A A+ A++

Zdajemy sobie sprawę, że plebiscyty sportowe rządzą się swoimi prawami. Otrzymaliśmy tego przykład chociażby podczas ostatniej ceremonii rozdania Złotej Piłki. Na zwycięstwa często wpływ mają nie tylko wyniki osiągane w danym roku, ale również popularność zawodnika. Ale tytuły sportowca roku, przyznawane przez media, które zwykle nie zajmują się sportem, to już trochę wyższy poziom absurdu. I tak, według magazynu „TIME”, sportowcem roku została uznana – uwaga, prosimy o werble – Simone Biles. Tak. Ta sama, która podczas igrzysk olimpijskich nie wystartowała w większości konkurencji i wróciła z Japonii bez złotego medalu. W przeciwieństwie do wielu innych sportowców, chociażby z samych Stanów Zjednoczonych. Jednak w tym roku słynny magazyn nad osiągnięcia czysto sportowe przedłożył historię samej zawodniczki. Ta bowiem zmaga się z depresją i z tego też powodu mogła w ogóle nie wystąpić w Tokio.

Zaznaczmy to na wstępie – depresja to bardzo poważna choroba, która potrafi zniszczyć człowieka. W dzisiejszych czasach zmagają się z nią miliony osób, niezależnie od wieku, płci, pochodzenia czy statusu społecznego. Jednak przez długie lata w świecie sportu depresja stanowiła temat tabu. Bo przecież mówimy o ludziach z pierwszych stron gazet, nierzadko zarabiających miliony dolarów rocznie, wykonujących zawód swoich marzeń i podziwianych przez rzeszę fanów. Tak jakby nikt nie dostrzegał drugiej strony medalu, która wiąże się z byciem profesjonalnym sportowcem. Ciągłej presji wyniku ze strony kibiców, sztabu szkoleniowego czy też sponsorów. Życia prywatnego, które prywatne jest tylko z nazwy. Każdy ruch, gest, wyjście z domu wiąże się z dziesiątkami zdjęć, które tego samego dnia okrążą cały Internet.

A skoro już jesteśmy przy Internecie, to przebywanie w nim niejednokrotnie jest dla sportowca niczym kąpiel w ścieku. Każde niepowodzenie jest kwitowane dziesiątkami negatywnych komentarzy, wykraczających daleko poza krytykę. To szyderstwa, wyzwiska czy nawet groźby. Rzeczy, które normalnym ludziom, posiadającym chociaż kilka szarych komórek, nie przeszłyby przez gardło czy klawiaturę.

Simone Biles doświadczyła tego wszystkiego, a nawet jeszcze więcej. Była jedną z wielu ofiar Larry’ego Nassara – lekarza amerykańskiej reprezentacji gimnastyczek, który przez ponad ćwierć wieku wykorzystał seksualnie setki dziewczyn. Między innymi zeznania Biles pomogły wysłać zwyrodnialca za kratki. Nawet miesiąc po igrzyskach w Tokio pojawiła się w tej sprawie w sądzie w charakterze świadka.

Amerykanka jechała na igrzyska olimpijskie do Tokio jako największa gwiazda swojej reprezentacji. Ba, w Japonii była jednym z najbardziej rozpoznawalnych sportowców w ogóle. Presja związana z jej występami była olbrzymia. Kibice nie pytali czy zdobędzie medal. Raczej zadawali pytanie, czy z Kraju Kwitnącej Wiśni wróci z pięcioma, czy może „tylko” z czterema złotymi krążkami. Tyle wywalczyła ich w Rio de Janeiro, dorzucając jeszcze jeden – brązowy.

Tymczasem w pierwszym występie reprezentacja USA zdobyła srebrny medal. Sama Biles wystąpiła tylko w jednym etapie rywalizacji, w którym nie poszło jej szczególnie dobrze. Następnie mijały kolejne dni igrzysk, a Amerykanka… nie startowała. Zaszyła się w wiosce olimpijskiej, pogrążona w depresji. Nie było wiadomo, czy powalczy o jakikolwiek medal indywidualny. Wtedy też otrzymała masę słów wsparcia, z których bił jasny przekaz – Simone, wspieramy cię nie jako sportowca, tylko po prostu, jako człowieka.

To pomogło jej wrócić na ostatnią konkurencję, która akurat nigdy nie była jej specjalnością – ćwiczenia na równoważni. Wywalczyła tam brązowy medal, ulegając dwóm reprezentantkom Chin. Lecz tym występem odniosła znacznie ważniejsze zwycięstwo. Pokonała demony, które siedziały w jej głowie.

Sportowiec roku?

Wczoraj jedna z najbardziej utytułowanych gimnastyczek w historii tej dyscypliny otrzymała kolejne wyróżnienie. Prestiżowy magazyn „TIME” wybrał Simone Biles sportowcem roku. Lecz kiedy czytamy argumenty magazynu, dlaczego jego kapituła dokonała takiego wyboru, trudno nie dojść do wniosku, że Biles otrzymała tytuł sportowca roku za to, że… nie startowała. Odpuściła. Pokazała, że jest tylko człowiekiem, zresztą jak każdy inny podziwiany przez kibiców sportowiec. Innymi słowy, przedłożyła swoje zdrowie psychiczne nad wynik sportowy. Bo rozbita psychika to też kontuzja – choć w przeciwieństwie do urazów fizycznych, tego urazu na pierwszy rzut oka nie widać.

Oceniając jej dwa medale – srebrny i brązowy – pod kątem oczekiwań, jakie ciążyły na Amerykance przed igrzyskami, moglibyśmy mówić o gimnastyczce jako o jednym z największych rozczarowań całych igrzysk. Jednak biorąc pod uwagę to, w jakim stanie Biles je wywalczyła, trudno nie szanować zdobytych przez nią krążków. Wszak ten brązowy medal może mieć dla całego świata sportu większe znaczenie, niż wszystkie cztery złota, które przywiozła z igrzysk olimpijskich w Rio. Dziś, za sprawą takich ludzi jak Simone Biles czy tenisistka Naomi Osaka, o depresji w sporcie otwarcie się rozmawia i dostrzega ten problem.

Jednak z całym szacunkiem do postawy Amerykanki oraz jej walki z chorobą, my nie kupujemy nagradzania jej tytułem sportowca roku. Nasz argument jest dziecinnie prosty. W tym roku była cała masa sportowców, którzy po prostu byli od niej lepsi.

Zdajemy sobie sprawę, że magazyn „TIME” jest skierowany do amerykańskiego czytelnika. Poprzednią edycję tej zabawy wygrał LeBron James. Dwa lata temu za sportowcem roku – jeżeli w tym przypadku można to tak nazwać – uznano żeńską reprezentację USA w piłce nożnej. Jednak LeBron w 2020 roku poprowadził Los Angeles Lakers do mistrzostwa NBA. Z kolei piłkarki zza oceanu w 2019 roku triumfowały w kobiecych mistrzostwach świata. Innymi słowy, w obu przypadkach za takimi wyborami stały ogromne sportowe sukcesy. One bronią się bez żadnej historii, toczącej się obok sportu.

Zostając na amerykańskim podwórku, jak teraz ma się poczuć taki Caeleb Dressel, który na tych samych igrzyskach wywalczył dla USA pięć złotych medali w pływaniu? Albo Sydney McLaughlin, która została mistrzynią olimpijską w biegu na 400 metrów przez płotki, ustanawiając przy tym rekord świata? A później dołożyła do tego drugie złoto w sztafecie 4×400 metrów. Przecież na bieżni zrobiła absolutnie wszystko, by zdobyć takie wyróżnienie.

Pozostaje zatem pytanie, czy aby szanowna kapituła „TIME”, która dokonała takiego wyboru, nie zapędziła się troszkę za daleko? Naszym zdaniem tak, gdyż od samych osiągnięć zawodniczki, ważniejsza stała się jej historia. A to z kolei jest niesprawiedliwe względem sportowców, których broni wynik. A może akurat w tym przypadku niefortunna jest sama nazwa nagrody? Chyba lepiej byłoby, gdyby sportowcem roku został ktoś, kto zapracował na taki tytuł swoimi osiągnięciami. Jeśli Biles otrzymałaby nagrodę, która nazywałaby się na przykład „sportowa inspiracja roku”, to nikt takiego wyboru nie mógłby podważyć. Bo istotnie, jej historia jest cholernie inspirująca.

Zatem mamy dla naszych amerykańskich kolegów-dziennikarzy pomysł, który w przyszłości pomoże uniknąć podobnego zamieszania. Ale ostrzegamy, że jest on bardzo kontrowersyjny. A może by tak przyznawać tytuł sportowca roku wyłącznie na podstawie osiągnięć, jakie dany zawodnik miał w swojej dyscyplinie?

Fot. Newspix

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułCo decyduje o wahaniach cen i kursach walut na rynkach finansowych
Następny artykułAlberto refleksyjnie o swoich początkach w singlu “Mały Gnój”