A A+ A++

Staraniem Stowarzyszenia KOLOROFFON  książka doczekała się wznowienia, a zapisy wspomnień dzisiejszych bydgoszczan publikujemy na naszych łamach. Właśnie jako “Pamiętniki gapiów”. Dziś trzecie wspomnienie autorstwa bydgoskiej pisarki i krytyczki literackiej – Emilii Walczak. Zabiera nas za miasto. Z dziadkiem.

Dziadek

Do niedawna myślałam, że po długoletniej działalności mojego dziadka na lokalnej niwie turystycznej, prócz obiektów, jakie po sobie pozostawił – a zostawił ich niemało, o czym będzie w dalszej części artykułu – nie ostał się żaden ślad. Oto bowiem wobec frazy „Marian Walczak” wyszukiwarki internetowe rozkładały bezradnie swoje, niby to wszechsięgające, omnipotentne ręce („krzyż rozłożył bezsilnie ramiona” – zaśpiewać by można w tym miejscu za Grzegorzem Kaźmierczakiem z legendarnego bydgoskiego Variété). Do czasu jednak. Do czasu, aż mój tata, przez lata szkolony przez mamę w zakresie przeczesywania międzysieci do szczętu i docierania w jej najodleglejsze, najdziwniejsze zakątki (czyli po prostu – w zakresie amatorskiego szpiegostwa internetowego), wyłowił z niej pewnego dnia PDF z czwartym tomem publikacji zatytułowanej „Studia i materiały z dziejów krajoznawstwa polskiego. PTTK w roku sześćdziesięciolecia”, wydanej w 2010 roku przez Zarząd Główny Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego. Tutaj bowiem Marian Walczak występuje aż pięciokrotnie. Dla mnie – jak również dla taty, w którego pamięci nie zapisały się w dzieciństwie wszystkie fakty i daty – to bardzo dużo. Raz, że o dziadku ktoś jednak pamiętał i za sprawą wspomnianej publikacji pamiętać będzie, a dwa, że mętny fakt, iż był dyrektorem czegoś tam, a wcześniej sekretarzem gdzieś tam, został tutaj skrupulatnie uszczegółowiony.

Marian, Paweł i Getruda Walczakowie przed domkiem nr 7 w stanicy wodnej PTTK w Bachotku. Rok 1965 
Archiwum prywatne

W tym miejscu wspomnę, iż była kiedyś w dawnym domu dziadków przy ulicy Emilii Plater 7 w Bydgoszczy elegancka metalowa, kieszonkowa pieczątka o treści „Sekretarz Marian Walczak”, a mój tata, chowany przecież w głębokim PRL-u, przez długi czas myślał, że jego tata, a mój dziadek był… sekretarzem Partii! To wężowato syczące słowo – „sekretarz” – kojarzyło się bowiem kiedyś dość jednoznacznie. (Dodam, że ja później pieczątkę tę przejęłam, wycięłam z niej żyletką słowa „Sekretarz” oraz „Marian” i „Walczakiem” stemplowałam odtąd swój młodociany zbiorek książek).

Tymczasem, jak donosi w „Studiach…” Janusz Umiński (od 1989 roku zasłużony instruktor krajoznawstwa PTTK, autor wielu przewodników po naszym województwie i nie tylko), 6 maja 1962 roku odbył się w Warszawie V Walny Zjazd Delegatów PTTK. Na okres trzyletniej kadencji wybrany został wówczas Zarząd Okręgu PTTK w Bydgoszczy, którego sekretarzem mianowano nie kogo innego jak właśnie Mariana Walczaka (stąd wspomniana pieczątka!).

I dalej: „Ponieważ w związku z rozwojem ruchu turystycznego i ośrodków turystycznych problemy gospodarcze zaczęły dominować w działalności okręgu, zaszła potrzeba oddzielenia spraw programowo-statutowych od działalności statutowo-usługowej. W tym celu, na podstawie Zarządzenia nr 10 Zarządu Głównego PTTK z dnia 17 sierpnia 1963 roku, powołano z dniem 1 października 1963 roku oddzielne Biuro Ekonomiczno-Finansowe PTTK w Bydgoszczy, którego dyrektorem mianowano Mariana Walczaka. […] Do jego zadań należało zwłaszcza zarządzanie i eksploatacja obiektami turystycznymi”. W tym miejscu dochodzimy już powoli do sedna, czyli do spuścizny dziadka, obejmującej rozliczne okołobydgoskie urządzenia terenowe (częściej zwane po prostu – ośrodkami wczasowymi tudzież wypoczynkowymi), zarówno te, którymi zarządzał i które przez lata rozwijał, jak również te stworzone z jego inicjatywy absolutnie od podstaw – Karczewo i Gostycyn-Nogawicę. (Opisy części z nich, jak nieistniejące i całkowicie zapomniane dziś stanice wodne w Łęgnowie przy ulicy Toruńskiej 157, w Koronowie przy ulicy Promenady, w Rudzkim Moście, Rytlu, Nakle, czy też dom wycieczkowy przy ulicy Zjednoczenia 24 – dzisiejszej Legionów w Toruniu, decyduję się tutaj zupełnie pominąć).

*

Bachotek. Podstawową bazą turystyczną brodnickiego oddziału PTTK jest dziś stanica wodna tegoż we wsi Bachotek. Stanowi ona jednocześnie najstarszy obiekt wypoczynkowy na całym Pojezierzu Brodnickim. Powstała bowiem już w 1952 roku, staraniem Marii Okołów-Podhorskiej (kapitan turystycznej Polskiego Związku Kajakowego i „niestrudzonej organizatorki turystyki na polskich wodach”, jak głosi głaz pamiątkowy posadowiony przy obiekcie w 1964 roku). Jej projektantem był inżynier Marian Plebańczyk (1905–1973), działacz PZK z Krakowa. Co ciekawe, o stanicy tej wspomniał w 1962 roku sam Ryszard Kapuściński w swym debiutanckim zbiorze opowiadań-reportaży zatytułowanym „Busz po polsku”. (Teraz, na nieszczęście dla Bachotka, lokalne tematy przejęła autorka kryminalnych czytadeł Katarzyna Puzyńska). Zawarty tam pierwszorzędnie skrojony – jak zresztą wszystkie inne w tym tomie – egzystencjalny utwór „Ocalony na tratwie” przynosi taki oto fragment: „Od stacji Tama Brodzka, piechotą przez las, idą do Stanicy Wodnej. Gniazdo domków rozsiadłe na płaskim stoku wzgórza nazywa się Bachotek. […] W gospodzie można dostać obiad” (Warszawa 2019, s. 32). Czyli najpewniej bohaterowie szli zielonym szlakiem, około siedmiu kilometrów, wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Bachotek, o połyskliwych brzegach impresjonistycznie upaćkanych oczeretami: zieloną rdestnicą, brunatną rogożą, białą osoką, żółtym grążelem, mijając kolejno żelbetowy niemiecki schron z okresu drugiej wojny światowej (1944), miejsce mordu, a później spalenia dokonanego na kilkuset Polakach w latach 1939–1945 w Brzezinkach, upamiętnione betonowym pomnikiem w kształcie orła (z 1958 roku), oraz przekraczając przerzucony przez malowniczą Skarlankę mostek Jadwigi (jak nazywał go już w tym samym roku Janusz Krippendorf w swym popularnym przewodniku „Bachotek. Pojezierze Brodnickie”).

Ale i ja postanowiłam, w swojej książce „Z kluczem”, napisać o bachoteckiej stanicy. Fragment przywołujący postać Aliny Janowskiej osnułam na kanwie prawdziwych, skandalicznych zdaniem mojego dziadka wydarzeń: „Mieliśmy raz na obiekcie ekipę pani pokroju! Do stanicy wodnej w Bachotku pod Brodnicą zjechali na balety filmowcy z Warszawy z tą aktorką jak z koziej dupy trąbą – Aliną Janowską – na czele… […] – Pół nocy się alkoholizowali – kontynuował Wilczak – by na koniec ta cała Janowska zostawiła nam swój autograf – szminką na ścianie sali restauracyjnej – niszcząc w ten sposób piękną, wykonaną w czynie społecznym mozaikę z tłuczonych talerzy!” (Bydgoszcz 2021, s. 41).

Stanica wodna znajduje się na wschodnim brzegu jednego z najpiękniejszych jezior Pojezierza Brodnickiego – jeziora Bachotek (211 ha, maks. głęb. ok. 24 m; z drugą klasą czystości jest ono jednocześnie jednym z najczystszych jezior w Polsce). Jej długoletnim kierownikiem był pan Stanisław Kuźmiński. – Biegle władał kilkoma językami, dzięki czemu nie miał problemów w porozumiewaniu się z turystami zagranicznymi – wspomina Kuźmińskiego z szacunkiem mój tata Paweł Walczak. – Był też bardzo częstym gościem w naszym domu przy Emilii Plater.

– Pan Kuźmiński wszystkich kontrolował – dodaje z przekorą moja ciocia Ewa Majewska. – Ale dzięki temu na ośrodku był zawsze porządek. Pamiętam jedną aferę w starych ubikacjach. Pawilon przedzielony był na pół wzdłuż budynku, po jednej stronie były toalety damskie, po drugiej męskie. Raz jedna pani wybrała się tam za potrzebą, a z równoległej kabiny jakiś zboczeniec wyciągnął w jej kierunku lusterko na kiju… Pan Kuźmiński z dziadkiem Marianem nieźle go wtedy pogonili!

– Po raz pierwszy przyjechaliśmy do Bachotka w 1969 roku – wspomina z kolei obiekt moja ciocia z Francji, Sonia Ptak, mieszkająca obecnie w Lens. – Byliśmy wtedy zakwaterowani w budynku stanicy. Sale były wieloosobowe, łóżka piętrowe, piliśmy wówczas advocat prosto z butelki…

W ogóle alkohol musiał być jakimś swoistym lejtmotywem wczasów w Bachotku, bo Sonia kontynuuje, grasejując z francuska: – Rrraz mój mąż Jean-Claude miał sporrre problemy z inspekcją ośrodka. Na nasz użytek nakupił wtedy w Pewexie całe skrzynki różnego rodzaju alkoholi i one stały potem w schowku u pana Kuźmińskiego. Przyjechała jakaś kontrola i musiał się potem długo z dziadkiem Marianem tłumaczyć, że to nie na handel, że nie jest spekulantem! Kilkukrotnie jeździli w tym celu nawet do Bydgoszczy.

Kierownik stanicy wodnej PTTK w Bachotku Stanisław Kuźmiński (w okularach), lata 70.

Kierownik stanicy wodnej PTTK w Bachotku Stanisław Kuźmiński (w okularach), lata 70. 
Archiwum prywatne

Na środku jeziora Bachotek znajduje się podłużna wyspa ze śladami późnośredniowiecznego pierścieniowatego grodziska z dobrze zachowanymi wałami (pow. ok. 1200 mkw.), zwana też czasem – „Wyspą Skarbów”. Raz dziadek Marian zorganizował tam historyczne pieczenie barana…

– Obracaliśmy go nad ogniskiem na rożnie. Był nadziewany czosnkiem, ale… jakoś nie mógł się dopiec. Był bardzo twardy, po prostu niedobry. – Krzywi się Sonia na to wspomnienie. – Trzeba więc było popijać go egri bikaver, wódką, no, wszystko tam chyba wtedy piliśmy. Wszyscy byli potem bardzo chorzy. Jedni wracali z wyspy wpław, inni kajakiem, niektórzy posnęli na wyspie i nie wrócili wcale na noc do stanicy. Tak było – podsumowuje.

– Stanica to był taki duży drewniany budynek pomalowany na czarno. Taki był wówczas trend – wspomina z kolei PTTK w Bachotku mój tata. Po krótkiej naradzie zgodnie stwierdzamy, że na masową skalę używano wówczas albo karbolineum, albo wysoce toksycznego xylamitu, gwiazdy etykiet zapałczanych z okresu PRL („XYLAMIT chroni drewno”; „GRZYB niszczy, chroni XYLAMIT”). – No i stoi do dziś…

– Ja pamiętam, że na dole w budynku stanicy było biuro pana Kuźmińskiego. I kuchnia pani Ludowej. Kajaki na ośrodku wypożyczał taki Marek Boruta. To była rodzina Kuźmińskiego z Inowrocławia. Wszędzie powiewała też na wietrze susząca się biała pościel w zielone pasy. Te pasy to miało być takie zabezpieczenie przed kradzieżą, takie jej charakterystyczne oznakowanie. Mama szyła te pościele u nas w domu. I zasłony do ośrodka w Tleniu też sama szyła – dorzuca z uznaniem Majewska.

– W stanicy był dobrze zaopatrzony sklep spożywczy, z towarami od lokalnych dostawców. Był także kiosk z prasą. W pobliżu jest z kolei ośrodek szkoleniowy Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, gdzie kiedyś na letniej szkole gościła Angela Merkel, jeszcze zanim została kanclerzem Niemiec… A niedaleko stanicy stał pałac, obok PGR – wspomina tata. (Chodzi zapewne o dwór w Kuligach, należący wówczas do Państwowego Gospodarstwa Rolnego w Jajkowie). – I w tym PGR-ze nasz airedale terrier Red pogonił kiedyś kozę. Raz nagonił też na nas w Bachotku jelenia z lasu. A w rowach pomiędzy Bachotkiem a Pokrzydowem rosło pełno rydzów, aż czerwono było! – Wspomnienia mojego taty robią się coraz bardziej mozaikowate, jego roziskrzona pamięć skacze jak ruchliwa żabka po różnych miejscach i datach, w oczach widać wesoły błysk. – Do Zbiczna zaś organizowaliśmy wyprawy kajakiem. Brało się kanapki, jajka na twardo, pomidory. Jak już wszystko zjedliśmy, to wracaliśmy.

– I wszędzie rosły kaczeńce… – rozmarza się Majewska.

Na obiekcie w Bachotku znajdują się dziś między innymi drewniane domki typu Kampinos, iście duchologiczny pawilon hotelowy (inwestycja mojego dziadka), spore pole namiotowe z przyłączami elektrycznymi, sklep spożywczy, mała gastronomia i stołówka (czyli najprawdopodobniej „gospoda” z Kapuścińskiego, wraz z sanitariatami również pobudowane z inicjatywy dziadka), plaża z pomostem, sala kominkowa, ogólnodostępna kuchnia z wędzarnią i grillem, hala sportowa, wypożyczalnia sprzętu pływającego czy plac zabaw. Sądząc po obłożeniu – zwłaszcza w weekendy, kiedy to do Bachotka zjeżdżają na balety niejedynie filmowcy z Warszawy – obiekt funkcjonuje dobrze. Oby jak najdłużej!

*

Charzykowy. Odmiana nazwy tej miejscowości – podobnie jak innych pochodzących z kaszëbskiej mòwy – nie jest wcale łatwa, dlatego na początek uściślijmy: w odpowiadającym na pytania „kogo?, czego?” dopełniaczu brzmi ona chyba najdziwniej… Charzyków! Ale i miejscownik może wprawiać w lekką konsternację – w Charzykowach… No więc stanica wodna w Charzykowach znajduje się dziś przy ulicy Wzgórze 1 i, co najdziwniejsze, nie posiada – jak było to za czasów mojego dziadka – dostępu do Jeziora Charzykowskiego (od akwenu dzieli ją około czterystu metrów). Jest to więc taka „sucha” stanica wodna, na terenie której znajduje się dwanaście pięcioosobowych kampinosów z łazienkami i aneksami kuchennymi oraz kompleksowym wyposażeniem, pole namiotowe i kempingowe z przyłączami elektrycznymi, sanitariaty, sauna (również sucha!) czy serwujący dania kuchni regionalnej bar „Leśny”. Stanica organizuje także spływy kajakowe Brdą i stanowiącą jej lewy dopływ Chociną, jak również tak zwane zielone szkoły. A jak drzewiej bywało?

– Przede wszystkim „Charzykowianka”. Na dole była knajpa, na piętrze pokoje gościnne stanicy PTTK. Na górę szło się po takich bardzo skrzypiących schodach – wspomina mój tata. – Wcześniej, przed drugą wojną światową, był tutaj ponoć najbardziej popularny w Charzykowach pensjonat, „Bellevue” Ottona Weilanda… Był też taki przeszklony budynek zwany „akwarium”. Chyba tam znajdował się bar. Była też „bosmanka”, to jest wypożyczalnia sprzętu wodnego, z pomostem i pokojem do wynajęcia. Mój brat Piotr wypożyczał tu kiedyś kajaki.

– A potem mój mąż – dodaje Majewska. – W „akwarium” był później hangar na łodzie, a „Charzykowianka” spaliła się w latach osiemdziesiątych. Wcześniej, na początku lat siedemdziesiątych, był też na plaży taki lokal, „Kominek”… Jakoś tak się nazywał. Była też w Charzykowach dobra, nowoczesna restauracja „Kormoran” – wspomina ze smakiem. (W albumie „Latem w mieście” Mikołaja Długosza jest jej piękne zdjęcie na kliszy ORWO, autorstwa Zbigniewa Gudanowicza, z 1974 roku). – Było kino letnie, willa Józefa Majchrzaka – tego członka Komitetu Centralnego PZPR z Bydgoszczy. Budka telefoniczna była…

– W Charzykowach milicja łapała Jean-Claude’a, jak za szybko pływał motorówką po Jeziorze Charzykowskim – dorzuca Sonia. – To znaczy próbowała go łapać, bo miał silnik Mercury, a oni jakiś znacznie słabszy. Jak go już złapali, to i tak nie mogli rozczytać francuskich dokumentów. Je ne comprends pas, je ne comprends pas, bezradnie rozkładał ręce Jean-Claude. Że niby nie rozumie po polsku. Zniecierpliwiona milicja machała tylko ręką i puszczała go wolno.

*

Sokole-Kuźnica. Wieś Sokole-Kuźnica – co szczególnie ciekawe – przecięta jest na pół przez Zalew Koronowski i połówek tych nie spina dziś żaden most. (Kiedyś przez Sokole-Kuźnicę przepływała jedynie Brda, ale w 1960 roku, po spiętrzeniu jej wód tamą w Pieczyskach, poziom rzeki podniósł się do około dwudziestu metrów, zalał okoliczne jeziora rynnowe, a także wieś Olszewkę i pojedyncze gospodarstwa, których mieszkańców wysiedlono, i utworzył w ten sposób wspomniany wyżej zbiornik retencyjny). W sezonie ciepłym skorzystać można oczywiście z – zagrożonego likwidacją! – promu w Wielonku (dziś zelektryfikowanego, kiedyś na korbę kabestanu, a więc napędzanego siłą ludzkich rąk), ale zimą… Zimą wschodni brzeg Sokola-Kuźnicy, czyli ten dzikszy i bardziej odludny, gdzie mieści się dzisiejsza stanica wodna PTTK „Albatros”, musi przygotować się na możliwość całkowitego odcięcia od świata. Co może być oczywiście przekleństwem, ale i błogosławieństwem.

Most drewniany nad rzeką Brdą w Sokolu-Kuźnicy, przed 1939 rokiem

Most drewniany nad rzeką Brdą w Sokolu-Kuźnicy, przed 1939 rokiem 
Archiwum prywatne

– Panie Bakiera, panie Bakiera, jesteśmy! – wołali z zachodniego brzegu mój tato oraz dziadek. W latach sześćdziesiątych przyjeżdżali tutaj samowtór z Bydgoszczy, przez Koronowo, czarnym motocyklem SHL wyposażonym w dwuosobową kanapę, stawiali maszynę na cyplu niedaleko dzisiejszego punktu czerpania wody, dokładnie w miejscu, gdzie przy dawnej osadzie młyńskiej Hammer na początku września 1939 roku drewnianym mostem przejechały czołgi generała Heinza Guderiana (notabene, którego pradziadek Mathias Guderian – Honorowy Obywatel Miasta Bydgoszczy – oraz dziadek Ludwig urodzili się w podkoronowskim Gogolinku, a ojciec Friedrich w Wielkiej Kloni), co zresztą, zdaniem niektórych historyków, odmienić miało losy całej drugiej wojny światowej, i czekali, aż pan Bakiera, ówczesny kierownik stanicy wodnej w Sokolu-Kuźnicy, przypłynie po nich łódką. Bakiera, lekko kuśtykając, kiedy już dochromał się na brzeg, wsiadał w krypę, płynął i przewoził ich na drugą stronę zalewu. Motor czekał na nich wtedy na cyplu, i to przez nikogo nietknięty nawet palcem! Tak właśnie załatwiało się kiedyś sprawy służbowe.

Podobnie jak w przypadku stanicy wodnej w Bachotku, ośrodek w Sokolu-Kuźnicy zaprojektował inżynier Plebańczyk. Jest on również jednym z najstarszych tego typu obiektów w naszym województwie, pochodzącym aż z lat 1949–1950. Na czterohektarowym obszarze stanicy, leżącym na szerokości geograficznej, na której właściwie dopiero zaczynają się pełne mrocznego uroku Bory Tucholskie, można dziś wynająć pokoje w czarnym budynku stanicy (dawne domki już jakiś czas temu zostały zrównane z ziemią) oraz – jeśli przy anomalnej pogodzie niestraszne nam przebywać akurat pod wybujałymi sosnami – postawić namiot albo przyczepę kempingową. Na obiekcie znajdują się również tak zwana tawerna, serwująca posiłki i napoje (także te wyskokowe, a jakże!), czy wypożyczalnia sprzętu wodnego. Bo przede wszystkim jest to raj dla wodniaków, ale także wędkarzy, a jesienią – oczywiście grzybiarzy.

W archiwalnym folderze „Jeziora koronowskie i byszewskie”, wydanym przez Wojewódzki Ośrodek Informacji Turystycznej w Bydgoszczy, jest czarno-białe zdjęcie budynku stanicy. Na pierwszym planie jeden mężczyzna pochyla się nad kanciastym kajakiem, drugi zaś podpiera się pod boki po dyrektorsku, przyglądając robocie. Czy to pan Bakiera i mój dziadek? Obok komentarz Jerzego Korka: „Tutejsze jeziora i lasy posiadają nie tylko malowniczy krajobraz, lecz także zdrowy klimat i doskonałe tereny biwakowe. Turystom wrażliwym na piękno przyrody dostarczą one bogatych przeżyć, zapewnią ciszę i spokój. Jeżeli więc lubisz, Miły Turysto, wodę, słońce i las – zapraszamy, przyjeżdżaj. Z pewnością znajdziesz tu przyjemny wypoczynek z dala od gwaru miast”.

*

Swornegacie. Zlokalizowana nad przepływowym jeziorem Witoczno (101 ha, maks. głęb. 10 m), w Zaborskim Parku Krajobrazowym i na pograniczu Parku Narodowego Bory Tucholskie stanica wodna PTTK w Swornegaciach powstała w 1955 roku. Jej oferta obejmuje dziś noclegi w drewnianych domkach typu Kurza Stopka (stanowiących niewątpliwą architektoniczną atrakcję ośrodka; takie same domy na palach znajdziemy w zbudowanej w tym samym czasie stanicy wodnej we Wdzydzach Kiszewskich – w 1973 roku z dumą prezentowało je albumowe wydawnictwo zatytułowane „Urządzenia turystyczne” pod redakcją Jerzego Mokrzyńskiego), Stokrotka (nieco mniejszych), a także w murowanym pawilonie z widokiem wprost na jezioro (zbudowanym z inicjatywy mojego dziadka), jak również na poddaszu budynku stanicy. Istnieje też możliwość noclegu na polu kempingowym, wyżywienia w znajdującej się tutaj małej gastronomii czy wypożyczenia sprzętu wodnego i rowerów. Jednak ośrodek ten słynie przede wszystkim z organizowania spływów kajakowych po Brdzie i jej dopływach (Zbrzyca, Chocina): jedno-, wielodniowych, a także całych wczasów kajakowych. Stanica oszańcowana jest kilkoma szlakami wodnymi oraz pieszymi. Są tu także: boisko do siatkówki, pomosty, trawiasta plaża, kąpielisko, wiaty i sanitariaty.

W moim domowym archiwum znajduję bardzo stary „egzemplarz okazowy” ulotki wydanej przez Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych. Podejrzewam, że była to specjalna odbitka korektowa tylko do wglądu mojego dziadka, bo są na niej liczne dopiski ołówkiem, poprawki. „Stanica wodna PTTK nad jeziorem Witoczno (tel. 6) posiada 24 miejsca noclegowe w 3 domkach ośmioosobowych w cenie 12 zł oraz wydzielone pole namiotowe. Na miejscu studnia, umywalnie, kuchnie turystyczne i oświetlenie elektryczne. […] Restauracja i sklep spożywczy na miejscu”. Pod spodem komentarz dziadka: „Wydaje obiady, śniadania i kolacje tylko w lipcu i sierpniu”. I dalej drukiem: „Na miejscu kąpielisko strzeżone i wypożyczalnia kajaków”. I znowu dopisek ołówkiem: „Duże możliwości uprawiania sportów motorowodnych”. I one z powodzeniem były tutaj uprawiane!

– Pamiętam, jak Paweł zabrał mnie raz w „Sworach” na kajak. Popłynęliśmy wtedy aż do Funki, bo on tam miał wtedy jakąś dziewczynę. Z jeziora Witoczno, Brdą do Jeziora Karsińskiego, Jeziorem Długim, znowu Brdą, i po Jeziorze Charzykowskim do tej nieszczęsnej Funki. To było tak daleko, że nie mieliśmy już sił wrócić i Jean-Claude musiał przypłynąć po nas motorówką.

– Zarządcą stanicy był tu kiedyś pan Waluś Hapka – wspomina z kolei PTTK w Swornegaciach Ewa Majewska. – Razem z żoną wędzili ryby: sielawy, węgorze. Na swoje potrzeby hodowali też świnie. Zawsze znalazł się jeden świniak „dla pana dyrektora”.

*

Tleń. To bezsprzecznie jedna z najpopularniejszych pośród bydgoszczan miejscowości letniskowych w naszym regionie. I nie ma się czemu dziwić – jego piękno i polor wprost urzekają, biorą w pacht i uzależniają (mój partner przynajmniej raz na kwartał musi mnie do Tlenia zawieźć i nie ma z tym dyskusji). Ale trzeba pamiętać, iż pierwsi letnicy zaczęli tutaj zjeżdżać już w 1905 roku, kiedy to miejscowość ta zyskała połączenie kolejowe. Nad Wdą zaczęły wówczas wyrastać jak grzyby po deszczu pierwsze pensjonaty, między innymi istniejąca do dziś „Tucholanka” czy też pensjonat Schauera („Waldschänke Schauers”; aktualnie – „Przystanek Tleń”). O tej pierwszej pisał w „Sumieniu”, w roku 1965, Zbigniew Nienacki: „O dziewiątej rano zajechał przed dużą kawiarnię w Tleniu, zbudowaną na stromym zboczu wzgórza, zbiegającym do szosy i potem ku brzegom szeroko rozlanej Wdy. Po drugiej stronie, na zielonych brzegach rzeki stało mnóstwo kolorowych drewnianych domków campingowych. Za rzeką pod lasem widniał duży masyw restauracji. Po ciemnej toni Czarnej Wdy pływały kajaki i migały wiosła. Opaleni ludzie spacerowali powoli, z nudów uważnie lustrując się wzajemnie. […] Kawiarnia stanowiła jakby wysoko położoną oszkloną werandę, przez wielkie szyby z każdego kąta widziało się szosę i rzekę” (Olsztyn 1989, ss. 163–164). W Cyfrowej Bibliotece Narodowej zachowała się reklama obiektu w takiej właśnie formie – dziś praktycznie nie do rozpoznania.

Emilia Walczak z mamą Joanną i terrierką Bellą przed domkiem nad Wdą w stanicy wodnej PTTK w Tleniu. Rok 1998.

Emilia Walczak z mamą Joanną i terrierką Bellą przed domkiem nad Wdą w stanicy wodnej PTTK w Tleniu. Rok 1998. 
Archiwum prywatne

Ważnym etapem w rozwoju turystycznym Tlenia była też na pewno budowa elektrowni wodnych w Gródku i Żurze. Ta druga została oddana do eksploatacji w grudniu 1929 roku przez ówczesnego prezydenta RP Ignacego Mościckiego. Spiętrzenie rzeki Wdy o szesnaście metrów doprowadziło wówczas do utworzenia zbiornika o powierzchni czterystu czterdziestu hektarów i maksymalnej głębokości osiemnastu metrów. Tak właśnie powstało Jezioro Żurskie, nad którym to częściowo leży stanica wodna PTTK (dzisiejszy „Patex”). Według Janusza Umińskiego domki kempingowe w tak zwanym Małym Tleniu powstały już w 1955 roku, a mój dziadek przejął je w osiem lat później i dokonał ich elektryfikacji. Ale początkowo stały tutaj nie dzisiejsze kampinosy, ale małe, dwu- i czteroosobowe domki turystyczne z uchylanymi w linii kalenicy połaciami dachowymi. (Takie same były też kiedyś w stanicy wodnej w Bachotku, a jeden z nich trafił później na działkę dziadków, zanim ci nie dorobili się altanki z prawdziwego zdarzenia). O zamiarze budowy ośrodka informował entuzjastycznie już w 1954 roku „Ilustrowany Kurier Polski”: „w bieżącym sezonie wyrosną w Tleniu, w sercu Borów Tucholskich, nad uroczym jeziorem […] domki campingowe […] każdy z nich jest jednopokojowy, mogący pomieścić wygodnie 4 osoby” (nr 65/1954). W ich środku stały zaś piętrowe łóżka. Według mojego taty górne prycze zaopatrzone były w… pasy zabezpieczające przed niechcianym nocnym upadkiem.

Ośrodek ten był chyba ulubionym obiektem mojego dziadka, jego „oczkiem w głowie”, w wyniku czego zarówno mała ja, jak i wcześniej mój tato niejako z klucza musieliśmy spędzać tutaj wakacje. Moje wczasy miały, rzecz jasna, charakter stricte wypoczynkowej wilegiatury (w tamtych czasach obiekt ten nazywał się „Lucyna”), ale mój tata nie może powiedzieć już tego samego. We wczesnej młodości trudnił się tu bowiem z kolegą zarówno pracą gospodarczą, jak i – w głównej mierze – wypożyczaniem sprzętu pływającego. Oraz jego konserwacją, między innymi smołowaniem łódek i kajaków, w wyniku czego były one bardzo ciężkie. Ale po pracy folga, a nawet luksus – szklaneczka istry w kawiarni „Lido” przy ulicy Topolowej 8 i później – obowiązkowy seans w plenerowym kinie letnim! Przy czym o ile powstała w 1973 roku „Lido” w swej niezmienionej formie jako tako funkcjonuje do dziś (i bez specjalnej stylizacji mogłaby posłużyć za plan filmu, którego akcja toczy się w czasach wczesnego Gierka), o tyle po kinie letnim przy ulicy Bydgoskiej zostały już jedynie wspomnienia. Ostatnie z nich sięgać może najdalej 2012 roku, gdyż wtedy właśnie obiekt uśmiercono. I o mały włos to samo grozić mogło ostatnio stanicy wodnej, ponieważ pod koniec lipca 2021 roku tereny te nawiedziła sroga nawałnica z deszczem i gradem, posiadająca wręcz znamiona trąby powietrznej (w tych okolicach zdarza się to zresztą nad wyraz często). Uszkodziła ona wówczas aż siedem kampinosów, spośród których ostatecznie zdecydowano się rozebrać cztery położone tuż nad brzegiem wpadającej do Żuru Wdy.

Prócz pozostałych szczęśliwie drewnianych domków ostały się tu jeszcze murowane „czworaki”, bar z małą gastronomią, sanitariaty, wypożyczalnia sprzętu wodnego (choć częściowo także uszkodzona, wręcz zmiażdżona przez ogromne powalone przez wiatr drzewo), plaża z koślawymi pomostami, ocienione sośniakiem pole kempingowe czy boisko do siatkówki. A ja pamiętam z czasów mego dzieciństwa jeszcze inne rzeczy: pociągnięty zieloną farbą drewniany sklepik, gdzie rano stało się po bułki, w ciągu dnia po lody i gumę Turbo, a wieczorem po niefiltrowane piwo Elbląskie albo bydgoskiego Kujawiaka; schowany w krzakach przy zejściu do plaży suchy szalet – miejsce obmierzłe, straszne, wręcz upiorne, do którego nie odważyłam się wejść nawet podczas awarii sanitariatów z wodą bieżącą; piaszczyste boisko do koszykówki, z obręczami zawieszonymi krzywo na różnych wysokościach, na którym w słońcu do utraty tchu zdzierałam podeszwy trampek, a w niepogodę taplałam się w błocku niczym wesoły warchlak; miniścieżkę zdrowia i starszego pana, który wolontaryjnie prowadził tutaj co dzień gimnastykę dla chętnych dzieciaków zakwaterowanych na obiekcie; kuchnię polową ze starymi kuchenkami w typie Wrozamet-Ewa; białe prześcieradła powiewające na tarasie tejże; chaszcze za recepcją, gdzie bawiliśmy się raz w podchody razem z uradowanymi tym faktem kleszczami, ciągnące się hen, wzdłuż ulicy Sosnowej, które dziadek planował kiedyś wykarczować i utworzyć tutaj ciąg dalszy pola kempingowego, ale nigdy nic z tego nie wyszło i ostatecznie teren ten wyłączono później z granic ośrodka; kreta, jaki wyszedł z nasypu, na którym stał jeden z murowanych domków „czworaków”, gdzie akurat spędzaliśmy z rodzicami wczasy, a ja nie wiedziałam, co to za zwierzę (mysz bez oczu?); oparzony mały palec u stopy po zanurzeniu go w misce z wrzątkiem w zalanym zawsze słońcem domku numer trzynaście, gdzie spędzałam kiedyś lato tylko z mamą, a później tata przyjechał bez zapowiedzi naszą oliwkową zastavą 1100p i powiedział, że prababcia Hania nie żyje; ludziki G.I. Joe bawiące się na jałowcu; starszą parę, która wciąż piła i kłóciła się za ścianą domku – on mówił do niej: „jesteś cienka jak polsilver”; naszą terierkę Bellę, która biegała luzem po całym ośrodku, a nieraz i uciekała nam poza jego opłotki i nonszalancko odwiedzała pizzerię w centrum Tlenia; to, że ciepła woda pod prysznicami była tylko w określonych godzinach i żeby się umyć, trzeba było czekać w długim ogonku ludzi uzbrojonych w mydło oraz ręczniki; że rysowałam w szafie kolorowymi markerami jakieś bzdury; że wieczorami wszyscy gremialnie szli do świetlicy „na telewizor”, obejrzeć „Wiadomości” i sensacyjny film o dwudziestej; że przez dziurę w siatce można było zakraść się na krzywy ryj, rozmokłą drogą brzydko upstrzoną przez czarne pomrowy, do ekskluzywnego ośrodka wypoczynkowego Marynarki Wojennej „Rybitwa”, dokąd dziś można wybrać się co najwyżej na urbex; oraz opowieść o tym, że mój wujek, który aktualnie mieszka w Niemczech, przypadkowo poznał w tleńskiej stanicy swoją pierwszą żonę, po tym, jak wystawiła go dziewczyna, z którą w pierwotnym zamyśle miał tutaj przyjechać z miasta Łodzi na wczasy; i to, że w ogólności w stanicy wodnej w Tleniu zawsze pełno było aut na łódzkich blachach – czarnych i zaczynających się na literę L, jak dziś te w Lubelskiem. I że było pięknie.

*

Karczewo. Informacji o tymże obiekcie nie znajdziecie państwo zapewne w żadnym innym miejscu. Zresztą i samą osadę Karczewo trudno wam będzie odnaleźć, ponieważ – bodaj właśnie w 2022 roku – została ona włączona w granice administracyjne Wielkiej Kloni. To znaczy w 2021 jechaliśmy tędy samochodem i wtedy jeszcze widzieliśmy zieloną tablicę E17a z napisem „Karczewo”, ale już w tym roku powitała nas jedynie „Wielka Klonia”… Tak czy tak, nie ma się wcale czemu dziwić – w miejscowości znajdowały się w zasadzie tylko dwór oraz pobudowany na rzeczce Kamionce zabytkowy młyn wodny.

Stanowiący dziś własność prywatną budynek dworu pochodzi z początków dwudziestego wieku i utrzymany jest w stylu neoklasycystycznym. Młyn wodny w swej dzisiejszej postaci datowany jest w wojewódzkiej ewidencji zabytków na 1902 rok, jednakże pierwsze informacje o karczewskim młynie pojawiają się już w czternastym wieku, wraz ze wzmiankami o osadzie rycerskiej należącej do niejakiego Niklosa z Karczewa. Po rozpoczęciu działań wojennych na pograniczu krzyżacko-polskim w latach 1432–1433 miejscowość przestaje jednak istnieć. Kolejne informacje o niej pojawiają się dopiero w 1534 roku; wówczas to mowa jest o Karczewie jako o własności szlacheckiej (młyn wraz z folwarkiem), należącej do wsi Wielka Klonia.

Pozostałe młyny wodne w tej okolicy to budynki między innymi w Kamienicy, Motylu i Olszewce. Spiętrzały one wody ruczajów Kamionki i Sępolenki średnio co jedną milę – co stanowi pozostałość średniowiecznego zasiedlania pogranicza pomorsko-polskiego, a później krzyżacko-polskiego – i tworzyły w ten sposób małe zbiorniki wodne zmieniające ukształtowanie dolin rzek w tym regionie.

Ale powróćmy do samego dworu. W nim to bowiem mój dziadek postanowił pewnego pięknego dnia zorganizować ośrodek kolonijny – według mojego taty najprawdopodobniej dla dzieci pracowników PTTK. Było to jakoś w połowie lat sześćdziesiątych. Dwór odkupiony został od niejakiego pana Siewczyńskiego. I tutaj historia jak z filmu, i to takiego o wyraźnych znamionach Hollywood. Pan Siewczyński bowiem był uosobieniem amerykańskiego snu o tym, jak z pucybuta stać się milionerem. Przed wojną pracował w fabryce samego Henry’ego Forda, gdzie dorobił się niemałej sumki. Po powrocie do kraju nabył tutaj ziemię z młynem w Karczewie i wybudował dworek. Jako druga osoba w powiecie – obok starosty tucholskiego – miał też samochód. Posiadał również sad owocowy, stawy rybne oraz pasiekę (dziadek nieraz przywoził od niego do Bydgoszczy całe cynkowe wiadra wypełnione miodem). Był kawalerem. – Pan Siewczyński miał prezencję przedwojennego arystokraty: wysoki, wyprostowany, wyprężony – wspomina mój tata. – Prowadził zdrowy, dziś powiedzielibyśmy: ekologiczny tryb życia. Nie palił papierosów, miał też łazienkę z sauną. Ale to była taka dziwna sauna: miała ona formę dużego drewnianego boksu z wyciętą od góry dziurą na głowę. W sali głównej dworu – kontynuuje tata – stał fortepian, na podłodze była mozaika. Na górę, z prawa i z lewa, prowadziły piękne schody z poręczami. Na dole, w piwnicy, znajdowała się zaś olbrzymia kuchnia. Z kuchni do sali głównej jeździła winda gastronomiczna. Przedpokój wyłożony był boazerią, a w gabinecie pana Siewczyńskiego stały zabytkowe meble. Bo on mógł mieszkać w tym gabinecie dożywotnio.

– To była tak zwana boazeria angielska – uszczegóławia ciocia Majewska. – W przedpokoju były też mosiężne wieszaki… Pan Siewczyński w ogóle był bardzo elegancki, w młodości musiał być przystojnym mężczyzną. Pamiętam, że spał w takiej siatce na włosy. Opowiadał też nieraz, jakie bale organizował kiedyś w pałacu. A w celu zapobiegania nocnej rozpuście pomiędzy pokojami rozciągał później sznurki, na nich wieszał butelki czy puszki. Jak ktoś zahaczył o nie nogą, to Siewczyński, słysząc ich dzwonienie, budził się i z rozochoconym towarzystwem robił porządek. Czasem też obkładał się wodorostami z Kamionki i przed przerażonymi letniczkami udawał potwora z bagien!

Pan Siewczyński, dopóki nie przeprowadził się później do małego białego domku gdzieś pod Tucholą, dalej mieszkał w pałacu w Karczewie – na ośrodek kolonijny zaadaptowane zostały po prostu pokoje na piętrze. Latem w parku stały również wojskowe namioty. Ośrodek był całoroczny, ogrzewany, zimą organizowano tutaj kuligi. I choć plany dziadka były szeroko zakrojone (w sadzie miały powstać nawet domki kempingowe), to obiekt ten nigdy się nie rozwinął. Po prostu nie przynosił zysków – możliwe, że z winy jego niezbyt niefortunnego położenia: w okolicy nie było ani lasów, ani jeziora, a w zamulonej rzeczce Kamionce nie bardzo dało się pływać – ani wpław, ani też kajakiem.

– Ja tam pływałam z mamą kajakiem – zarzeka się Majewska. – Najfajniej było jednak w młynie – dorzuca. – Wszystko było białe od mącznego pyłu i wszędzie pełno jaskółek!

Mój tata najmilej z Karczewa wspomina osobę młynarza – bo za czasów ośrodka młyn nadal funkcjonował. – Był rudy i przypominał tego aktora: Grynia. Wirgiliusza Grynia – precyzuje. – Mieszkał tutaj z młynarzową i nie wylewał za kołnierz. Często zapraszał mnie na jednego, ale ja byłem przecież wtedy dzieckiem! – wzdraga się. Na pytanie, czy odmawiał, tylko uśmiecha się pod nosem.

Później w rodzinnych wspomnieniach pojawia się jeszcze pani Janina Felska, kierowniczka ośrodka, która trafiła tutaj ze stanicy w Charzykowach.

– Też już nie żyje. Pochowana jest na cmentarzu w Brusach… – wzdycha smutno Sonia Ptak.

*

Gostycyn-Nogawica. Tutejsza stanica wodna to kolejny obiekt stworzony całkiem od podstaw przez mojego dziadka. A było to jakoś w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. – Teren zakupiony został wtedy od państwa Schneiderów – wspomina mój tata. – Es-ce-ha? – literuję. – Tak, z niemiecka. Było to starsze małżeństwo na gospodarce. Na terenie ośrodka ich zięć, pan Kostek, który mieszkał w Pruszczu-Bagienicy, miał piec do wypalania wyrobów glinianych. Bo było tutaj źródło dobrej gliny – podkreśla. – Na wielkiej polanie stały tu wówczas właściwie jedynie dom Schneiderów, z pruskiego muru, i właśnie szopa z tym piecem. A i w miejscu, gdzie dziś stoi recepcja, był budynek inwentarski, w którym były kury i barany. Warunki były więc mocno spartańskie. Nie było nawet wody, nie mówiąc już o sanitariatach; później dopiero kopana była studnia głębinowa. Wówczas nie było tu jeszcze żadnych domków, obiekt służył w zasadzie tylko jako przystań dla spływów kajakowych. Pamiętam też, że razem z kolegami stawialiśmy ogrodzenie z siatki, które późnej malowaliśmy smołą gotowaną przez dziadka Mariana w metalowej beczce. To było piekło! Czarne kropki zmywało się później z ciała benzyną, a na koniec chlup – wskakiwaliśmy do jeziora! A ogrodzenie stoi do dziś.

Pod koniec czerwca tego roku, dzięki podpowiedzi pani Gumińskiej, zarządzającej obecnie wraz z mężem stanicą wodną PTTK w Gostycynie-Nogawicy, oraz pośrednictwu pana Grzegorza Rajewskiego – bydgoskiego kajakarza, instruktora i komandora Międzynarodowych Zimowych Spływów Kajakowych Energetyków na Brdzie – na tak zwanym kamieniu kajakarzy, czyli głazie wydobytym niegdyś z rzeki Kamionki, a poświęconym obecnie „pamięci tych, którzy ukochali Brdę i kajaki”, znajdującym się na terenie ośrodka, pojawiła się nowa tabliczka. Są na niej te dwa słowa: „Marian Walczak”. A pamięć o ludziach i miejscach to bardzo ważna sprawa. Bo żyją tak długo, jak długo ktoś o nich pamięta, co podkreślali ochoczo popularni sentencjonaliści: Carlos Ruiz Zafón czy Karol Wojtyła (choć w rzeczywistości jest to mądrość dalekowschodnia).

Marian Walczak, urodzony 21 lutego 1922 w Ostrowie Wielkopolskim, ekonomista, od 1 lipca 1961 do 30 września 1963 roku był kierownikiem Biura Zarządu Okręgu Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego w Bydgoszczy, od 1 października 1963 roku – dyrektorem Biura Ekonomiczno-Finansowego PTTK w Bydgoszczy, a po przekształceniu BEF w Okręgowy Zespół Obiektów Turystycznych – od 1 lutego 1974 roku również jego dyrektorem. Mój dziadek. Odszedł 25 maja 2019 roku.

*

Na koniec telegraficzne wspomnienie dziadkowych ośrodków, których także już nie ma.

Chodzież. Do 1975 roku miasto powiatowe, w latach 1975–1998 administracyjnie należało do województwa pilskiego. Znajdujący się tu, przy ulicy Strzeleckiej 17, dom wycieczkowy PTTK, położony na skraju doliny, którą biegnie dziś linia kolejowa numer 354, z Poznania do Piły, na jakiś czas trafił pod zarząd mojego dziadka. Później, aż do 2018 roku, mieściło się tutaj Szkolne Schronisko Młodzieżowe „Gontyniec”. Aktualnie obiekt zajmuje podobno Chodzieski Dom Kultury, ale raczej nic się tutaj nie dzieje; pelargonie w oknie w jednym z pokoi na parterze wskazują jedynie na obecność w budynku jakiegoś widmowego lokatora. Tuż obok dawnego hotelu, według relacji mojej cioci w latach swojej świetności wyłożonego w środku na bogato, czerwonymi dywanami, wciąż stoi spora grupa drewnianych domków kempingowych na wysokich podmurówkach. Wszystko to razem zieje dziś niestety pustką i przykrym cuchem stęchlizny.

Z nieistniejącej też dziś chodzieskiej fabryki porcelany dziadek przywoził babci zawsze różne durnostojki, jak na przykład świeczniki-koziołoki, jakie dobrze pamiętam jeszcze z ich działki przy ulicy Inwalidów w Bydgoszczy. Ciekawostka: w roku 1968 przy domu wycieczkowym PTTK uruchomiona została trzydziestosiedmiometrowa telewizyjna stacja retransmisyjna, funkcjonująca zresztą do dziś i podobnie jak w czasach PRL-u – jako że obsługuje tylko trzeci multipleks naziemnej telewizji cyfrowej, tak zwany MUX 3, w którego skład wchodzą wyłącznie kanały nadawcy publicznego – służąca roznoszeniu rządowej propagandy.

Przyjezierze. W 1958 roku Oddział PTTK w Strzelnie zorganizował Ośrodek Turystyczny PTTK w Przyjezierzu. Wybudowany w czynie społecznym, przy ulicy Świerkowej, obiekt do użytku oddano z fetą w dniu 6 lipca 1959 roku. Dwa miesiące i trzy dni później przyszedł na świat mój tata, który ośrodek ów wspomina tak: – Jest takie zdjęcie w albumie, chyba z 1964 roku, stoję na pomoście z czechosłowackim wiaderkiem, w tle babcia, Piotr, Ewa. Dziadek dojeżdżał do nas wtedy motorem… Wczasy spędzaliśmy tego roku z państwem Gordon. Ich syn zrzucił mnie wtedy z dmuchanego materaca i po raz pierwszy w życiu się topiłem. Babcia wyciągnęła mnie z topieli za nogę. Jej woda sięgała jedynie do piersi, ale dla mnie to była prawdziwa głębina! Miałem też pijawkę na stopie. Tak właśnie wspominam Przyjezierze – kończy ze śmiechem.

Przeglądam stary folder turystyczny wydany w początkach lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku nakładem strzeleńskiego oddziału PTTK. Na ziarnistej fotografii rozległa plaża z wybiegającym daleko w jezioro pomostem. Wszędzie mrowie ludzi w kostiumach kąpielowych. Maria Alexandrowicz pisze tu tak: „Nad jeziorem Ostrowskim, w Przyjezierzu, wyrósł w ciągu ostatnich kilku lat ośrodek wypoczynkowy i turystyczny. Mieści się on w odległości 12 km od Strzelna, wśród uroczych lasów nadleśnictwa miradzkiego, które obejmują przestrzeń 10 tys. ha. Lasy naturalne, o drzewostanie mieszanym, gęsto podszyte, obfitują we wspaniałe okazy starych dębów, sosen i nawet brekinii. Przecięte drogami, po których kursują autobusy, są one dostępne dla turystów, nęcą zbieraczy grzybów czy jagód leśnych, zachęcają do wędrówek. Jezioro z piękną plażą, szerokim łukiem wchodzące w las, dostarcza możliwości kąpieli i opalania się. Na bezleśnych przestrzeniach Kujaw zachodnich Przyjezierze jest obiektem wyjątkowym, ściągającym wczasowiczów i turystów”.

Później przeglądam też archiwalne, czarno-białe zdjęcia ośrodka na stronie inowroclaw.naszemiasto.pl. Prowizoryczność domków z dykty niechybnie przywodzi na myśl „Cud w Mediolanie” Vittoria De Siki. Albo jakikolwiek inny film spod znaku włoskiego neorealizmu, aż po brzegi ekranu wypełniony poetyką biedy. Takie to były „skromne” czasy, kiedy położony nad brzegiem Jeziora Ostrowskiego obiekt PTTK dysponował miejscami noclegowymi w pawilonach, domkach kempingowych i na polu namiotowym. Posiadał oczywiście również plażę oraz przystań. W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych ośrodek wizytował ówczesny dowódca Pomorskiego Okręgu Wojskowego generał Zygmunt Huszcza. Co jest zresztą nie bez znaczenia – turystyka miała mieć wówczas w zamyśle charakter może nie tyle paramilitarny, ale uprawiana miała być w duchu patriotycznym, wolnym od miazmatów, z gotowością w każdej chwili pomagać i chronić Polską Rzeczpospolitą Ludową. „W przypadku turystyki krajowej możemy mówić o kształtowaniu się świadomości narodowej, o kształtowaniu się postawy patriotycznej jako konsekwencji krajoznawstwa” – zapewniał solennie, w swojej książce „Turystyka a wychowanie”, socjolog z epoki Krzysztof Przecławski (Warszawa 1973, s. 73). Co brzmi zresztą bardzo aktualnie…

Wiele. A jednak niewiele, bo doprawdy jak lekarstwo jest dziś o tym miejscu informacji. Janusz Umiński wspomina w swej publikacji jedynie o tym, że w 1962 roku istniała tutaj „stacja turystyczna”, której gestorem było koło wiejskie PTTK. W roku 1965 mowa jest już natomiast o „domu wycieczkowym” z dwudziestoma pięcioma miejscami noclegowymi. Trzy lata później liczba ta wzrosnąć miała do trzydziestu. Wydany przez Powiatowy Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki w Chojnicach i chojnicki oddział PTTK folder „Chojnice i okolice” spieszy donieść, iż nocleg kosztował tutaj piętnaście złotych, ale już mój dziadek, na wspomnianej wcześniej ulotce poświęconej między innymi Swornegaciom, pod zdaniem: „Wiele jest dogodnym punktem dla kajakowców, spływających szlakiem Zbrzycy i Brdy. Kwatery prywatne”, stanowczo napisał swym dyrektorskim ołówkiem tak: „za opłatą 1250 zł za pokój na miesiąc (bez względu na ilość osób)”.

Żnin. Ośrodek kempingowy w Żninie przy ulicy Szkolnej 16 (w Polskiej Federacji Campingu i Caravaningu zarejestrowany jako „kemping nr 31″, a w końcowym etapie swojej działalności zwany też czasem – „domem wycieczkowym PTTK w Żninie”) istniał już na pewno w połowie lat sześćdziesiątych. Założony został nad jeziorem Małym Żnińskim (vel Czaple) i obejmował eleganckie wówczas, przeszklone pawilony hotelowe z dziewięćdziesięcioma dwoma miejscami noclegowymi, osiemnaście domków letniskowych typu Kampinos (z siedemdziesięcioma dwoma miejscami), pole namiotowe i karawaningowe z przyłączami elektrycznymi, sanitariaty, kuchnię turystyczną, świetlicę, boisko do siatkówki, miejsce na ognisko oraz tajemniczy bunkier, a ostatnio także regionalną restaurację „Gościniec Pałucki”. W sąsiedztwie znajdowała się też siedziba Pałuckiego Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego (dziś: Centrum Sportów Wodnych w Żninie), gdzie można było wypożyczyć kajaki, rowery wodne, a w przypadku posiadania patentu – nawet żaglówki. Na mapach Google’a obiekt PTTK ma dziś status zamkniętego na stałe, a ostatnie opinie o nim pochodzą sprzed trzech lat. W listopadzie tego roku postanowiłam sprawdzić „na żywo”, jak wygląda dziś. Szczęśliwie okazało się, że w jego miejscu powstał nowoczesny kemping „Czapla”, który swoją działalność rozpocznie lada moment.

*

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Poza oczywistą kwestią sentymentu i skromną próbą ocalania od zapomnienia, pobrzmiewają mi jeszcze w głowie błyskotliwe słowa noblistki Annie Ernaux z jej książki „Lata”: „Opowieść rodzinna i opowieść społeczna są tym samym”. Ufam więc, że także czytelnik odnajdzie w tych wspomnieniach część swoich własnych. I że w tych jakże niemiłych czasach chociaż to będzie dla niego sympatycznym doznaniem.

 Emilia Walczak

Organizator projektu: Stowarzyszenie Koloroffon

Współfinansowanie: Miasto Bydgoszcz

Partner: „Gazeta Wyborcza”

 

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułW tej szkole zlikwidowano dzwonki
Następny artykułMarcin Mroczek płaci niższe rachunki za prąd. Jak oszczędza?