kokota, że czuli się przy tym jak na egzaminie.
– On w ten sposób pokazywał, że jest zorientowany w innych dziedzinach medycyny, nie tylko w nefrologii. Nie robił tego, żeby udowodnić komuś niewiedzę, tylko żeby pokazać, jak bardzo ta medycyna go ciekawi. Wiem, że niektórzy odbierali to jak egzamin. Raz byliśmy na konsultacji na oddziale prowadzonym przez bardzo ambitnego ordynatora. Prof. Kokot zaczął mu tłumaczyć całą gospodarkę wodno-elektrolitową. Oczywiście miał jak zawsze rację, ale ordynator poczuł się bardzo obrażony. Nie wszyscy potrafili z pokorą przyjąć, że przewyższa ich wiedzą.
Jak się pan czuł, kiedy prof. Kokot odszedł na emeryturę, a pan został kierownikiem kliniki?
– Przez pierwsze tygodnie, może nawet miesiące, nie umiałem usiąść za tym biurkiem, za którym siadał na odprawach. Wydawało mi się to niewłaściwe. Dopiero po jakimś czasie się przełamałem. Profesor pozostał z nami, miał nowy gabinet, ale na odprawy i obchody już nie przychodził. Do niczego się nie wtrącał, choć chętnie uczestniczył w naszych spotkaniach naukowych.
Kiedy jakiś pacjent prosił go o konsultację, bo Profesor nadal przecież cieszył się wielkim autorytetem, przychodził pytać mnie o zgodę, czy może do tego chorego iść. Ktoś z zewnątrz mógłby odnieść wrażenie, że stawiam mu jakieś przeszkody w kontakcie z chorymi w klinice. Tak nigdy nie było. Więc szalenie mnie to krępowało, że tak pytał.
Ale Profesor do tego stopnia respektował fakt, że nie jest już szefem. Tak okazywał szacunek swojemu następcy. Przy całej swej niezwykłej osobowości, nieprzeciętnym umyśle miał też wielką klasę.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS