A A+ A++

fot.Domena publiczna Salwa Nebelwerferów nad Warszawą w 1944 roku

W czasie Powstania Warszawskiego Niemcy użyli wielu typów tajnych, prototypowych i niezwykłych broni. Do niszczenia miasta używali najcięższego moździerza Karl-Gerät kaliber 600 mm, rakiet z napalmem oraz zdalnie sterowanych min „Goliath”. Do Warszawy przybyły oddziały przeznaczone do wysadzania i podpalania barykad, budynków i piwnic, a także saperzy rzeczni i saperzy-górnicy. Podczas walk o Starówkę Niemcy wezwali do Warszawy geologa, by kierował drążeniem podziemnego tunelu prowadzącego do piwnic Reduty Banku Polskiego.

Tylko w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego (1-4 sierpnia) powstańcze oddziały prowadziły działania ofensywne na większą skalę. Później Niemcy otrząsnęli się z zaskoczenia, sformowali oddziały przeznaczone do zdławienia Powstania i przystąpili do kontrnatarcia na dzielnice, w których powiewały biało-czerwone flagi. Ofensywie towarzyszyła rzeź ludności cywilnej i bezlitosne niszczenie miasta: podpalanie i wysadzanie budynków.

Generał Erich von dem Bach wysłał do walki zgrupowanie bojowe będące zbieraniną różnych jednostek specjalnych, karnych i obcojęzycznych, oddziałów szkolnych i zapasowych. Największe nadzieje pokładał w jednostkach saperów, którzy – w czasie pięciu lat wojny – doskonale opanowali umiejętność niszczenia, wysadzania, podpalania, zawalania i burzenia. Niemcy sięgnęli także po nietypowe rozwiązania techniczne tzw. specjalne środki bojowe.

Przeciwko powstańcom użyli broni, których nie mogli już stosować w konwencjonalnych walkach na froncie, bo od dłuższego czasu przegrywali i stale się cofali. Jednak po ocenie sytuacji i układu sił w Warszawie z arsenałów wyciągnięto sprzęt przydatny do szturmowania miast, niszczenia budynków i burzenia barykad. Do Warszawy wysłano prototypowe egzemplarze broni, która nie była do końca sprawdzona, ale – w Warszawie – mogła być z powodzeniem używana. Powód był oczywisty – powstańcy nie byli w stanie atakować, zatem nie było obawy, że przedrą się przez niemieckie linie i przejmą lub zniszczą te eksperymentalne i tajne egzemplarze broni.

Powstańcy mieli zmierzyć się z przeciwnikiem górującym nad nimi niemal pod każdym względem, nie tylko mającym absolutną przewagę w uzbrojeniu, ale także liczniejszym i stosującym bezwzględne metody, włącznie z ludobójstwem. Jakby tego było mało, powstanie w Warszawie stało się wkrótce dla Niemców okazją do użycia w szerokim zakresie specjalnych środków bojowych, niektórych o zupełnie nieznanym, eksperymentalnym charakterze

– czytamy w wydanej kilka dni temu książce „Dawid i goliat. Niemieckie specjalne środki bojowe w Powstaniu Warszawskim”.

Uwaga idzie Goliat!

Jedną z takich broni były goliaty, samobieżne zdalnie sterowane czołgi-miny, znane większości z nas, chociażby z filmów o Powstaniu Warszawskim. Były to, ważące około 370 kilogramów, niewielkie pojazdy na gąsienicach, sterowane zdalnie za pomocą kabla. Przenosiły w kadłubie ładunek około 100 kilogramów trotylu. Saperzy z Pionier-Sturm-Batallion 500 ustawiali taki czołg-minę przed swoimi liniami i, sterując za pomocą manipulatorów „przód-tył” i „prawo-lewo”, podjeżdżali w pobliże powstańczych barykad lub bronionych budynków.

Sterujący pojazdem wciskał przycisk „Feuer”, po czym następowała potężna eksplozja, która niszczyła frontowe ściany budynków, otwierała przejścia w barykadach, a przede wszystkim ogłuszała i oślepiała obrońców. Wtedy do walki ruszały oddziały szturmowe, które zajmowały ruiny i przesuwały „linię frontu” o kilkaset metrów do przodu.

fot.Adrian Grycuk/CC BY-SA 3.0 Replika miny samobieżnej Goliat w Muzeum Powstania Warszawskiego

Powstańcy dość szybko poznali zasadę działania goliatów i wiedzieli, że można je unieruchomić przecinając kabel sterujący. Przy próbach zniszczenia goliatów i przerwania kabla zginęły dziesiątki powstańców i chociaż wiele min udało się unieruchomić, to inne dotarły do celu i eksplodowały, zadając obrońcom ogromne straty. Ze wspomnień powstańców wynika, że w wielu wypadkach zdobycie ważnego budynku było możliwe, tylko po użyciu goliatów.

Około 14.00 nastąpił potężny wybuch, bardzo blisko mnie. To „Goliat” doszedł, celowali w bramę. Ta była zamknięta, wzmocniona od środka, podparta workami z piaskiem. Celowali w bramę, żeby tamtędy się dostać do wnętrza całego bloku. Ale nie trafili. „Goliat” wybuchł po przeciwnej stronie bramy, w odległości kilku metrów od ściany. Cały budynek zjechał od góry do dołu i zaczął się palić. Po krótkim czasie Niemcy puścili drugiego „Goliata”, a potem trzeciego, który niestety dotarł do bramy, wybuchł, rozniósł całą bramę. Potem od razu poszedł atak i Niemcy wdarli się do bramy z karabinem maszynowym

– wspominał Janusz Biesialski „Poraj”, jeden z obrońców Reduty Wawelskiej na Ochocie, gdzie powstańcy, jako pierwsi w Warszawie, zapoznali się z niszczycielską siłą tych małych pojazdów.

Tragedia na ul. Kilińskiego

Oprócz goliatów Niemcy mieli w swoim arsenale także większe pojazdy saperskie, przypominające małe czołgi. Były to wozy Borgward B IV, w terminologii niemieckiej „ciężkie nosiciele ładunków wybuchowych”. Te piekielnie groźne maszyny doskonale nadawały się do walki ze słabo uzbrojonym przeciwnikiem. Powstańcy wobec „Borgwardów” byli właściwie bezsilni. Dodatkowo AK-owski wywiad nie rozpoznał w porę zasady działania tych pojazdów, więc powstańcy nie wiedzieli, jak je zwalczać. „Borgwardy” działały trochę inaczej niż goliaty. Podjeżdżały do pozycji powstańczych i zrzucały przed nimi skrzynie z ładunkiem wybuchowym. Wtedy pojazd-nosiciel, którym sterowano za pomocą radia, zawracał w kierunku pozycji niemieckich i mógł na tyłach załadować kolejną minę. Zrzucony w pobliżu stanowisk powstańczych ładunek odpalano za pomocą impulsu radiowego lub zapalnika czasowego.

Właśnie taki pojazd spowodował jedną z największych tragedii Powstania, gdy 13 sierpnia 1944 wybuchł na ul. Kilińskiego 1. W eksplozji zginęło około 300 ludzi, zarówno powstańców, jak i cywilów, a całe zdarzenie zostało uznane przez warszawiaków za perfidną operację niemiecką, która polegała na podrzuceniu powstańcom „czołgu nafaszerowanego trotylem”. Z relacji i wspomnień powstańców oraz z analizy przebiegu zdarzeń wyłania się jednak inny scenariusz.

fot.Jerzy Tomaszewski Resztki czołgu Borgward B IV, który eksplodował przy ulicy Kilińskiego, dnia 13 sierpnia 1944 o godzinie 18:07

Na barykadzie przy ul. Podwale powstańcy unieruchomili pojazd opancerzony. Uznali go za mały czołg. Postanowili przeciągnąć go na swoją stronę i użyć przeciwko Niemcom. Nie rozpoznali jego przeznaczenia, nie zauważyli, że nie ma wieży, lufy, ani nawet karabinu maszynowego. Frontowy wywiad i wyobraźnia żołnierzy polskich wyraźnie przy tej okazji kulały, a radość z odniesionego sukcesu przyćmiła zdrowy rozsądek.

Nie czekając na saperów, którzy mieli zbadać pojazd, młodzi żołnierze uruchomili go i wjechali w głąb powstańczych pozycji. Pojazd odbywał triumfalny przejazd ulicami Starówki. W pewnym momencie z przodu pojazdu spadła „dziwna skrzynia”, którą usiłowano zamontować z powrotem. To się jednak nie udało, mechanizm zegarowy został przy tej okazji uruchomiony i po chwili nastąpiła potworna eksplozja, która rozerwała „Borgwarda” i zabiła dziesiątki rozradowanych ludzi otaczających zdobyty „czołg”. Szczątki rozerwanych eksplozją znajdowano nawet na dachach okolicznych budynków, a do powstańczych szpitali trafiły dziesiątki ciężko rannych.

Walczący w Powstaniu Warszawskim młody poeta Tadeusz Gajcy, wstrząśnięty informacjami o eksplozji na ul. Kilińskiego napisał makabryczny wiersz o tym wydarzeniu:

Wszyscy święci, hej, do stołu! / W niebie uczta: polskie flaczki / wprost z rynsztoków Kilińskiego! / Salcesonów misa pełna / Świeże, chrupkie / Pachną trupkiem / Świeże, chrupkie / Pachną trupkiem: To z Przedmurza! / Do godów, święci, do godów, / Przegryźcie Chrystusem Narodów!

Ta tragedia wiele nauczyła powstańców i do podobnych tragedii więcej nie doszło, jednak „Borgwardy” działały w Warszawie prawie do końca Powstania i zadały powstańcom wielkie straty. Jednak z powstańczych wspomnień wynika, że jeżdżące na gąsienicach niemieckie machiny zniszczenia: „Goliath” i „Borgward”, nie napawały powstańców takim strachem jak wyrzutnie pocisków rakietowych znane jako „krowy” lub „szafy”.

Krowa ryczy! Nie stać w bramie!

Najpierw słychać wyraźnie jakby dalekie ryczenie krowy, jakieś przeraźliwe skrzypienie, trzy, cztery, pięć razy. Potem jest kilka sekund ciszy i następuje seria wybuchów. Oszalały podmuch trzęsie wszystkim, co napotyka na swojej drodze. Wszystko znika w tumanach gęstego gryzącego dymu i kurzu – wspominał Tadeusz Dzierżykray-Rogalski, pseudonim Mściwój, walczący na Mokotowie.

Tak działały i takie dźwięki wydawały niemieckie wyrzutnie rakietowe Wurfrahmen 40, broń o bardzo prostej konstrukcji. Narzędziem zniszczenia były w tym wypadku pociski z napędem rakietowym o kalibrze 280/320 mm i zasięgu do 2200 metrów. Wyrzutniami rakiet były drewniane lub metalowe skrzynie zawieszane na burtach pojazdów lub po prostu ustawiane na ziemi i kierowane w stronę przeciwnika.

W czasie Powstania Warszawskiego używała ich 210. Ciężka Bateria Miotaczy Min, która dysponowała pociskami odłamkowo-burzącymi i zapalającymi. Działanie jednych i drugich było straszliwe. W okolicach miejsca wybuchu pocisku burzącego powstawały gwałtowne zmiany ciśnienia, które powodowały u ludzi pękanie pęcherzyków płucnych i naczyń krwionośnych, co wywoływało natychmiastową śmierć. Na ciele ofiar nie powstawały przy tym ślady obrażeń.

fot.GoShow/ CC-BY-SA-3.0 Ostrzał Warszawy podczas powstania w 1944 roku

Jeszcze bardziej niszczycielskie działanie miały rakiety z ładunkiem zapalającym – w momencie wybuchu takiego pocisku umieszczona w nim mieszanina oleju napędowego i benzyny, tzw. Flammol, rozpryskiwała się na dużą odległość, oblepiając wszystko płonącą substancją, którą trudno było ugasić. („Flammol” działał podobnie jak napalm użyty później przez Amerykanów w Wietnamie – przyp. red.)

Znajdujący się w strefie oddziaływania pocisku z „szafy” ginęli w strasznych męczarniach lub odnosili trudno gojące się rany – oparzenia całej powierzchni ciała. Lekarze z powstańczych szpitali byli w takich sytuacjach bezradni i mogli tylko podawać rannym morfinę (jeżeli była jeszcze dostępna), usuwać zwęglone kawałki skóry i chłodzić oparzenia wodą, której w walczącej Warszawie także stale brakowało.

Z archiwalnych zdjęć z okresu Powstania wynika, że Niemcy użyli ogromnych ilości pocisków rakietowych, o czym świadczą wielkie składowiska pustych skrzyń leżące w rejonie skrzyżowania ulic Żelaznej i Żytniej, skąd „krowy” ostrzeliwały miasto.

Karl-Gerät i Sturmtiger

Najcięższą bronią, jaką Niemcy użyli w Warszawie, był samobieżny moździerz Karl-Gerät kalibru 600 mm. Projekt jego budowy powstał jeszcze przed wojną, bo Wehrmacht przewidywał, że taka broń będzie potrzebna do zdobycia potężnych umocnień francuskiej Linii Maginota.

Zaplanowano więc budowę ciężkiego moździerza, mogącego się poruszać na własnych gąsienicach z maksymalną prędkością 10 km na godzinę. Do transportu na większe odległości używano specjalnych wagonów kolejowych o dużym udźwigu.

Ważący 124 tony i obsługiwany przez 22 żołnierzy moździerz o nazwie własnej „Ziu” przybył do Warszawy 17 sierpnia rano. Następnego dnia dotarł transport wiozący amunicję, a już 19 sierpnia z monstrualnej lufy wystrzelono na Warszawę pierwsze pociski. Karl-Gerät strzelał ciężkimi pociskami Betongranate 040 o masie 2170 kg lub „lżejszymi” leichte Betongranate o masie 1700 kg na odległość około 4 km.

W Warszawie taki zasięg zupełnie wystarczał… Stanowisko bojowe dla moździerza urządzono w Parku Sowińskiego na Woli, a jako cel wyznaczono mu Stare Miasto i Śródmieście Północne.

fot.Domena publiczna Ważący 124 tony i obsługiwany przez 22 żołnierzy moździerz o nazwie własnej „Ziu” przybył do Warszawy 17 sierpnia rano.

Okazało się, że pociski zaprojektowane do niszczenia betonowych bunkrów i schronów niezbyt sprawdzały się w Warszawie. Przebijały bowiem dachy i mury kamienic, ale nie wybuchały. 18 sierpnia pocisk z moździerza przebił się przez ściany budynków nr 14, 12 i 10 na ul. Moniuszki i wylądował w piwnicy słynnego lokalu rozrywkowego „Adria”. Tam odnaleźli go polscy saperzy i – po rozbrojeniu – wykorzystali materiał wybuchowy do produkcji powstańczych granatów. Z pocisku wydobyto 250 kg trotylu, co wystarczyło do wyprodukowania 25 tysięcy grantów woreczkowych.

Powstańcy nazywali pociski z moździerza Karl-Gerät „kuferkami”, gdyż leciały w kierunku celu dość wolno i przypominały latający kufer. Jak twierdzą autorzy książki „Dawid i goliat”, 7 września dotarł do Warszawy także drugi moździerz oblężniczy tego samego typu co „Ziu” o nazwie własnej „Baldur” i także on włączył się do ostrzału miasta.

Dzieła zniszczenia dokonywanego przez niemieckie bombowce, wyrzutnie rakietowe i moździerze oblężnicze dopełniał jeszcze jeden typ broni, wysłany do Warszawy przez teoretyka walki pancernej gen. Heinza Guderiana. By wesprzeć radzące sobie kiepsko oddziały pacyfikacyjne zdecydował o skierowaniu do „walki” wchodzących wtedy do produkcji rakietowych moździerzy samobieżnych zwanych Sturmmorser Tiger.

Potocznie nazywano je SturmTiger, gdyż osadzano je na podwoziach typowych czołgów Tygrys. SturmTigery strzelały pociskami rakietowymi kaliber 38 cm o masie 380 kg. Wiadomo o użyciu w Warszawie dwóch pojazdów tego typu, należących do 1000. kompani moździerzy szturmowych.

fot.Domena publiczna Budynek Prudential trafiony 2-tonowym pociskiem moździerzowym Mörser Karl

Mikrokompanią dowodził w Warszawie kapitan Franz Kodar. Zastosowanie Sturmtigerów znajduje potwierdzenie w niemieckich meldunkach i wspomnieniach powstańców, ale zachował się też film, pokazujący jak prowadzą ostrzał reduty PWPW z pozycji w parku Traugutta.

Co ciekawe, pojazdy te były w sierpniu 1944 roku bronią prototypową i ich nadbudówki były wykonane z żeliwa. Z tego względu nie mogły być oczywiście wysłane na front. Jednak można je było wykorzystać w Warszawie do bezkarnego ostrzeliwania miasta, które Niemcy obracali w ruinę…

Tajfun w kanałach

Ściśle tajną i nieznaną do niedawna bronią był Tajfun-Gerät, używany przez niemieckich saperów do niszczenia piwnic, a przede wszystkim do wysadzania podziemnych kolektorów kanalizacyjnych, które powstańcy wykorzystywali do skrytego przechodzenia z dzielnicy do dzielnicy.

Już w czasie powstania w 1943 r. w getcie Niemcy zauważyli, że walczący Żydzi ukrywają się i uciekają z getta kanałami. Żołnierze niemieccy nie chcieli osobiście wchodzić do kanałów, bali się walki w kanałach, więc by im tego oszczędzić, opracowano wiele metod niszczenia „komunikacji kanałowej”. Saperzy wpuszczali do kanałów gaz, spiętrzali wodę i ścieki, blokowali przejścia, zawalali studzienki wyjściowe, zakładali pułapki z min i granatów.

By dzieło zniszczenia prowadzić dokładniej i z lepszym skutkiem, inżynierowie Hitlera opracowali specjalną broń, przydatną w takich właśnie sytuacjach. Po wybuchu Powstania Warszawskiego, gdy Niemcy zorientowali się, że pod ich liniami odbywają się podziemne „przemarsze” oddziałów powstańczych, zdecydowali się użyć jej w Warszawie.

Tajfun-Gerät, bo tak się nazywała ta „niepozorna” broń, składał się z metalowych butli zawierających sprężony pył węglowy i tlen oraz rur, którymi pompowano te gazy. Mieszaninę pyłu węglowego i tlenu wtłaczano rurami do piwnic lub kanałów i – gdy lotna mieszanka wypełniła wolne przestrzenie – inicjowano wybuch. Eksplozje pyłu w piwnicach powodowały walenie się całych budynków, a w przypadku wpuszczenia gazu do kanalizacji, eksplozja zabijała wszystkich znajdujących się pod ziemią w promieniu kilkuset metrów.

W Warszawie zaobserwowano po jednym z takich wybuchów wypiętrzenie się bruku na ulicy na długości kilkuset metrów. Trudno sobie wyobrazić, co działo się z ludźmi, którzy zostali poddani działaniu tej broni w kanałach.

Niemcy użyli go (tajfunu) pierwszy w czasie Powstania Warszawskiego na naszym odcinku, gdzie przebili się od strony getta, zrobili dziury do piwnicy pod Przejazd nr 3, wypełnili piwnicę pyłem i spowodowali eksplozję. Wtedy zginęło 30-40 powstańców w gruzach – wspominał Bohdan Hryniewicz, pseudonim Bohdan z Batalionu „Nałęcz”.

Wspomniany wcześniej w artykule poeta – Tadeusz Gajcy – zginął w Powstaniu w budynku przy ul. Przejazd nr 1, prawdopodobnie w wyniku użycia przez Niemców Tajfun-Gerät.

Pociąg pancerny, okręt wojenny i saperzy z wiertłami

Niemcy użyli w Warszawie także pociągu pancernego „Panzerzüg 75”, który jeździł po obwodowej linii kolejowej i wkraczał do akcji na kluczowych odcinkach, prowadząc ostrzał oddziałów powstańczych. Pociąg pancerny powstrzymał ataki powstańcze na Dworzec Gdański, którego zdobycie miało umożliwić połączenie, broniącej się ostatkiem sił, Starówki z Żoliborzem.

W szturmach na dworzec zginęły setki żołnierzy AK, m.in. z oddziałów partyzanckich przybyłych z Kampinosu. Z kolei na Wiśle operowała uzbrojona w działa jednostka pływająca, którą był kuter patrolowy wydobyty przez Niemców z Wisły w 1939 roku. (Był to zatopiony przez polskich marynarzy kuter rzeczny „Nieuchwytny” przyp. red). Po wyremontowaniu go przez Niemców otrzymał nazwę Pionier, a w czasie Powstania ostrzeliwał miasto pływając po Wiśle i nękając powstańców na Starym Mieście i Powiślu.

Na Wiśle działali też niemieccy saperzy rzeczni, których zadaniem było blokowanie wylotów kanałów uchodzących do rzeki. Ostatnie sceny filmu Andrzeja Wajdy „Kanał” nie są wymysłem reżysera. Niemcy zadbali o to, by powstańcy, którzy już dostali się do kanałów, nie mogli się z nich wydostać. U wylotu kolektorów do rzeki saperzy montowali więc kraty, zapory i barykady, często zabezpieczone granatami, minami i ładunkami wybuchowymi.

W czasie Powstania Warszawskiego obie strony walczące prowadziły typową podziemną wojnę minerską, przypominającą zmagania z okresu I wojny światowej, czy średniowieczne metody zdobywania zamków.

Wykonywano podkopy i tunele, by podłożyć tam ładunki wybuchowe i zniszczyć obrońców lub wedrzeć się do budynków. W przypadku oddziałów powstańczych tej metody z dobrym skutkiem użyto np. podczas zdobywania budynku Pasty.

Z kolei Niemcy długo nie byli w stanie zdobyć, trzymanej twardo przez powstańców Zgrupowania „Sosna”, reduty Banku Polskiego przy ul Bielańskiej na Starym Mieście. Gdy okazało się, że nie powiodły się szturmy na ten bastion, a użycie sprzętu typu Tajfun-Gerät wykluczono ze względu na odległość, postanowiono przeprowadzić akcję o kryptonimie „Sauna”.

Z najbliższego budynku rozpoczęto drążenie tunelu o średnicy 1,2×1 m na głębokości 5 metrów poniżej ulicy. Podkop miał mieć długość 21 metrów. Po przebiciu się do piwnic banku Niemcy planowali podłożyć tam potrójną minę o łącznej wadze 1,5 tony trotylu lub wtłoczyć do budynku pył węglowy.

fot.Domena publiczna Stare Miasto po Powstaniu Warszawskim. Widok na Kanonię i Rynek

Do drążenia tunelu wysłano pluton wiertniczo-minerski, który miał użyć specjalnych maszyn wiertniczych. Saperów wyspecjalizowanych w tego typu działaniach sprowadzono z Offenbach nad Menem. Do Warszawy przybył z frontu prof. Hahne z sekcji geologii wojskowej 9. Armii, który przeprowadził ekspertyzę geologiczną gruntów pod Warszawą. Ocenił on, że w piasku i żwirze nie będzie można wiercić i zbudować szybu bezpiecznego od zalewania wodami podziemnymi.

Ostatecznie płytki tunel częściowo wydrążono. Nie było potrzeby jego dokończenia, bo 2 września Niemcy zajęli redutę Banku Polskiego po wycofaniu się powstańców do Śródmieścia. Do celu brakowało im jeszcze 3 metrów. W tym wypadku ich trud poszedł na marne, a mury Reduty Banku Polskiego są jednym z obiektów z okresu Powstania zachowanym do dzisiaj.

Bibliografia:

  1. N. Bączyk, G. Jasiński, Dawid kontra Goliat. Niemieckie specjalne środki bojowe w Powstaniu Warszawskim, Instytut im. Witolda Pileckiego, Warszawa 2020
  2. N. Bączyk, Panzertruppen a Powstanie Warszawskie, Pegaz-Bis, Warszawa 2013
  3. Ł. Mieszkowski, Tajemnicza rana. Mit czołgu-pułapki w powstaniu warszawskim. W.A.B., 2014
  4. Z. Czarnotta, Z. Moszumański, Artyleria rakietowa Wehrmachtu, Lampart, Warszawa 1995
Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułZamknięcie biur Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji w Wołominie
Następny artykułRondo w centrum miasta nosi imię NSZZ „Solidarność”