A A+ A++

Jest Sylwester 1999 roku, w telewizyjnym studiu trwają przygotowania do programu. W budynku pojawia się jednak młody chłopak, Sebastian, który ma broń i bierze jako zakładników ochroniarza oraz główną prezenterkę. Domaga się tego, by pozwolić mu powiedzieć coś do kamery i puścić to na żywo w całej Polsce.

Prime Time (2021) – recenzja filmu (Netflix). Transformacja

Przy omawianiu Prime Time pojawiać się będą zapewne porównania lub nawiązania do różnych filmów. Niektórzy pewnie wspomną o Królu komedii Martina Scorsese, inni o Zakładniku z Wall Street Jodie Foster, ale pewnie najpopularniejszym skojarzeniem będzie Joker Todda Phillipsa.

Czy Sebastian jest polskim wcieleniem słynnej postaci? Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że nie. Przede wszystkim w filmie Phillipsa o wiele lepiej wiemy, o co chodzi głównemu bohaterowi, niż w Prime Time. Sebastian jest postacią mocno enigmatyczną i chociaż tu i ówdzie znajdują się mniejsze lub większe tropy związane z jego motywacjami i tym, co chce obwieścić światu, to jednak każdy widz będzie mógł sam wysnuć swoje wnioski i teorie. Inną wyraźną różnicą jest to, że Sebastian, chociaż ma w sobie na pewno dużo gniewu, tylko pozornie chce go skierować przeciwko innym. Więcej w nim cierpienia, niż chęci zemsty, na pewno nie czerpie przyjemności z sytuacji, w której się znalazł. Można wręcz zaobserwować, że im dalej, tym bardziej jest zrezygnowany, jakby zaczynał rozumieć, że porwał się z motyką na słońce i niezależnie od tego, jak się wszystko potoczy, to i tak niewiele osiągnie.

Rozgrywa się to na tle 1999 roku, dla wielu z nas zamierzchłych czasów, sprzed epoki internetu, mediów społecznościowych. Ba, sprzed epoki terroryzmu. A jednak to również były niespokojne czasy, co twórcy Prime Time opowiadają urywkami nagrań – a to Aleksander Kwaśniewski wygłasza sylwestrowe orędzie do narodu, a to Leszek Balcerowicz udziela wywiadu, a to Janusz Korwin-Mikke szydzi z rolników, dużo jest też migawek z jednej strony noworocznych imprez, z drugiej protestów różnych grup społecznych. W tym sensie Sebastian może być bohaterem zbiorowym, wyrażającym złość, rozczarowanie, a często też brak perspektyw dużej części społeczeństwa.

Prime Time (2021) – recenzja filmu (Netflix). Czas Bartosza Bieleni

Prime Time skupia się przede wszystkim na Sebastianie, którego gra – znany głównie z Bożego ciała Jana Komasy – Bartosz Bielenia. Pokazuje on tu swój nieprzeciętny talent, dość łatwo i wiarygodnie przybliżając najróżniejsze stany emocjonalne swojego bohatera. Z jednoczesnym utrzymaniem pewnej dozy tajemnicy, co do tego, kim naprawdę jest Sebastian i o co dokładnie mu chodzi. Trochę szkoda jednak, że inni aktorzy dostają nieco za mało czasu. O ile jeszcze Magdalena Popławska jako prezenterka i Andrzej Kłak w roli ochroniarza są w stanie mocniej zaznaczyć swoją obecność na ekranie i zbudować jakąś relację z Sebastianem, o tyle ci, którzy są po drugiej stronie – policjanci, negocjatorzy, pracownicy telewizji – są w sumie ledwo naszkicowani. Bardziej sygnalizuje się ich wątki, jakąś głębię, ale do niczego to nie prowadzi.

Prime Time jest filmem porządnie skonstruowanym. Nie zawsze da się przewidzieć, w którą stronę pójdzie fabuła, co się za chwilę będzie działo. Przez to jest produkcją wciągającą, w jakiś sposób i zmuszającą do myślenia i przygnębiającą (choć niektórzy po zakończeniu zapewne uznają też, że raczej bezcelową). Mi akurat najbardziej zabrakło porządnie zbudowanego napięcia, tak żeby mocniej połączyć dramat z thrillerem. Nie zmienia to jednak faktu, że seans Prime Time uważam za udany i polecam samemu sprawdzić ten bardzo solidny debiut.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułNowa centrala telefoniczna w Przychodni nr 2
Następny artykułUM Tarnów: Siódme miejsce futsalowego beniaminka