52 minuty temu
Darcy Ward kończy dziś 30 lat. Jego życie na zawsze zmienił wypadek w sierpniu 2015 roku. Gdyby historia zechciała potoczyć się inaczej, Australijczyk byłby dziś zapewne największym rywalem Bartosza Zmarzlika. Środowisko żużlowe jest niemal zgodne – czarny sport stracił w Zielonej Górze największy talent ostatnich dziesięcioleci.
23 sierpnia 2015 roku. Ostatnia kolejka fazy zasadniczej. Falubaz Zielona Góra podejmuje GKM Grudziądz. Ostatni wyścig rozstrzygniętego już na korzyść gospodarzy meczu o czapkę gruszek. Patryk Dudek i Darcy Ward ścigają prowadzącego Artioma Łagutę. Polak po szerokiej, Australijczyk przy kredzie. Ten drugi zbliżył się już do Rosjanina, próbuje go wyprzedzić, ale zahacza o tylne koło, upada na tor i koziołkując uderza w drewnianą bandę. Karetka, szpital, łamiący się głos menedżera Jacka Frątczaka w magazynie PGE Ekstraligi – te chwile pamiętają niemal wszyscy sympatycy czarnego sportu. Wreszcie potworna diagnoza: przerwanie rdzenia kręgowego. Żużlowiec nigdy już nie wróci do sportu.
Darcy Ward nie musiał wystąpić w tym meczu. Ba, początkowo nie miał nawet podpisywać umowy z Falubazem. Wszystkim wydawało się, że od razu po zakończeniu zawieszenia powróci do swojego ukochanego Torunia. Barw tego zespołu bronił przez prawie całą karierę, trafił do niego jeszcze jako nastolatek. Ryan Sullivan, dawny lider Unibaxu wypatrzył jego talent podczas towarzyskich zawodów w Australii. Od razu zadzwonił do trenera Jacka Gajewskiego. – Musicie podpisać kontrakt z tym dzieciakiem – tłumaczył przez telefon.
Już pierwsze treningi na Motoarenie udowodniły, że do Torunia trafił żużlowy Kopernik, jeden z największych geniuszów swojej ery. W składzie Aniołów zadebiutował podczas derbów … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS