A A+ A++

“Jakie przestępstwo mogliśmy popełnić – my dzieci, razem z naszą zapracowaną, umiłowaną matką, że zabierają nas w nieznane – głodnych, prawie zupełnie bosych? Mieliśmy na szczęście 6 bochenków chleba, trochę mąki, kaszy i żyta. Żadne z nas jednak nie miało ciepłego ubrania”. Pytania zadawała w pamiętniku Stefania Sokołowska-Satanowska, która poranek 10. lutego 1940 r. pamiętała całe życie. Miała wówczas prawie 17 lat, gdy w pierwszej wywózce Sowieci wieźli ją z Podgórza do Kazachstanu.

W 82. rocznicę pierwszej wywózki Polaków na Syberię przypominamy historię rodziny z Podgórza koło Łomży. Dramatyczna i poruszająca  opowieść o ponad 5 latach wojny, mrozu, głodu i chorób na nieludzkiej ziemi została opublikowana, ponieważ mama autorki wspomnień Maria i tata Stanisław red. Wawrzyńca Kłosińskiego, wiceprezesa TPZŁ, byli rodzeństwem. W 1998 roku przy okazji jednej z wizyt rodzinnych Stefania Sokołowska-Satanowska wręczyła dziennikarzowi zeszyt z zapiskami pamiętnikarskimi. Brat cioteczny z zapałem zabrał się do przepisywania na maszynie rękopisu, który czytał jak materiał na scenariusz filmowy. Udostępniony do publikacji w 4lomza.pl fragment to – jak wyjaśnia red. Kłosiński – początek książki „Mroźny smak głodu” Stefanii Sokołowskiej-Satanowskiej z podłomżyńskiego Podgórza, która wyruszając z mamą i młodszym rodzeństwem, 10. lutego 1940 roku, do Kazachstanu miała niespełna 17 lat… Po wojnie w drodze powrotnej zgubiła się w transporcie: gdy szukała na stacji w Rosji kawałka chleba, pociąg z rodziną ruszył… Mama przez Persję i Iran z czwórką młodszego rodzeństwa dotarła do Australii, natomiast sama autorka wspomnień Stefania wróciła do Podgórza w latach 50., do wujka Stanisława Kłosińskiego. Szczęśliwie udało się jej odnaleźć rodzinę i połączyć z nią w Australii, ponieważ Maria pisała listy do brata. – Dziś Stefania ma 96 lat, mieszka w australijskim Perth, podobnie jak siostry Jadwiga i Janina oraz brat Franek – dopowiada red. Kłosiński, któremu dziękujemy za zgodę na publikację wspomnień i zdjęcia autorki. Tom “Mroźny smak głodu” ilustrował rysunkami Bartek Kłosiński, a w 2001  r. wydało Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Łomżyńskiej.

Zabierają nas!
Poranek, 10 lutego 1940 roku. Na dworze ziąb niemiłosierny. Pomagałam cioci Rózi Gąsiewskiej w gospodarstwie. Miała małe dziecko. Chłopiec miał na imię Józef, zaś starsza córka – Celinka. Wujek Gąsiewski przebywał na froncie. 

Ciocia jeszcze nie wstała z łóżka, natomiast ja zdążyłam już przynieść wody ze studni, zaczęłam rozpalać w piecu. W sieni usłyszeliśmy kroki. Zastanawiałyśmy się, kto tak wcześnie – była jeszcze szarówka – może do nas iść?

Otworzyły się drzwi. Stanął w nich wujek, Stanisław Kłosiński. Za nim – sowiecki żołnierz z bagnetem osadzonym na karabinie, jakby eskortował zbrodniarza. Ten widok bardzo nas przestraszył. Wujkowi nie wolno było z nami rozmawiać. Widziałam na jego twarzy przygnębienie, był wyraźnie zdenerwowany. Wreszcie, z rozkazu enkawudzisty, powiedział: – Stenia, chodź do domu. Musisz iść, twoja matka bardzo cię potrzebuje. 

Żołnierz nie spuszczał wzroku ze mnie i z wujka. Obserwował uważnie każdy nasz ruch. Zaczęłam się ubierać, ale nie szło mi to łatwo. Byłam pewna, że dzieje się coś niedobrego, że jest źle, ale nie mogłam się domyśleć, o co w tym wszystkim chodzi.

Ciocia zaczęła płakać. Dała mi bochenek chleba. Piekła go akurat dzień wcześniej. Nie chciałam, bo przecież mama też dopiero co piekła chleb. 

– Weź, przyda Wam się – powiedział wujek. 

– Bieryj – dodał żołnierz.

Stefania Sokołowska – Satanowska w Australii

Żegnałam się z ciocią, nie wiem dlaczego tak serdecznie. Przecież zawsze wystarczyło powiedzieć po prostu: do widzenia. 

Wyszliśmy z domu w milczeniu. Rosyjski żołnierz prowadził nas z bronią gotową do strzału. Od cioci do naszego domu było około sześciuset metrów. Gdy dzieliło nas od domu już tylko kilkadziesiąt metrów, zauważyłam stojącą przed nami furmankę. Żołnierze wynosili już jakieś pakunki, układali je na wozie. Chciałam wujka zapytać, co się tutaj dzieje, ale nie było mi wolno. Weszliśmy do mieszkania. Widok nie do opisania: wszystko, co było jeszcze niespakowane i wyniesione – leżało porozrzucane po izbie. Płacz…

– Co jest? – pytam mamy.

– Zabierają nas!

– Dokąd? Gdzie?!

– Nie wiem!

Byłam najstarsza z rodzeństwa. Po mnie urodziła się Wanda, Urszula, Franek, Jadzia i najmłodsza Jasia, która miała wówczas 5 lat. Ojciec zmarł 26 lipca 1937 roku. 

Jakie przestępstwo mogliśmy popełnić – my dzieci, razem z naszą zapracowaną, umiłowaną matką, że zabierają nas w nieznane – głodnych, prawie zupełnie bosych? Mieliśmy na szczęście 6 bochenków chleba, trochę mąki, kaszy i żyta. Żadne z nas jednak nie miało ciepłego ubrania. 

Byliśmy zupełnie odcięci od świata
Około 10.00 znaleźliśmy się już poza domem rodzinnym, na placu szkoły podstawowej w Podgórzu. Trzymali nas tu do późnego popołudnia. Czterdzieści, a może i więcej rodzin. Same najbiedniejsze rodziny ze wsi. Nikt nie wiedzia,ł na co i po co nas tu zgromadzono. Ci, którzy nie zostali zabrani, zaczęli przynosić chleb i gorące posiłki swoim najbliższym. Odbierali je sowieccy żołnierze i następnie dostarczali tym, dla których były przeznaczone. Nasza babcia przyniosła nam bochenek chleba i zupę. Żołnierze nikomu nie pozwalali wchodzić do środka i rozmawiać z nami. Byliśmy zupełnie odcięci od świata. Nie wiem, jakim sposobem – może powiedzieli nam to sołdaci albo ktoś z zewnątrz – w każdym razie dowiedzieliśmy się, że jesteśmy kułakami. Nasze kułactwo polegało na tym, że ojciec mój pochodził z biednej wielodzietnej rodziny. Było ich pięciu braci i dwie siostry. Mój ojciec był wśród nich najstarszy. Rząd parcelował ziemię. Nie wiem, do kogo należała ona wcześniej – byłam za młoda, aby to wiedzieć. Ojciec, jako małorolny, otrzymał 9 hektarów. Nasza parcela była najmniejsza, inne były znacznie większe. Ile trzeba było za nią zapłacić – też nie wiem. Pamiętam jednak, że rodzice spłacali dług dla rządu. Ziemia była pagórkowata i piaszczysta. Obsiewano ją przeważnie żytem, czasami niewielką ilością owsa. Jeśli ktoś chciał posadzić tam ziemniaki, to wybierał miejsce między pagórkami, dobrze nawoził, a one i tak nie zawsze obrodziły. Gdy potem byłam w Polsce w 1971 roku, na tych parcelach już rósł las państwowy. Ziemia po prostu nie nadawała się na żadne uprawy. Ale to właśnie za tę ziemię – my i wiele innych ludzi znalazło się najpierw w szkole, gdzie siedząc na tłumoczkach, płacząc i trzęsąc się z zimna, a potem – w lasach archanielskich. Dla wielu ludzi był to ostatni etap ich życia. Za tę ziemię…

Gdzie nas powiozą? Co z nami zrobią?
Słońce chyliło się już ku zachodowi. Rzucało jasne promienie w szkolne okna, zupełnie jakby chciało nas ogrzać i pocieszyć. Żołnierze biegali pomiędzy nami, sprawdzali, czy mają wszystkich na liście do wywiezienia. Zaraz potem zaczęli nas wprowadzać ze szkoły i usadzać na furmankach. Każdego ze swoim tłumoczkiem. Wieźli nas do Łomży. Słońce grzało coraz słabiej. Zaczął wiać zimny wiatr i ogarniał nas oraz bardziej przejmujący ziąb.

Furmanki zatrzymały się na stacji kolejowej w Łomży. Zobaczyliśmy długi rząd wagonów towarowych. Z każdego wystawał mały kominek, każdy także miał małe, okratowane okienko. W niektórych byli już ludzie. Wkrótce nas do nich dołączono. Kiedy tylko znaleźliśmy się w wagonach, sołdaci z trzaskiem zamknęli drzwi za nami. Chodzili wokół wagonów z bagnetami osadzonymi na karabinach, jakby oczekiwali na natarcie nieprzyjaciela. Wagony wyposażone były w piętrowe prycze do spania, stojący pośrodku piecyk oraz dziurę w podłodze do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Zapadł zmrok. Tego wieczoru nie chciało nam się ani jeść, ani spać. Siedzieliśmy na pryczach i płakaliśmy, zastanawiając się głośno: gdzie nas powiozą? Co z nami zrobią?

Chleb i woda i nie ma głoda
Na bocznicy kolejowej w Łomży staliśmy dwa dni i trzy noce. Mieliśmy jeszcze nadzieję: może zwolnią nas do domu? Niestety, szybko okazało się, że to była tylko nadzieja, takie marzenie, które nigdy się nie spełnia. Żołnierze brali po dwie osoby z wagonu dwa razy w ciągu każdego z tych dwóch dni. Kazali brać ze sobą wiadra, prowadzili na stację po gorącą wodę, tzw. „kipiatok”. Przyprowadzali z powrotem, wpuszczali do wagonów i zamykali drzwi. Dzieliliśmy się tą wodą. Był to jedyny posiłek, jaki wtedy otrzymywaliśmy. Na szczęście każdy wówczas miał jeszcze coś do jedzenia, jakieś resztki zabrane z domu. Myśmy mieli chleb. Z Polski pamiętam takie przysłowie: „Chleb i woda i nie ma głoda”. W tamtej chwili myśmy byli w takiej   właśnie sytuacji.

Trzeciego dnia rano koło wagonów nastąpiło ogromne poruszenie. Co będzie dalej? Ludzie mówią różnie. Nie ma tylko wątpliwości co do jednego: powiozą nas! Ale gdzie? Może jednak puszczą wolno? Są i tacy, którzy nie mówią nic, tylko wzruszają ramionami. Małe dzieci zaczynają niecierpliwić się, płaczą. Nagle – gwizd, brzdęk! Przyczepili lokomotywę do naszych wagonów, te stuknęły jeden o drugi. Pociąg rusza powoli, nabiera rozpędu. Za oknami przesuwają się znajome, łomżyńskie widoki. Czy kiedyś zobaczymy je jeszcze? Niesamowity krzyk i płacz! Szczególnie kobietom trudno jest pohamować szloch i łkanie. Dopiero po jakimś czasie robi się cicho. Mijamy stacje Śniadowo i Czerwony Bór. W Czerwonym Borze wyrzuciłam przez okienko kartkę adresowaną do wujka Stacha Kłosińskiego w Podgórzu. Jak się potem okazało, ktoś ją znalazł i dostarczył wujkowi. Dowiedziałam się o tym już w Rosji, z wujkowego listu…

Pociąg pędzi. Początkowo jedziemy na południe, potem na południowy wschód. Nie dostajemy nic do jedzenia ani do picia. Kończymy nasze resztki, oczywiście – jeśli jeszcze ktoś je posiada…

Stefania Sokołowska-Satanowska

Post scriptum od redakcji 4lomza.pl

Sześć lat temu, w 2016 r., duży krzyż brzozowy stanął przed szkołą w Podgórzu, skąd 10. lutego 1940 r. około 46 (może do 49) rodzin wywieziono na Syberię za okupacji sowieckiej. Wkopano go w miejscu, gdzie po roku stanął pomnik Sybiraków. Poświęcono krzyż i wydano książkę wspomnień i archiwaliów „Podgórze i podgórzacy”, zredagowaną przez Wawrzyńca Kłosińskiego. Poniżej mają Państwo linki do fotorelacji z wydarzeń rocznicy sprzed 2, 5 i 6 lat z udziałem Sybiraków w Podgórzu i SP 5 w Łomży. 

Mirosław R. Derewońko

tel. red. 696 145 146

Światowy Dzień Sybiraka w Szkole w Kupiskach

Pomnik Pamięci Ofiar Sybiru w miejscu wywózki sprzed 77 lat

Pomnik Sybiraków w Podgórzu

Książka „Podgórze i podgórzacy” i minister Anders w Podgórzu

Martyna i Jan z Polakami, co przeżyli wywózki na Sybir 1940 i 1941

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułJan Kubiczek
Następny artykułMęskie kurtki przejściowe: sprawdź, jakie kroje rządzą w tym roku!