A A+ A++

Anna Tybor to pierwsza Polka, która zjechała na nartach z ośmiotysięcznika i pierwsza kobieta na świecie, która zjechała z Manaslu (8163 m), bez użycia dodatkowego tlenu. 29-latka weszła też na Szczyt Lenina (7134 m), a zimą zdobyła Kazbek (5054 m). Była druga w biegu Elbrus Race prowadzącym na tę kaukaską górę (5642 m). Startowała w mistrzostwach świata i w najbardziej ekstremalnych zawodach w narciarstwie wysokogórskim. Obecnie mieszka we włoskim Livigno, jest m.in. ratowniczką górską. Przed Tybor z Manaslu chciał zjechać też Andrzej Bargiel, ale zła pogoda pokrzyżowała mu plany. Teraz Bargiel poinformował, że z powodu pogarszającej się aury musi zakończyć próbę wejścia na Mont Everest, z którego chciał zjechać na nartach. 

Zobacz wideo
Himalaizm marzeniem dla bogatych? Sprawdzamy, ile to kosztuje!

Kacper Sosnowski: Czy ostatnie dni zaczynała pani od sprawdzenia doniesień, co dzieje się na Evereście u Andrzeja Bargiela? Te głośne wyprawy kolegów przeżywa się samemu? 

Anna Tybor: Tak, śledziłam te informacje cały czas. Nawet już wcześniej sprawdzałam pogodę, jak wygląda aura i kiedy będą mieli okienko pogodowe. Nawet domyślałam się, kiedy Andrzej będzie atakował szczyt. Choć to nie ja wchodzę i nie ja zjeżdżam, to przeżywałam, trzymałam kciuki.   

Kibice i media pytali, czy wszedł i czy zjechał. A co panią interesuje przy takich wyprawach? Ekwipunek, same przygotowania, kwestie techniczne?   

– Najbardziej interesują mnie sprawy techniczne: w których miejscach ktoś miał problemy ze zjazdem, jakie były stromości. Co do spraw ekwipunku, to przed moimi wyprawami ja z Andrzejem rozmawiałam. Doradzał mi w kilku kwestiach, więc mam nadzieję, że teraz jak będzie miał coś sprawdzonego i fajnego, to też mi o tym powie.   

Natchnął panią trochę ten Bargiel na te najwyższe szczyty? Czasem się o pani mówi jako o Bargielu w spódnicy. 

– Andrzej przetarł trasy dotyczące mediów, sponsorów. Przebił się z informacją do szerszej grupy odbiorców, że jest coś takiego jak skialpinizm. Na pewno u nas jest pionierem tej dyscypliny. Ja mieszkam za granicą i mam dużo zagranicznych znajomych, którzy robią takie rzeczy, obracam się w tym świecie. Mój tata trenował skialpinizm, choć nie zjeżdżał z najwyższych gór. Tym żyło się w moim domu odkąd pamiętam. Zawsze fascynowało mnie zdobywanie gór i jazda na nartach. Schodzić z gór nigdy nie lubiłam, więc ten skialpinizm był czymś naturalnym. Trudno powiedzieć zatem, że to Andrzej mnie do tego zainspirował, ale na pewno można stwierdzić, że tę moją drogę mi ułatwił, był kolejnym bodźcem do spełniania marzeń.   

W jednym z wywiadów powiedziała pani, że nadszedł już czas, by kobieta dotrzymała mu kroku.   

– Tak, bo w Polsce jest to sport niszowy, a ja zostałam pierwszą Polką, która zjechała z ośmiotysięcznika, więc ta nisza u kobiet jest tu jeszcze większa. Myślę, że zawsze będziemy traktowane z przymrużeniem oka również przez sponsorów. No bo dla nich niby jest czymś fajnym, że takie ekstremalne rzeczy robią też kobiety, tylko pewnie ta wiara w powodzenie takiego przedsięwzięcia z kobietą w roli głównej też jest mniejsza, a to zwykle dla sponsora jest ważne. Myślałam, że zdobycie i zjazd z Manaslu trochę ułatwi mi sprawę z kolejnymi wyprawami, ale tak nie jest.   

A plany są jakie? 

– Chcę wejść i zjechać z kolejnego ośmiotysięcznika. Na razie nie zdecydowałam z jakiego. Waham się między Pakistanem a Himalajami. Tyle że i tak wszystko zależy od sponsorów, a z nimi w dobie inflacji i niepewnej sytuacji na Ukrainie nie jest łatwo.   

To chyba nie będzie wyprawa na Mount Everest i K2. 

– Na Everest na pewno nie. K2 może w jeszcze kolejnej wyprawie, ale na pewno nie w przyszłym roku. Szukam jakiegoś bardziej technicznego ośmiotysięcznika niż Manaslu. Chcę zdobyć więcej doświadczenia i umiejętności, sprawdzić się na mniejszej wysokości, małymi krokami zmierzać do tych najwyższych i najtrudniejszych szczytów. Ja bym jeszcze siebie himalaistką nie nazwała, bo wiem, że mam sporo do zrobienia.   

W tych ośmiotysięcznikach pociąga głównie przeświadczenie, o tym, że wyżej to się już nie da? Bo podejrzewam, że fajny zjazd to można zrobić również z jakiegoś szczytu na 5 czy 6 tys. metrów. 

– Mnie interesują też niższe szczyty. Już w tym roku miałam okazję pojechać na Diran, czyli sześciotysięcznik w Pakistanie. Udawali się tam moi znajomi, ale nie znalazłam na tę górę sponsorów. Oni nie wyczuwali w tym biznesu, trudno im było uznać to za coś wielkiego. Ośmiotysięczniki przyciągają wysokością, przekroczeniem pewnej granicy. Mnie zawsze inspirowała Laila Peak (6200 m), z którego w zeszłym roku zjeżdżał już Andrzej. On jest rozpoznawalny, ma swoich sponsorów, mógł sobie na taką wyprawę pozwolić, ja nie bardzo.   

Tragiczny finał poszukiwań zaginionej himalaistki na Manaslu

Krzysztof Wielicki kiedyś powiedział, że teraz trudno jest napisać nową historię wspinaczki. W niej niemal wszystko zostało zrobione. W skialpinizmie macie więcej możliwości. 

– Himalaiści teraz szukają nowych dróg, my pierwszych zjazdów. Moi znajomi Francuzi są właśnie na pierwszym zjeździe z Dhaulagiri [8167 m, siódmy szczyt świata – red.]. Nikt wcześniej z niego nie zjechał. Mamy jeszcze sporo historii do napisania. Myślę, że nadchodzi czas dla nowego pokolenia, które w najwyższe góry zabierać będzie narty.   

A skialpiniści odwiedzają czasem zwykłe trasy zjazdowe, czy to dla nich inny zbyt spokojny świat? 

– Ja czasem, gdy mam dzień treningowy, że muszę zrobić tylko zjazdy, to korzystam z wyciągów, ale potem zjeżdżam raczej nie po przygotowanych trasach, a jadę przez jakieś lasy i inne scenerie. Na takiej dzikiej trasie inaczej pracują mięśnie nogi, więc jest to potrzebne. Czasem na początek sezonu na jakieś rozjeżdżenie ruszę raz czy dwa normalną trasą, ale nie jest to dla mnie interesujące, a przy tłumach ludzi nie czerpię z tego wielkiej przyjemności. Kiedyś trenowałam narciarstwo alpejskie, może przejechanie jakiegoś slalomu giganta, by mnie jeszcze podkusiło, ale inne rzeczy nie.   

Chodzi o narciarską wolność? 

– Też, bo możemy gdziekolwiek wejść i skądkolwiek zjechać. Nie ma tam ludzi, jest dziewiczy teren. Tam rzeczywiście czuć tę wolność. Trasy narciarskie zawsze są takie same. U nas zjazdy zawsze są inne, unikatowe.   

Zjeżdżanie z 7 czy 8 tys. metrów nie wydaje się przyjemne dla organizmu. Oprócz zmęczenia ciała trwa tam walka o tlen, którego tych wysokościach jest trzy razy mniej niż na poziomie morza. Co zatem w tym atrakcyjnego? Sam wyczyn? 

– W moim przypadku było tak, że ten zjazd z 8 tys. metrów w pierwszym momencie był przyjemny, bo miałam znakomite warunki do jazdy. Ruszyłam jednak z góry za szybko, jakbym zjeżdżała z Kasprowego. Ta wysokość szybko mnie zweryfikowała. Złapałam zadyszkę, zabrakło mi tlenu. Musiałam się zatrzymać po kilku skrętach. Mam wrażenie, że ta przyjemność zjazdu zależy głównie od warunków na trasie. Możemy mieć na niej do czynienia z każdym rodzajem śniegu od puchu, przez lodoszreń, po śnieg wiosenny, czyli mokry. Ja na szczycie miałam puszek jak w bajce.   

29 września minął rok od pani zdobycia i zjazdu z Manaslu. Ciągle żyje pani tym sukcesem?   

– Niedawno byłam gościem w Bułgarii na festiwalu filmów górskich i o tym Manaslu opowiadałam. Na początku października mówiłam o tym wyczynie w Warszawie na festiwalu Siła Marzeń. Jak przyjechałam tu do siebie w góry, to sąsiadka też mi właśnie Manaslu gratulowała. No, rok minął, ale nie bywałam za często w domu, więc pierwszy raz się z niektórymi spotykam i te gratulacje jeszcze spływają. Dlatego rzeczywiście cały czas mam to, co było przed oczami i mam też chęć na więcej.   

Jakby miała pani ten wyczyn na Manaslu określić w trzech słowach, to co by pani powiedziała? 

– Spełnienie marzenia, szczęście i Dream Line Manaslu, bo tak nazywała się ta wyprawa. To nawiązanie do wymarzonej linii zjazdu. Mam nadzieję, że projekt będzie trwał, a teraz będę tylko w nim zmieniała nazwy gór.   

Nirmal PurjaZdobył K2 bez tlenu. Postrzelony niegdyś komandos. Nie stać go było nawet na klapki

Rozumiem, że lubi pani wchodzić na góry, a nie lubi z nich schodzić, dlatego idealny jest ten skialpinizm. Jednak ćwiczy pani też latanie na paralotni. 

– Tak, bo kiedyś chciałabym po wspinaczce też zlecieć z jakiejś góry. Ta paralotnia przydałaby się, jeśli z danego szczytu nie dałoby się zjechać. Zawsze podziwiałam np. Ama Dablam (6812 m), piękny szczyt, który jest perełką Himalajów. Jeśli bym tam kiedykolwiek weszła, to właśnie chciałbym stamtąd zlecieć na paralotni. Ten szczyt na narciarski zjazd jest po prostu za ostry. Tylko że ja urodziłam się na nartach, więc z tą paralotnią muszę jeszcze się mocniej zaprzyjaźnić. 

Wróćmy jednak do skialpinizmu. Definicja określa go jako wspinaczkę i zjazd ze stromych terenów przy “wielu niebezpieczeństwach obiektywnych”. Więcej jest ich przy wchodzeniu, czy zjeżdżaniu? 

– To zależy, ale wydaje mi się, że niebezpieczniej jest na podejściu. Jeśli zjeżdżamy na nartach, a wytworzy się lawina deskowa [lawina ze śniegu niezwiązanego, powierzchniowa – red.], to jest większa możliwość ucieczki. Poza tym na podejściu poznajemy teren, jeśli widzimy na trasie “poduszkę” śnieżną, czyli nawiany śnieg, to omijamy to miejsce i wiemy, że na zjeździe tamtędy też nie można przejechać i trzeba trzymać się śladów podejścia. Przy zjazdach – jeśli na pewnych odcinkach wybiera się nową trasę, inną od trasy podejścia – czasem kończy się jednak na kluczeniu, zatrzymaniu się, a nawet konieczności ponownego podejścia pod górę i wybrania innej opcji. Czasem przy serakach czy szczelinach trzeba przecież podpiąć się i zjechać na linach. To są jednak kłopoty bardziej związane z logistyką trasy i tym jaka ona jest, ale oczywiście mówiąc ogólnie, czujnym trzeba być i przy wchodzeniu i przy zjeżdżaniu. Przecież i jedno, i drugie, to sport ekstremalny.  

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułUrban, Gowin, Sikorski… byle być
Następny artykułRusza remont ulicy Mikołowskiej