Na przełomie XIX i XX wieku trzymanie ludzi w ogrodach zoologicznych nie było niczym wyjątkowym. Tysiące „dzikusów” odzierano z godności dla… rozrywki białego człowieka.
Panie i panowie, oto on, brakujące ogniwo ewolucji! – krzyczy przez megafon William Temple Hornaday, dyrektor ogrodu zoologicznego w Nowym Jorku. Tłum wiwatuje, gdy z klatki wychodzi młody Pigmej trzymający na rękach orangutana. Nieśmiało uśmiecha się do gawiedzi. W tle słychać pomruki zdziwienia. Mężczyźni w eleganckich frakach coś do siebie szepczą. Jedni się śmieją, inni złorzeczą.
“Eksponat” nie tylko pręży się na wybiegu, ale za 25 centów pozuje nawet do zdjęć. Po zakończonym spektaklu bierze zwierzę z powrotem na ręce i wraca do klatki, by nazajutrz szczerzyć się do kolejnych gości.
Taki dramatyczny los spotkał Ota Bengę, który we wrześniu 1906 roku trafił do zoo w B ronxie. “Buszmen w klatce z małpami”, jak pisał o nim “The New York Times”, natychmiast stał się sensacją. Zainteresowanie było tak wielkie, że jednego dnia przez ogród zoologiczny przewinęło się 40 tysięcy gości! Każdy chciał zobaczyć czarnoskórego karła, przedstawiciela rasy, która – jak mylnie sądzono – nie wyewoluowała w odpowiednim czasie.
Minęły już 103 lata od dnia, kiedy doprowadzony do rozpaczy Benga popełnił samobójstwo. Stał się jedną z licznych ofiar tzw. ludzkich zoo, które na przełomie XIX i XX wieku zdobyły olbrzymią popularność w Europie i Stanach Zjednoczonych. Aż trudno uwierzyć, że mieszkańców odległych krain zamykano w klatkach tylko po to, by wystawiać ich na widok publiczny. Paradoksalnie – miało być to przykładem wyższości “cywilizowanej rasy” nad “dzikusami”.
Przywożenie “kolorowych” z najdalszych zakątków świata do Europy nie jest wynalazkiem XIX wieku. Robiono tak już wcześniej – choć różnica polega na skali przedsięwzięcia. Po wprowadzeniu zakazu niewolnictwa pojedynczy przedstawiciele odległych plemion przybywali na Stary Kontynent właściwie tylko jako “podarki” dla królewskich dworów. W dobie drugiej rewolucji przemysłowej zaczęto jednak prezentować ich pospólstwu. Skoro w klatkach biegają dzikie zwierzęta, czemu nie wystawiać w ten sposób “dzikich” ludzi? Zamysł szybko wprowadzono w życie. Podobnie było w USA.
Pierwsze publiczne pokazy “barbarzyńców” związane były z popularnymi wystawami światowymi, które zapoczątkowano w roku 1851. Oprócz dorobku naukowo-technicznego prezentowano na nich tzw. ekspozycje etnograficzne, przedstawiające ludy zamieszkujące skolonizowane kraje. W Chicago, Londynie czy Nowym Jorku przyciągały one setki tysięcy zwiedzających, wśród których nie brakowało koronowanych głów.
Do historii przeszła zwłaszcza wystawa światowa w Paryżu z 1878 roku, na którą ściągnięto aż 400 pierwotnych mieszkańców zamorskich posiadłości francuskich w Azji, Afryce i na Oceanii. Problem w tym, że takie wydarzenia organizowano nieregularnie i co kilka lat. Co zatem zrobić z przywiezionymi “eksponatami” po skończonej imprezie? Na dodatek ludzie domagali się częstszych pokazów. Każdy chciał na własne oczy zobaczyć Zulusów, Inuitów, Indian obu Ameryk czy Buszmenów.
Ktoś wpadł więc na pomysł, że będzie organizował obwoźne zespoły, podobne do cyrkowych, tyle że złożone z przedstawicieli egzotycznych ludów. Po jakimś czasie były ich setki. Odwiedzały Hamburg, Londyn, Nowy Jork, a nawet Warszawę. Kiedy w 1904 roku na terenie wrocławskiego zoo prezentowano Tunezyjczyków, którzy w trakcie występu rzucali dzidami, strzelali z łuku oraz jeździli konno, placówka pobiła rekord – w jeden dzień odwiedziło ją 4 … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS