A A+ A++

W grudniu 1944 oddziały Wehrmachtu stacjonowały wzdłuż odcinka  Brzeście, Włochy, naszego młyna w Grodzisku, Pasturki. Front dochodził  już do Buska, Stopnicy.

Niemcy przygotowywali się do powstrzymania pochodu armii sowieckiej. Porozciągali podwójne zasieki drutu kolczastego, a tzw. rowy przeciwpancerne ciągnęły się na wiele kilometrów, jak np. od Motkowic do Młodzaw, pozakładano też dużo pól minowych, strach było iść koło lasu boguckiego czy nie wejdzie się tam na minę.

W Grodzisku, bo tak się nazywała nasza sadyba, położona wtedy daleko za Pińczowem, w pomieszczeniach starego młyna wodnego, wojsko niemieckie urządziło sobie magazyn żywnościowo – zaopatrzeniowy.

Kuchnia polowa stała w obejściu leśnika  Aleksandra Issy na Włochach. Żołnierze  roznosili jedzenie do okopów w plecakowych termosach. Góra Grodziskowa poryta była bunkrami wkopanymi głęboko w ziemię, wyłożonymi grubymi kłodami dębowymi, z sufitami z podwójnej warstwy bali. Żołnierze ogrzewali te pomieszczenia niewielkimi piecykami na węgiel i drzewo.

Nie było już to samo wojsko co we wrześniu 1939 roku. Niemcy nie upierali się byśmy opuścili nasz dom, mimo że położony był na linii ewentualnego ataku, choć zapowiedzieli, że spalą go natychmiast, gdy taka będzie potrzeba. Bardzo wiele było wśród nich Ślązaków. Jeden nazywał się Alfred Kurpanik i pochodził z Wrocławia, śląską gwarą  ciągle narzekał, że źle dają jeść i jak dobrze byłoby spędzić święta w domu przy ciepłym kafloku, inny opowiadał, że był śpiewakiem operowym w Berlinie, ale nie ocaliło go to ostatecznie przed poborem do wojska, kilku innych pochodziło ze Szczecina. Dowodził nimi oberleutnat Uberscherer z zawodu nauczyciel gimnazjum.

W naszym domu na Grodzisku mieszkałem wtedy ja z siostrami Ludką, Baśką i Anną oraz krewnymi, uciekinierami z Szydłowa  Janem i Józefą Wałkami z   dwoma synami.

Nie wiadomo było czy przeżyjemy wojnę. W każdej chwili w zależności od kaprysu Niemców, czy też zupełnie przypadkowo mogliśmy zginąć. Jednak tym bardziej wigilia jak co roku na święta musiała być. Na kolację przygotowaliśmy  proste, tradycyjne potrawy, śledzie dostałem w drodze handlu wymiennego za litr oleju rzepakowego który tłoczyłem potajemnie we młynie, od znajomego folksdojcza, podobnie zdobyliśmy ryby od rybaków z Chrobrza.

Wieczorem na piecu buzował ogień, drzewa w Grodzisku nigdy nie brakowało, przy stole oświetlonym lampą naftową, zamiast tradycyjnej w okupację karbidówki, rozmawialiśmy półgłosem. Słychać było szum wody spadającej z unieruchomionego koła wodnego. Mimo mrozu struga na spadzie prawie nigdy nie zamarzała. Pies przed paleniskiem przewracał się z boku na bok, pomrukując gdy mu ciepło za bardzo dopiekło boki. Jednak o wojennej rzeczywistości przypominał  dochodzący do bunkrów przytłumiony śpiew niemieckich kolęd.

Nasze rozmowy przerwało ciche pukanie do drzwi.

? Kto tam? Zapytałem

Otwórz Stanisław, to ja Bonawentura. W tubalnym głosie, zdawało mi się, że słyszę proszalną nutę. Bonawentura był to wojskowy niemiecki felczer ze stacjonującej jednostki.

Uchyliłem drzwi, za Bonawenturą w pewnym oddaleniu  rysowały się sylwetki kilku żołnierzy  w długich wojskowych płaszczach. Któryś za pleców Bonawentury powiedział

– Wisz ckni się nam dzisiaj strasznie w tych piwnicach, chociaż popatrzymy na choinkę, posiedzimy w ciepłej izbie, a wy tu mata od nas gwiazdkę

Wetknął mi w ręce słoik ze sztucznym miodem, chleb. Metal Bergmanów i dziesięciostrzałowych  karabinów przewieszonych przez plecy żołnierzy połyskiwał rtęciowo. Odsunąłem się na bok. Żołnierze nie wchodzili jak zwykle z hałasem, tupiąc, śmiejąc się i żartując. Na wielki kufer w kuchni pokładli płaszcze, o ścianę oparli broń, weszli do pokoju z choinką.

Nie było to zdarzenie dla nas bardzo rozczulające, po tylu latach okupacji i przeżyciu tych wszystkich okropieństw jakie przynieśli ze sobą żołnierze niemieccy, ale co było robić. Siedziałem więc tam z nimi i śpiewaliśmy razem; oni Heilige Nacht a my Cichą Noc.

Za kilkanaście dni gdy weszli Rosjanie, większość  Niemców z bunkrów na Górze Grodziskowej zginęła i niektórzy w okropny sposób. Gdy zasypywałem zwłoki ułożone w starym okopie, koło wąwozu, nie żałowałem tych wspólnych świąt z nimi. Nie wiem czemu przypomniało mi się wypędzenie Żydów z Pińczowa w październiku 1942 roku, gdy widziałem jak chowano ich pomordowanych w wielkim dole. Zrobiło mi się bardzo smutno i długo modliłem się za nich wszystkich;  Żydów i Niemców, i za nas.

                         Wspominał Stanisław Jaklewicz, a spisał Tomasz Jaklewicz

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułJak uniknąć kłótni o politykę przy świątecznym stole?
Następny artykułŻyczy Wam Wesołych Świąt!