A A+ A++

Albert Battel bardzo wcześnie rozpoczął dzień. Z samego rana przybiegł do niego Samuel Igiel, brygadier żydowskich robotników zatrudnionych w zakładach podlegających Wehrmachtowi. Był śmiertelnie przestraszony. – Panie komendancie, panie komendancie… – powiedział tylko, jakby zabrakło mu tchu w gardle. – Co się stało Igiel? O tym, że getto otoczone kordonem wiem. – Mają nas wysiedlać dzisiaj… jutro. A nasze czerwone legitymacje, które miały zwalniać z przesiedlenia straciły ważność. Będą ważne tylko te, które otrzymają pieczątkę Gestapo. Dowiedziałem się, że na naszą grupę czterech i pół tysiąca ludzi, może być wydanych tylko sto pięćdziesiąt takich legitymacji umożliwiających przeżycie. Pozostali ludzie zginą.

– Może nie zginą, a tylko zostaną przesiedleni. – Pan też tak mówi, jak esesman, panie komendancie? Przecież pan wie, co zrobili z nami w małych okolicznych miasteczkach. A co się wydarza w jednym miejscu, z pewnością zajdzie i w drugim. – Posłuchaj Samuelu Igiel, wracaj do swoich robotników. I dobrze zaopiekuj się swoją rodziną. Rozumiesz, co mówię do ciebie? A ja spróbuję znaleźć jakieś rozwiązanie. Alfred Battel wiedział, że nie potrzebuje wątpić w słowa brygadiera. Zawsze jednak starał się mieć niepodlegający dyskusji obraz rzeczywistości. Nauczył się tego podczas pracy adwokackiej, dlatego teraz skontaktował się ze swoimi informatorami, jakich miał w mieście. Potwierdzili oni wiadomość o planowanym przesiedleniu niemal wszystkich Żydów z Przemyśla. Jednak nierozstrzygnięte pytania cisnęły mu się na usta: co spowodowało, że nagle trzeba przesiedlić tych ludzi? Czy ich praca dla Wehrmachtu nie ma znaczenia? Dokąd ich wywiozą? Z jakiego powodu nie poinformowano dowódcy Wehrmachtu o planowanej akcji? Dlatego zadzwonił do majora Maksa Liedtkego.

Major Maks Liedtke, komendant przemyskiego garnizonu Wehrmachtu, siedział w swoim gabinecie zbulwersowany. Kiedy odebrał telefon od adiutanta, jego fotel wydał mu się trochę za ciasny, toteż wstał i kilka razy obszedł biurko. W końcu się zdecydował i podniósł słuchawkę telefonu. – Z SS-Untersturmführerem Benthinem – powiedział. – Z tej strony mówi Maks Liedke. Chcę zapytać czy to prawda, że zamierzacie wysiedlić dziewięćdziesiąt pięć procent Żydów zatrudnionych w zakładach pracujących dla Wehrmachtu? – Tak, majorze – usłyszał w słuchawce – nie wiem dokładnie ile, ale większą część robotników żydowskich musimy zabrać. – W Przemyślu znajdują się ważne magazyny dla armii niemieckich walczących w pobliżu, zatem pozbawienie Wehrmachtu tych niezbędnych pracowników jest co najmniej niezrozumiałe. – Muszę dokonać wysiedlenia, chociaż wiem, że robotnicy są armii potrzebni. Zobowiązuje mnie tajny rozkaz. Jutro przyjedzie do Przemyśla Hauptsturmführer Fellenz i przyjdzie do pana w tej sprawie. –Rozumiem, ale ja muszę złożyć do moich przełożonych skargę na tą decyzję. – Owszem, może się pan skarżyć. To jednak nic nie da, bo akcja musi zostać przeprowadzona, zgodnie z rozkazem władz najwyższych. Gdy do gabinetu wszedł porucznik doktor Albert Battel, jego adiutant, major Maks Liedtke niemal kipiał z rozdrażnienia. – Siadaj – wskazał fotel adiutantowi. – Miałeś rację. Oni zamierzają to zrobić. Mój telefon nie odniósł skutku. Rozumiesz, co to wysiedlenie oznacza dla Żydów? – Oczywiście. Ale widocznie o to im chodzi, bo nie zwracają uwagi na to, że pozbawienie nas pracowników spowoduje perturbacje w zabezpieczeniu południowego frontu. – Trzeba się temu przeciwstawić. Masz jakieś propozycje? Porucznik Albert Battel, mężczyzna już pięćdziesięcioletni spojrzał na majora, a na czole jego szczupłej twarzy pojawiły się kropelki potu. Widać było, że nie chce mówić tego, co jednak mówi. – Jesteśmy przecież oficerami. Z naszym zdaniem też powinni się liczyć. Aby zyskać na czasie, musimy zrobić coś bardzo dobitnego. Wtedy pojawi się cień nadziei, że generał Gienanth podejmie jakąś pozytywną decyzję. – Co konkretnie masz na myśli? – Moglibyśmy zablokować most na Sanie i nie przepuszczać esesmanów, gestapowców i policji na drugą stronę. Ale to bardzo niebezpieczne. Major Maks Liedtke uważnie przyglądał się swojemu adiutantowi. Nie pierwszy raz zadziwiał go odwagą ten starszy od niego o trzy lata mężczyzna. Wprawdzie był znanym wrocławskim adwokatem, doktorem praw, porucznikiem rezerwy Wehrmachtu, który wcześniej walczył jako żołnierz w pierwszej wojnie światowej, jednak to wszystko niewiele dziś znaczyło, a już szczególnie w zestawieniu z zarzutem jaki kierowali do niego gestapowcy, uważając go za przyjaciela Żydów. Niedawno otrzymał naganę za to, że zbyt serdecznie przywitał się z doktorem Ignacym Duldingiem prezesem Judenratu. – To rzeczywiście jest niebezpieczne, ale jesteśmy żołnierzami. Zresztą, co oni mogą nam zrobić? Mogą nas najwyżej zastrzelić. Bądźmy dobrej myśli Albercie. Może nam się uda?

Most na Sanie jak zwykle łączył obie strony Przemyśla, ale dzisiaj wydawało się, że wody rzeki oślepione słonecznym światłem, bo dzień wstawał upalny, płyną niemal bezgłośnie, gdyż ich delikatne chluśnięcia, poszumy nadrzecznych zarośli, czy ćwierkot ptactwa szukającego pożywienia zostały zagłuszone odgłosami niecodziennych wydarzeń dziejących się na moście. Oto monotonne odgłosy zaprzęgów konnych i samochodów jadących w obie strony zostają nagle zakłócone tupotem butów i rozkazami wojskowymi. Po prawej stronie mostu, patrząc wzdłuż prądu rzeki, na poboczu zajmuje stanowisko grupa żołnierzy Wehrmachtu. Ustawiają na podstawie wielki karabin maszynowy. Celowniczy i amunicyjny przyjmują pozycje bojowe. Dowodzący sierżant odwraca się w kierunku Zasania, skąd nadjeżdża samochód Gestapo. Jest to terenowy Volkswagen z kołem na masce. Brezentowy dach ma złożony, wewnątrz znajduje się czterech umundurowanych gestapowców. Za nim jedzie jeszcze kilka innych pojazdów. – Halt! – krzyczy sierżant biegnąc w stronę samochodu. Samochód hamuje z piskiem opon i staje. Gestapowcy wysiadają i podchodzą bliżej, ale oficer zatrzymuje ich zdecydowanym ruchem ręki, a żołnierze groźnie szczękają zamkiem i taśmą amunicyjną. – Co to ma znaczyć? – krzyczy jeden z gestapowców – Nie widzicie, kim jesteśmy? – Dostałem rozkaz nieprzepuszczania przez most nikogo i użycia broni, jeśli ktokolwiek się nie podporządkuje. Proszę zawracać. – Mamy misję do wypełnienia, dlatego przestańcie się zachowywać jak pozbawieni rozumu. Przepuście naszą kolumnę, natychmiast! – Proszę się cofnąć i zawrócić. Inaczej użyję broni. – Kto wydał taki rozkaz? – Dowódca komendantury. Niemożliwe! – krzyknął gestapowiec – Ale jeśli to prawda, to już my sobie z nim porozmawiamy! Zdumieni i wściekli gestapowcy wsiedli do samochodu, zawrócili i odjechali. Za nimi ruszyły pozostałe pojazdy. Wydawało się, że tym razem wygrał komendant garnizonu.

Siedząc w szoferce wojskowego samochodu Maks Liedke obserwował sytuację na moście, chciał mieć możliwość szybkiego reagowania w razie potrzeby. Ale w tej chwili nic niepokojącego się nie działo, patrząc na spokojnie płynący San, na biało-niebieskie baranki chmur pojawiające się na granicy horyzontu, niespodziewanie przypomniał sobie miasteczko rodzinne Pasłęk. Jego dom stał przy rynku, mama krzątała się zaspokajając najpilniejsze potrzeby rodziny, bo ojciec był pastorem luterańskim i niemal cały czas spędzał w kościele organizując nabożeństwa i inne uroczystości. Często z mamą chodzili na miejskie targowisko, gdzie kupowali żywność i inne niezbędne produkty. Ojciec niekiedy też dołączał się do nich, gdy znalazł wolny czas. Natomiast obowiązkowo zabierał ich na festyny i jarmarki. Wtedy bawili się wesoło, kupowali lizaki na patyczkach, ciastka i wodę słodzoną owocowymi sokami. Trochę później, kiedy chodził do szkoły i zaczynał poważnie się uczyć, ojciec zabierał go na przechadzki wokół Pasłęka, rozmawiali o książkach, oraz o tym, co młody człowiek robić powinien. Dowiedział się wtedy, że pod żadnym pozorem nie należy krzywdzić innych, bo jest to największe nieszczęście. Potem czas przyśpieszył jak odjeżdżający z peronu pociąg. Wyrósł i zmężniał, rozpoczął studia uniwersyteckie, które przerwała pierwsza wojna światowa, a gdy się skończyła został dziennikarzem w Greisfaldzie. Byłby dziennikarzem do dzisiaj, gdyby nie odważył się krytykować nazistów. Ale jak mógł ich nie krytykować, kiedy ciągle miał obecną w umyśle naukę jego ojca, Ernsta Liedtke.

Mijały godziny, a konflikt na moście trwał, żołnierze nie przepuszczali na drugą stronę samochodów policyjnych, a te zawracały, lecz niebawem pojawiały się inne. W takiej sytuacji nietrudno było o jakiś przypadkowy, niezamierzony wystrzał, który mógł zainicjować poważną wymianę ognia. Aby do tego nie dopuścić obie strony wolały zwrócić się do swoich wysoko postawionych zwierzchników z prośbą o rozwiązanie sporu. Komendant SS Benthin powiadomił generała SS i policji Wilhelma Grugera, a Maks Liedtke generała Wehrmachtu Kurta von Gienantha. Kompromisowe ustalenia na najwyższym dowódczym szczeblu zapadły bardzo szybko i brzmiały następująco: blokada mostu ma być przerwana natychmiast, z wysiedlenia mają być zwolnieni pracownicy zatrudnieni w zakładach zaopatrujących Wehrmacht, którzy nie ukończyli trzydziestu pięciu lat, a ze starszych tylko ci, którzy mają pieczątkę Gestapo. Gdy Maks Liedtke otrzymał drogą radiową taką wiadomość, natychmiast rozkazał zdjąć blokadę mostu. Kiedy tylko tak się stało, na ulicach pojawiła się wielka ilość samochodów policyjnych, które ruszyły do getta i po pewnym czasie wracały z powrotem. Widać było jak na dłoni, że od nowa ruszają przygotowania do wielkiego wysiedlenia, a przyjętymi ustaleniami nikt na poważnie nie będzie się przejmował. Widząc taką sytuację porucznik Albert Battel wziął dwa samochody ciężarowe i pojechał do getta zabierać Żydów najbardziej potrzebnych do produkcji dla Wehrmachtu i ich rodziny. Tego dnia wykonał kilka takich wyjazdów i wielu ludzi uratował.

W godzinach wieczornych tego samego dnia przyjechał z Krakowa SS-Hauptsturmführer Martin Fellenz, który zwołał naradę oficerów Wehrmachtu przemyskiej komendantury. Jego zachowanie było niespotykanie wyzywające. Potraktował niepodlegających sobie oficerów jakby byli opóźnieni w rozwoju. O wcześniejszych ustaleniach nawet nie wspomniał. – Absurdalny pomysł majora Liedtke dotyczący zamknięcia mostu był skandaliczny i bezzasadny, gdyż przeciwstawia się rozkazowi samego Heinricha Himmlera dotyczącego wysiedlenia Żydów, które musi nastąpić niezwłocznie. Mam nadzieję, że żaden z panów, nie będzie miał więcej czelności, aby przeciwstawiać się jego rozkazom. Słyszałem od wiarygodnych ludzi, że urządzono tu ochronkę dla Żydów, którzy pod pozorem pracy dla wojska używani są jako zamiatacze i czyścibuci panów oficerów. Na razie żegnam panów, a z panem komendantem zamienię jeszcze kilka słów. – Z jakiego powodu zorganizował pan ten cyrk na moście? A może to dzieło wyłącznie porucznika Battla, bo to głównie on jest znany jako przyjaciel Żydów? – zapytał, kiedy zostali sami. – To ja wydałem rozkaz, a Battel był zobowiązany do jego wykonania. Natomiast demonstracja na moście, miała zwrócić uwagę na fakt, że wysiedlenie tak wielkiej ilości Żydów… – Wiem, jak pan będzie się tłumaczył, majorze – przerwał Liedtkemu Fellenz. – Zapomniał pan już o tym, że jest żołnierzem, i że pańską rolą jest nie tylko wydawanie rozkazów, ale przede wszystkim wykonywanie rozkazów wyższych przełożonych? – Wykonuję rozkazy wyższych przełożonych. Nie mniej jednak chcę zauważyć, że istnieją też rozkazy, których wykonywać nie wolno. – Ma pan na myśli rozkaz Heinricha Himlera, majorze? – Nie. O tym rozkazie nie byłem poinformowany. Mam na myśli rozkazy strzelania do ludzi bezbronnych, do dzieci…– Ci bezbronni nie są tacy święci, jak się panu wydaje. Musiał pan słyszeć o wielu przestępczych działaniach z ich strony. Oni wcale nie są tacy niewinni. –O tym powinny decydować sądy. – Oni już zostali osądzeni. Wyrok na nich już zapadł. A naszym obowiązkiem jest spowodować, aby został wykonany. – Takie sądy i takie wyroki doprowadzą do zagłady naszej cywilizacji. Gwałt będzie odciskał się gwałtem, zemsta będzie powodować zemstę i tak w koło, aż w końcu zabraknie sądzonych i sądzących w przestrzeni świata podpalonego ogniem nienawiści. – Pan sobie może być naiwniakiem, majorze. To pańska sprawa. Ale my wiemy, że zwycięzcy nigdy nie są sądzeni. To zwycięzcy sądzą. My dążymy do zwycięstwa wszelkimi sposobami. Już zwyciężyliśmy, i nadal będziemy zwyciężać, zawsze i wszędzie. Wiem o tym, że pański ojciec był luterańskim pastorem, i te infantylne mrzonki nadal tkwią w pańskiej głowie. Dlatego jeszcze tym razem ostrzegam pana: jeśli kiedykolwiek stanie pan na drodze nam, zostanie pan wyeliminowany z całą bezwzględnością. A pańska rodzina ucierpi również. –Czy pan to zrozumiał? – Tak jest. – Na razie pozwalamy panu nadal być żołnierzem i walczyć z uzbrojonymi aż za dobrze, wrogimi wojskami. Ale pod warunkiem, że nie będzie pan uzewnętrzniał swoich niewydarzonych poglądów.

Po przyjeździe Fellenza do Przemyśla, sytuacja Maksa Liedtkego zmieniła się diametralnie. Esesmani i gestapowcy nie zwracali na niego uwagi, podczas spotkania uśmiechali się szyderczo i odchodzili bez słowa. Niektórzy patrzyli groźnie. Widać było, że w sprzyjających okolicznościach chętnie by sięgnęli po swoją broń służbową i użyli jej przeciw niemu dlatego, że miał odwagę postępować zgodnie z własnymi przekonaniami. Trochę lepiej było z podoficerami i oficerami Wehrmachtu. Owszem, wykonywali jego rozkazy związane z codziennym funkcjonowaniem jednostki, ale zachowywali się sztywno, oficjalnie. Wcześniej, gdy Maks Liedtke pojawiał się na korytarzach, czy na ulicy, zawsze otaczała go grupka żołnierzy, która chciała coś załatwić z komendantem, lub tylko porozmawiać. Teraz, gdy przechodził, niedawni koledzy ulatniali się jak duchy, aby tylko nikt nie widział, że z nim rozmawiają. W bardzo podobnej sytuacji był Alfred Battel. Niedawni koledzy pogardzali nim, a nawet zdarzało się, że ignorowali jego rozkazy.

Wysiedlenie mieszkańców przemyskiego getta rozpoczęło się już następnego dnia. Gestapowcy, esesmani i policjanci, nie napotkawszy żadnego przeciwdziałania pod nadzorem komendanta SS Martina Fellenza, rozwinęli bez przeszkód całe swoje zwyrodniałe, oparte na biciu i mordowaniu mistrzostwo. W trakcie tylko jednego dnia – 27 lipca 1942 r. brutalnie deportowali do obozu zagłady w Bełżcu ponad cztery tysiące Żydów, a kilkaset osób starszych, chorych i dzieci zawieźli do lasu w pobliskich Grochowcach i tam rozstrzelali. Major Maks Liedtke i jego adiutant porucznik doktor Albert Battel teraz w żaden sposób nie mogli przeciwstawić się tym bestialskim wyczynom, bo wprawdzie jeszcze dowodzili przemyską jednostką Wehrmachtu, ale gdyby wydali rozkazy sprzeczne z działaniami Gestapo, te nie zostałyby wykonane przez ich podwładnych, gdyż było oczywistym, że już niedługo zostaną oni władzy pozbawieni. Trzy tygodnie później porucznik Albert Battel został odwołany i przeniesiony do Dębicy. Natomiast major Maks Liedtke został zdymisjonowany z funkcji komendanta wojskowego Przemyśla pod koniec września i przeniesiony karnie na front wschodni do Pierwszej Armii Pancernej walczącej na Kaukazie. Pod koniec wojny dostał się do sowieckiej niewoli.

Maksa Liedtke przywieziono tutaj, do obozu pracy przymusowej w Workucie. W całej Rosji trudno byłoby znaleźć miejsce mniej przyjazne dla człowieka. Miejsce z najsurowszym klimatem, jaki można sobie wyobrazić. Straszne zimy z mrozami do minus pięćdziesięciu stopni, wiatry ostre jak brzytew i śniegi zalegające przez większą część roku. Praca tu była przerażająca. Codzienne zjeżdżanie do zimnej i wilgotnej kopalni, rozbijanie kilofem węgla i jego transport wagonikami do szybu. Wyżywienie też bardzo skromne, a strażnicy chętni do karania za najlżejsze przewinienia. Trudno powiedzieć, że się do tego przyzwyczaił. Po prostu trwał, rok za rokiem, bo nie miał innego wyjścia. Stąd ucieczka nie była możliwa. Nie miał znajomych, ani rodziny, którzy byliby mu w stanie pomóc. Pod koniec dnia wypełnionego ciężką pracą w kopalni Maks Liedtke kładł się na pryczy, poprawiał swój siennik nakrywał się kocem i próbował zmierzyć się z długą podbiegunową nocą. Ale gdy sen nie przychodził dostatecznie szybko, wtedy pomagały celowo wzbudzane wspomnienia, które też miały taką moc, że potrafiły zmniejszać uciążliwość chrapania współwięźniów. A było ich w sali kilkunastu. Niekiedy wspomnienia były przyjemne, dotyczyły dzieciństwa, albo okresu studiów na uniwersytecie, ale zazwyczaj przywoływały ponury nastrój tych niebywale brutalnych czasów wojny, kiedy wrogowie rodzaju ludzkiego drogą niewiarygodnie podłych manipulacji i skrytobójstw, doszli do władzy absolutnej, pozwalającej im na odbieranie życia milionom ludzi. W zwierciadle jego wyobraźni przesuwały się znajome twarze ludzi, którzy tak całkowicie podeptali swoje sumienie, że nie byli w stanie dostrzec żadnej prawdy, żadnej etyki czy religii, poza ich obłędnym dążeniem do budowy wypaczonego świata dla siebie i dla podobnych sobie złoczyńców. Jednak i te wspomnienia i rozmyślania zazwyczaj nie przynosiły ulgi dla ciała zmęczonego morderczą pracą, zmarzniętego, chorego i bolącego w każdym miejscu. Dlatego, gdy pewnego bardzo mroźnego, styczniowego poranka poczuł śmiertelny uścisk w klatce piersiowej, przyjął go niemal z zadowoleniem.

Ryszard Hop

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułZa jazdę komunikacją miejską zapłacimy więcej
Następny artykułPremiery w sierpniu 2024. “Love Lies Bleeding” i “Pułapka” mogą przyciągnąć tłumy