W nowej książce Klaudiusza Szymańczaka o świcie dzieje się zło. I dlatego tak łatwo je przeoczyć.
Wiele książek i filmów kryminalnych (o horrorach nie wspominając) ma w tytule „świt”, a tu występuje w pewnym sensie podwójnie. Ze względu na różnice czasu chociażby, bo nowa opowieść Klaudiusza Szymańczaka rozgrywa się jednocześnie po dwóch stronach oceanu – w Stanach Zjednoczonych i w Polsce. To rzadkość. Rodzimi autorzy kryminałów penetrują na ogół różne zakątki własnej ojczyzny. Tu jest inaczej, perspektywa jest globalna, a Szymańczak pisze o Polsce przez pryzmat afer zamiatanych pod dywan i spraw, które przywodzą nad Wisłą silne skojarzenia z rzeczywistymi zdarzeniami. Które nawet w formie fikcji porażają. Autor snuje też przy okazji wizję spełnionego amerykańskiego snu, który – no cóż – czasem okazuje się koszmarem.
Mamy więc Nowy Jork i pierwszego trupa – prokuratora okręgowego, który dawno nikomu nie zalazł za skórę, ale w swojej wieloletniej karierze postawił sporo zarzutów i mógł narobić sobie wrogów. Co nie zmienia faktu, że i tak nie wiadomo, kto zabił. Zwłaszcza że miejsce zbrodni jest dość makabryczne. To inscenizacja jak z horroru: na czole ofiary zabójca wyciął dziwną kreskę, a na kanapie naprzeciw poustawiał lalki. W sumie dwanaście, tyle, ilu jest członków ławy przysięgłych w USA. I „gniewnych ludzi” w tytule kultowego filmu, którego – co ciekawe – prokurator nigdy nie widział i nie chciał zobaczyć. No i już nie zobaczy. Umiera przy wtórze przejmującej kompozycji Krzysztofa Pendereckiego.
Właśnie przez Pendereckiego w sprawę został zaangażowany agent FBI John Slade. Zna język polski, bo ma polskie korzenie, i jest niezłym śledczym, zawsze podejrzliwym, hołdującym zasadzie, że nic nie jest takie, jakim się wydaje. Niezdarny dostawca sushi, który znalazł ciało, żona prokuratora, cieć, który sam był niegdyś policjantem – Slade wszystkich bierze na celownik. W śledztwie partneruje mu równie skuteczna, choć początkująca Karen Lee. Tworzą duet przeciwieństw i nie szczędzą sobie wzajemnie złośliwości. Temperament i styl pracy Slade’a trudno zresztą przemilczeć. Na miejsca zbrodni w zatłoczonym Nowym Jorku woli dotrzeć metrem, lubi porozmyślać i filozofować, uchodzi za dziwaka, jada hamburgery z pączkami na zmianę. I cukierki z wódką niezależnie od pory dnia. Jego zmysł szukania tam, gdzie nikt nie szuka, przyda się w tej sprawie i nie tylko w niej. Zwłaszcza że na jednym trupie się nie kończy, a kolejny denat kreski na czole będzie miał już dwie. Poza tym dziwnym trafem giną pracownicy federalni na rozmaitych stanowiskach. Po prokuratorze ofiarą pada listonosz.
Tymczasem nad Wisłą toczy się śledztwo zupełnie innego kalibru – w sprawie pornografii dziecięcej i pedofilii. Tropy prowadzą do emerytowanego duchownego, dziś schorowanego i umieszczonego w ośrodku dla księży, którzy lata służby mają za sobą. Kontekst jest więc tyleż kontrowersyjny, co współczesny. Siatkę przestępczą próbuje rozpracować nadkomisarz Robert Laurentowicz. Katolik, któremu nie przyszłoby do głowy, że nawet duchowny dopuszcza się zbrodni. „Ksiądz to człowiek, nie anioł. Taki sam grzeszny i głupi jak każdy inny. Trzeba go złapać i osądzić” – przytomnie radzi mu żona. Szymańczak nie jest poprawny politycznie, i dobrze, bo efekt jest autentyczny.
Sprawy amerykańskiej z polską na pozór nic nie łączy. Ale dobra opowieść to taka, w której poplątane nici zdarzeń, na pierwszy rzut oka niemających ze sobą nic wspólnego, zbiegają się w końcu w jednym punkcie, a szwów nawet nie widać. I to jest właśnie taka opowieść. Zdradźmy tylko, że Slade i Laurentowicz mieli już ze sobą do czynienia. Ale dlaczego z apartamentowca w Nowym Jorku czytelnik przenosi się m.in. do gdańskiego kościoła i dlaczego pobrzmiewają tu echa PRL – to już samemu warto sprawdzić.
Druga książka w dorobku Klaudiusza Szymańczaka potwierdza, że autor umie poprowadzić dwie akcje sensacyjno-kryminalne naraz, równolegle. W „Negatywie” z 2018 r. zastosował podobną metodę, dość jednak w Polsce oryginalną i być może najwłaściwszą w zglobalizowanym świecie.
No i ten tytułowy świt. Może się wydawać, że „mroczny świt” to oksymoron, a ostatecznie światło przecież rozgania mrok. Nic bardziej mylnego. Trochę jak u Michaiła Bułhakowa zło objawia się o tej najdziwniejszej porze doby, między nocą a dniem, snem a jawą. Słońce wschodzi, świat się budzi, złoczyńcy przystępują do działania. Półprzytomni funkcjonariusze nie mają więc czasu do stracenia. Mroczny świt to zresztą nie wymysł, ale rzeczywista – by tak rzec – pora dnia. Trwa ponoć minutę, więc trzeba dużej uważności, żeby ją zobaczyć. W przeciwnym razie można coś ważnego przeoczyć. „Jeśli Boga nie ma, to wszystko jest dozwolone”, pisał Dostojewski. A jak wiele da się zrobić przez minutę? Cytat z Dostojewskiego pojawia się w książce i chyba najlepiej oddaje jej treść.
Klaudiusz Szymańczak, Mroczny świt, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020, s. 360
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS