A A+ A++

Mariusz Jańczuk: Nie dziwi mnie to. Schudliśmy bardzo, ale to nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Pieniądze służą do tego, żeby robić to, co się lubi, i żeby mieć komfortowe życie. Do niczego więcej.

A panu jak się żyje w czasie lockdownu? Wcześniej podróżował pan przez 1/3 roku, teraz pracuje zdalnie?

– Wciąż podróżuję, ale teamsy zmieniły świat. Linie lotnicze niesamowicie cierpią z tego powodu. Bo jaki jest dziś sens odbywania podróży służbowych? Żaden. Wszystko można załatwić online. Brakuje tylko uściśnięcia ręki, pójścia na kolację i wypicia razem wódki. Natomiast proszę zwrócić uwagę, jak traci LOT, który największe pieniądze zarabiał na podróżach służbowych między miastami europejskimi. Zniknął klient najbardziej zyskowny, bo ogon samolotu wypełnia się małymi pieniędzmi, a na przodzie się zarabia. A przecież przez ostatnie miesiące w klasie biznes nikt nie siedział. Kto jest za to odpowiedzialny? Technologia. Mam nadzieję, że wakacje jednak wciąż będziemy odbywać w sposób tradycyjny.

W którym momencie zorientował się pan, że koronawirus nie przejdzie bokiem?

– W lutym ubiegłego roku. Miasto Wuhan właśnie zostało zamknięte i uświadomiłem sobie, że jesteśmy w trakcie chińskiego nowego roku, kiedy zwykle około 20 mln Chińczyków wyjeżdża w świat. W lutym ubiegłego roku, mimo zamykania miast, też masowo latali za granicę, więc byłem przekonany, że nowy wirus szybko się rozprzestrzeni. I tak się stało.

Już wtedy włączył pan w firmie zarządzanie kryzysowe?

– Nie. Bo chociaż wiedziałem, że czeka nas ciężka przeprawa, to jej skali i długotrwałości nikt nie mógł przewidzieć. Na początku myśleliśmy – może do kwietnia, a już na pewno do czerwca – że to się wszystko skończy. Potem były marzenia o wrześniu, a mamy początek 2021 r. i wiadomo, gdzie jesteśmy.

Kiedy rozmawialiśmy na początku pierwszego lockdownu, mówił pan, że Itaka ze wszystkich kryzysów wychodziła wzmocniona – na lidera rynku wyrośliście w 2008 r. Wciąż pan wierzy, że da się coś ugrać?

– Gdyby mi pani zadała to pytanie na koniec lata, to powiedziałbym, że to jest pierwszy kryzys, z którego wychodzimy na czworakach. Ponieważ nie udało nam się niczego obronić w lecie, a od marca do końca czerwca mieliśmy związane ręce. To cztery miesiące wyrwane z działalności. W lipcu pojawił się optymizm – wysyłaliśmy samoloty, nie za dużo, ludzie lecieli i wracali zadowoleni. Robiliśmy dobry biznes. Ale w trakcie sezonu zaczęły się pojawiać sprzeczne komunikaty od najwyższych władz partyjno-państwowych. Najpierw bardzo pozytywne – wiadomo, w jakim celu one były głoszone – a z początkiem września nastąpił zwrot. Wszyscy usłyszeliśmy: „proszę nie wyjeżdżać za granicę, bo nie wiadomo, czy państwo wrócą”. Jeden z takich komunikatów najwyższej osoby w państwie absolutnie podciął nam biznes.

Co zrobiliście?

– Zablokowaliśmy wyloty na Wyspy Kanaryjskie, wycieczki przestały się sprzedawać. Wykazaliśmy się w tym kryzysie dużą kreatywnością, co tydzień wymyślaliśmy nowe antidotum. I jak coś zaczynało działać, to kolejny komunikacik to rujnował.

Informacyjny rollercoaster nie pomagał w zarządzaniu?

– Nie pomagał, ale nie załamywaliśmy się, mimo że w lecie 2020 roku sprzedaliśmy 15 proc. tego co w lecie 2019 r. To oznaczało 85-proc. spadek przychodów. Zaskoczyło nas jednak to, że produkowaliśmy pozytywne marże. Oczywiście firma pod żadnym pozorem nie zbilansowała kosztów. Byliśmy na grubym minusie zamiast na przewidywanym grubym plusie, ale skutek naszej działalności był pozytywny. Zimą znów entuzjazm do podróży przysiadł. W mediach wszyscy śledzili informacje o liczbie zachorowań, kurczących się zapasach respiratorów i mieliśmy katastrofalne bookingi. A potem przyszedł news, że szczepionki są blisko, i ludzie zaczęli kupować wyjazdy. Tyle że inne niż przed pandemią.

Według jakiego klucza?

– Najlepiej sprzedawała się egzotyka nieobarczona obostrzeniami i testami. Ludzie chcieli jechać tam, gdzie jest pełnia lata, a obostrzenia nie przesłaniają wypoczynku. Nie chcieli siedzieć na plaży w masce. Nie chcieli jechać tam, gdzie się testuje, bo jeśli test PCR wyszedłby pozytywny, to oznaczałoby dwa tygodnie zamknięcia w niewakacyjnych warunkach. I myśmy sobie wymyślili, że Zanzibar będzie bardzo dobry. W tym roku wysłaliśmy tam może nawet 80 proc. wszystkich polskich klientów. Mieliśmy zarezerwowane najlepsze hotele i szerokokadłubowe samoloty na transport bez przesiadki. I to był sukces. Kolejnym takim miejscem była Dominikana, za chwilę otwieramy Kostarykę, do tego dochodzą Malediwy. Nawet gdy pod koniec grudnia rząd ogłosił, że po powrocie trzeba będzie odbyć kwarantannę, a my myśleliśmy, że to ostatecznie zabije turystykę, to ludzie są już tak poirytowani siedzeniem w domu, że jadą. Trzeba im tylko dać bezpieczne otoczenie.

Dziś ponoć łatwiej spotkać znajomych w knajpie na Zanzibarze niż w Polsce na mieście.

– Polacy się rzucili do podróży, podczas kiedy innych nacji w ogóle nie widać – Niemcy mocno się ograniczyli, Francuzów nie ma w najpopularniejszych destynacjach. Dawniej na Zanzibarze najczęściej można było usłyszeć język włoski. Teraz Włochów nie ma. A kto jest? Polacy i Rosjanie. Trochę Ukraińców. To są nacje, które teraz podróżują. Na Zanzibarze wszystkie łóżka się sprzedają, nawet te, które w normalnych czasach długo czekają na swoich amatorów.

Głównym konkurentem zarządzanej przez Jańczuka Itaki jest TUI Polska, spółka córka największego koncernu turystycznego świata Fot.: Bartek Sadowski

Pracujecie na tzw. gwarancjach. To oznacza, że miejsca w hotelach rezerwujecie z dużym wyprzedzeniem. Hotelarze byli otwarci na renegocjacje?

– Postawiliśmy się na pozycji boa dusiciela albo kata – nie negocjowaliśmy, tylko dyktowaliśmy warunki, na których możemy przywieźć klientów. Kalkulowaliśmy sobie ceny samolotów i hoteli, ustawialiśmy pułap, który chcemy osiągnąć, i z tym szukaliśmy hoteli i przewoźników. Nikt się specjalnie nie targował, każdy chciał mieć jakiś ruch. Ale myślę, że tu nasza przewaga nad konkurencją nie była aż taka wielka, bo sytuacja zmusiła i przewoźników, i hotelarzy do dania naprawdę niskich cen. Natomiast kwestią najważniejszą było, jakim samolotem się poleci, do jakiej destynacji i jakie hotele się weźmie. Nasza przewaga jest taka, że widzę, po jakich cenach my sprzedajemy, a po jakich konkurencja.

Nie jesteście dziś najtańsi na rynku.

– Wynika to z przyjętej strategii. Uznaliśmy bowiem, że przy wszystkich ograniczeniach pandemicznych za granicę będzie podróżował klient świadomy, wyrobiony i dysponujący odpowiednim budżetem. Dlatego też postawiliśmy na egzotyczne destynacje, najlepsze resorty i topowe hotele. I to był strzał w dziesiątkę, bo okazało się, że jeżeli klienci jechali w tych trudnych czasach na koniec świata, narażając się na testy covidowe i kwarantanny, to oczekiwali w zamian wakacji życia. I my im je dostarczaliśmy, za najlepszą możliwą cenę. Efektem tej strategii są zaskakująco dobre wyniki, jakie osiągnęliśmy tej zimy.

To może nie potrzebujecie wsparcia państwa?

– Zanim odtrąbimy sukces, pokażmy jeszcze skalę zniszczeń – kiedy w ubiegłym roku robiliśmy sobie ostrożną projekcję wyniku za lato 2020 r. na podstawie przedsprzedaży, wychodziło nam, że zarobimy 140 mln zł. Zamiast tego mieliśmy kilkadziesiąt milionów złotych strat. Latem wynik nam się rozjechał o prawie 200 mln zł. To pokazuje, jakiej pomocy powinniśmy oczekiwać od państwa. Państwo nie powinno nam zwracać oczywiście żadnych utraconych zysków, to rozumiem. Ale jeżeli swoimi rozporządzeniami ogranicza możliwość naszego działania albo wypowiedziami swoich luminarzy podminowuje nasz biznes, to powinno ponosić tego konsekwencje, kompensując nam ewidentne, wynikające z tego straty. A tego nie widzę.

Jakie wsparcie Itaka otrzymała od państwa?

– Największym wsparciem, jakie branża otrzymała od państwa – i to doceniamy – była możliwość opóźnienia zwrotów za anulowane imprezy. Mogliśmy to zrobić po 180 dniach. To ważna decyzja, bo gdybyśmy w tamtym momencie mieli zwrócić wszystko, każdy tour operator stanąłby na krawędzi bankructwa. Z czego to wynika? Tour operator, owszem, bierze od klientów pieniądze, ale na długo przed wyjazdem wydaje je na przedpłaty za samoloty i hotele. My tych pieniędzy nie mieliśmy, a musieliśmy je zwrócić. Więc to był bardzo dla nas pomocny ruch.

A druga rzecz?

– To stworzenie Turystycznego Funduszu Zwrotów i zasilenie go kwotą 300 mln złotych z Ministerstwa Finansów. To z niego, a nie bezpośrednio z naszego konta, szły środki i nadal idą na zwroty. Klienci dostawali środki po żmudnych procedurach, które ich mocno uwierały, ale rozumiemy to, bo to są państwowe pieniądze i muszą być wypłacane w sposób spokojny. One szły do klientów, a my je teraz przez kolejne lata będziemy spłacali. Pragnę tu tylko zwrócić uwagę, że my nie dostaliśmy żadnej subwencji – to jest komercyjny, oprocentowany kredyt i musimy go spłacić.

A pomoc z PFR?

– A PFR to dla mnie instytucja bardzo tajemnicza. Nasze służby finansowe właściwie nic innego nie robią, tylko przygotowują różne projekty dla PFR. Te projekty cały czas ewoluują, prawo się zmienia, perspektywa i horyzont się wydłużają i tak to trwa od czerwca i nic. Staramy się tam o pieniądze bardzo długo, ale do tej pory nie dostaliśmy ani złotówki pomocy. Ostatnie informacje z PFR są takie, że podjęto decyzję o udzieleniu nam pożyczki finansowej, nie subwencji, ale dodatkowo obwarowanej zabezpieczeniami innych banków, procedury nadal trwają. Oczekiwaliśmy zdecydowanie szybszej pomocy, ale dobre i to.

Komisja Europejska wszczęła postępowanie przeciw państwom, które przedłużyły zwrot środków za niezrealizowane wycieczki do 180 dni, bo to uderza w konsumentów. Z unijnej perspektywy wsparcie dla tour operatorów było więc zbyt duże. Co pan na to?

– KE postępowanie wszczęła, ale my już ten czas wykorzystaliśmy i nie da się tego cofnąć. Natomiast nie wiem, czy KE zajmuje się 5 mld euro pomocy, które firma TUI dostała od rządu niemieckiego, i jak się na tę kwestię zapatruje. Jak to się ma do równej konkurencji na europejskim rynku? Jeżeli państwo niemieckie uważa, że swoimi ograniczeniami uniemożliwia prowadzenie interesów przez duży koncern, to mu to w jakiś sposób kompensuje. W Polsce nie możemy na to liczyć. A ponieważ tamta firma ma swoją spółkę córkę w Polsce, to ta spółka córka jest beneficjentem jakiegoś procenta z tych 5 mld euro pomocy. Lokalne firmy mogą się tylko przyglądać, jak te pieniądze od państwa pomagają TUI Polska w prowadzeniu nielogicznie agresywnej polityki cenowej, mającej na celu wyeliminowanie konkurencj … czytaj dalej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułUdziałowiec spółki DCT został członkiem Koalicji na rzecz Energii Przyszłości
Następny artykułPajak Sport. Sukces utkany z puchu