A A+ A++

Słowo wstępu

Koniec roku, zawsze jest dla mnie bardzo intensywny, w kontekście konsumowania różnych dzieł kultury. Wynika to zapewne z chęci domknięcia rozgrzebanych tematów i nadrobienia zaległości. Ta cezura w postaci końca roku jakoś magicznie mnie mobilizuje. Dodatkowo okres świąteczny sprzyja miłemu spędzaniu czasu, a jest niewiele przyjemniejszych czynności od zatopienia się w lekturze lub wspólnego oglądania serialu. Przygotujcie się zatem na długą lekturę, do której gorąco zachęcam.

Filmy

To najintensywniejszy dla mnie filmowo miesiąc w roku 2022. Nie będę zatem przedłużał i od razu przejdę do przeglądu.

Tokyo Godfathers (2003 r.) – reż. Satoshi Kon, Shôgo Furuya


Tokyo Godfathers‘ to moje drugie spotkanie z twórczością Satoshi Kon. Jest to film bardzo przyziemny w porównaniu z rewelacyjną, pokręconą ‘Papriką’, którą gorąco polecam przy okazji, bo to dzieło wybitne pod każdym względzie. Fabuła ‘Tokyo Godfathers‘ jest bardzo prosta. Otóż trójka bezdomnych, tuż przed świętami Bożego Narodzenia znajduje na śmietniku wyrzucone niemowlę, którym postanawiają się początkowo zaopiekować, a ostatecznie wyruszają na misję, odnalezienia jego rodziców. Siła tego filmu leży przede wszystkim w trójce głównych bohaterów, ich wzajemnych relacjach i stopniowym pogłębianiu ich charakterów, poprzez wyjaśnianie widzowi wydarzeń z ich preszłości, które doprowadziły do tego, że wylądowali na ulicy. Anime to, porusza wiele poważnych tematów, ukazując szereg bardzo przykrych, dołujących sytuacji, a mimo to cała historia jest przepełniona niezwykłą dawką ciepła, przypominając nieco wigilijną przypowieść. Uśmiechniecie się i wzruszycie. Ode mnie 7/10.

Uncle Frank (2020 r.) – reż. Alan Ball


Totalnie przypadkowo sięgnąłem po ostatni film Alana Balla. Gdy w obsadzie zobaczyłem Paula Bettany, którego dażę sporą sympatią i Sophie Lillis, której fanem jestem po obejrzeniu ostatniej ekranizacji ‘It‘, miniserialu ‘Sharp Objects‘ na podstawie książki Gillian Flynn i ‘Gretel & Hansel‘ (który przy okazji gorąco polecam, bo to bardzo mroczna, udana baśń), nie zastanawiałem się dłużej. ‘Uncle Frank‘ to film, który porusza, wyeksploatowane tematy braku akceptacji, homoseksualizmu, traumy z czasów nastoletnich, która odbija się na całym, dotychczasowym życiu i powrotu do domu rodzinnego, który ma zaowocować odkupieniem, pogodzeniem się z samym sobą i skonfrontowaniem się z własnymi problemami. Znajome, prawda? Mimo podążania utartymi szlakami, film jest satysfakcjonujący i robie jedną, kluczową rzecz świetnie. W bardzo empatyczny i szczery sposób ukazuje związek homoseksualny co stanowi jego największą wartość i rzutuje na pozytywny odbiór. 6/10

Waterworld: The Ulysses Cut (1995 r.) – reż. Kevin Costner, Kevin Reynolds


Za filmem Waterworld ciągnie się lekki smrodek. Twórcy ciągle zwiększali budżet (ze 100 do 175 mln), ostatecznie wyrzucono do kosza bardzo dużo materiału a film okazał się welką klapą finansową. Zyskał jednak bardzo ważną rzecz, oddany fandom i właśnie dzięki rzeszy wiernych fanów możemy cieszyć się wersją ‘Ulysses Cut’. Pierwotnie, wersja kinowa trwała 135 minut, ale późniejsza wersja telewizyjna dodała kolejne 40 minut, przycinając jednocześnie sceny odznaczające się sporą dawką przemocy lub wulgarnością. Fani zatem, postanowili zmontować pełniejszą, tą jedyną właściwą wersję. Była ona przekazywana w kręgach fanów przez wiele lat, zanim owiany legendą, trwający 171 minut ‘Ulysses Cut’ został oficjalnie wydany na Blu-ray w 2019 roku. Jaką wartość dodaną niesie ze sobą tak wersja? Z pewnością pogłębia świat przedstawiony i dzięki dodatkowym scenom odczarowuje nam również głównego bohatera, który raczej nie był przedstawiany w klasycznej wersji w pozytywnym świetle oraz przede wszystkim, dodaje nam satysfakcjonujące zakończenie.
‘Waterworld: The Ulysses Cut’ nie jest świetnym filmem, ale dzięki swojej campowości bywa zabawny. To  western postapo pełen wyobraźni i kreatywności, którego skali i epickości nie można nie docenić. Bardzo miło było odświeżyć sobie ten obraz po latach w pełniejszej, moim zdaniem lepszej wersji. 7/10

The Matrix Resurrections (2021 r.) – reż. Lana Wachowski


Mało było głośnych produkcji filmowych, które w ostatnich latach zebrały takie baty. Powodów znalazłoby się wiele, ale przede wszystkim należy zdać sobie sprawę z tego, przed jak karkołomnym wyzwaniem stanęła Lana Wachowski. Wróciła do franczyzy, która na przełomie lat ’90 i ’00 dokonała istnej rewolucji w świecie kina, a od ostateniej części minęło aż 18 lat.  Mimo wszystko uważam, że wyszła z całej sytuacji zwycięsko i postaram się to uzasadnić. Przede wszystkim nie zdecydowała się na do bólu bezpieczny i skoncentrowany na fandom sequel, a biorąc pod uwagę kultowość Matrixa i ogromną wytwórnie, która finansowała całe przedsięwzięcie, byłoby to najprostrzym rozwiązaniem. Tym samym film jest zaskakujący jako sequel, nie idzie utartym tropem a funduje widzowi zabiegi, które mogą się nie podobać, ale w ich zastosowaniu, reżyserce nie można odmówić odwagi. Takim, wręcz niestosowanym zagraniem na które Wachowski się zdecydowała jest cytowanie pierwowzoru tak wprost, jak tylko się da. Wachowski wręcz wkleja wielokrotnie kadry z pierwszego Matrixa, co jest zabiegiem zastosowanym wbrew wszelkim regułom tworzenia kontynuacji. Z drugiej strony unika prostych sztampowych zabiegów wymierzonych w fandom.  Do tego cała pierwsza część to jeden wielki, niewyszukany, to prawda, metakomentarz do Matrixa jako filmu i całej franczyzy, komentujący pewne mechanizmy rządzące współczesnym przemysłem filmowym. Zbierając to wszystko razem można stwierdzić, że film idzie totalnie pod prąd i można go uznać za bardzo autorską wizję, której nie sposób nie docenić. Wielkim plusem filmu jest podniesienie rangi Trinity, świetnie odegranej przez Carrie-Anne Moss. Nie stanowi wyłącznie elementu motywującego głównego bohatera. Cała reszta jest niezwykle przeciętna: fabuła, drewniane dialogi, bardzo średnie sceny walki, które wyglądają tak, jakby Wachowski cierpiała, musząc je implementować w filmie. Są tu sceny pełne cringe’u i do teraz się zastanawiam, czy tak wyszło, czy były one w pełni intencjonalne. Nowy Matrix bezczelnie odziera Matrixa jako franczyzę z całej magii i filozoficznej otoczki, mówiąc widzowi ‘hej! to od początku był tylko produkt’, a przy tym reżyserka nie zatraca miłości do pary swoich głównych bohaterów. Jak dla mnie zasłużone 6/10.

Volver (2006 r.) – reż. Pedro Almodovar


Zdecydowanie nie mogę zaliczyć ‘Volver‘ do moich ulubionych flmów Almodovara. Podium na którym znajduje się ‘Pain and Glory‘, ‘The Skin I Live in‘ i ‘All About My Mother‘ jest nadal niezagrożone. To kolejny film hiszpańskiego reżysera traktujący o kobietach, niezwykle podobny do pozostałych. Mam wrażenie, że jeśli widziało się jeden taki film Almodovara, widziało się już wszystkie. Reżyser ponownie mieli ten sam temat rozliczenia się z relacji między córkami a matkami. Film jednak nie podnosi tej tematyki w sposób przekonujący. Dużą winę ponosi za to dość niewiarygodna fabuła, wycięta trochę z komedii pomyłek. Film porusza bardzo traumatyczne tematy, których nie będę wymieniał, żeby nie spoilerować, ale robi to w sposób nieangażujący i jakoś dziwnie rozwadnia je za pomocą elementów humorystycznych. Do aktorstwa nie mogę się przyczepić i przyznaję, że Penelope Cruz błyszczy i wypada bardzo naturalnie. Ponadto, jak to zazwyczaj u Almodovara bywa, film pod względem wizualnym prezentuje bardzo wysoki poziom. 6/10

American Pie 2 (2001 r.) – reż. J.B. Rogers, Adam Herz


American Pie‘ to znak czasów MTV. Seria ta, jako jedna z pierwszych pokazywała życie nastolatków bez zbędnych wygładzaczy i upiększaczy, ukazując mroczną stronę imprez i szkolnego życia bez tabu. Nie da się ukryć, że z perspektywy amerykańskich nastolatków z przełomu lat ’90 i ’00 seria ta musiała być postrzegana jako bardzo prawdziwa i mogli się oni bez trudu z nią utożsamiać. Uważam jednak, że pod przykrywką często niesmacznych gagów i grania na krzywdzących stereotypach można dostrzec pewne pozytywne przesłanie. Bohaterowie mają swoje problemy. Właśnie w drugiej części poruszany jest temat fizyczności i w ogóle miłości na odległość, jeden z bohaterów przekonuje się, że istnieje możliwość wartościowej relacji po rozstaniu a główny bohater Jim, musi się przekonać na kim mu tak naprawdę zależy. Możecie powiedzieć, że to głupie problemy nastolatków, ale kto takich problemów nie miał. Dodatkowo, druga część cyklu podszyta jest pewną nostalgią i smutkiem za licealnymi czasami, które już nie wrócą. Nie chcę się w serii ‘American Pie‘ doszukiwać niewiadomo jakiej głębii, ale i tak uważam, że przynajmniej te klasyczne części cyklu niosą ze sobą jakąś wartość dodaną. 6/10

Fantastic Beasts: The Secrets of Dumbledore (2022 r.) – reż. David Yates


Trudno mi jest wyobrazić sobie bardziej zbędny film niż trzecia już odsłona Fantastycznych Zwierząt. Twórcy zupełnie już nie wiedzą, w którą stronę zmierza fabuła, fantastcznych zwierząt nie ma, a Newta Scamandera równie dobrze mogłoby nie być w filmie. Jest to przeraźliwie nudny pseudo główny bohater, który tak naprawdę nie ma nic do grania i snuje się po ekranie, manierycznie grany przez Eddiego Redmayne’a którego fanem nie jestem i już chyba nigdy nie będę. W zamian dostajemy idiotyczne wątpki polityczne. Są tak debilne, że chciałem je tu wszystkie wypisać, ale stwierdziłem, że nie będę psuł zabawy w ich samodzielnym poznawaniu tym, którzy jeszcze nie oglądali. Rozkręcając karuzelę nijakości i bylejakości, nie można nie wspomnieć o nieudolnie zaimplementowanym motywie heist movie i żenująco słabych efektach specjalnych. Film ratują Jude Law i Mads Mikkelsen, którzy swoją grą i wzajemną chemią ciągną akcję do przodu, a każdą scenę kradnie dla siebie Jacob Kowalski grany przez Dana Foglera. Na osłodę, trzeba podkreślić, że film jest bardzo atrakcyjny wizualnie: klimat lat 30, stroje, fryzury. Miło się na to patrzy. Pamiętajcie tylko, żeby te kilka plusów nie przesłoniło Wam minusów. Nie życzę tej serii źle, ale po trzeciej części (która i tak jest lepsza od poprzedniczki) mam wrażenie, ze nikt już nie widzi sensu i nie ma ochoty tego kontynuować. 5/10

Anastasia (1997 r.) – reż. Don Bluth, Gary Goldman

Ależ to był miły seans. Z niekłamaną przyjemnością śledziłem przygody charyzmatycznej Anastazji Romanowej, podróżującej do swojej zaginionej rodziny i próbującej odzyskać swoje wspomnienia i własną tożsamość. Jak to zazwyczaj bywa w animacjach o młodych, zagubionych nastolatkach, mamy tu również zgrabnie poprowadzony wątek romantyczny i obowiązkowy panteon postaci komediowych. Oczywiście nie mogło zabraknąć charyzmatycznego villana któremu towarzyszy wierny przydupas. Tym razem jest to Rasputin z oddanym swojemu panu białym nietoperzem Bartokiem u swojego boku. Dodajmy do tego wszystkiego bardzo dobre piosenki i widowiskowe sekwencje musicalowe. Tym samym odhaczyliśmy wszystkie niezbędne elementy udanej animacji w stylu wcześniejszych bajek Disneya. Wszystko jest tu na swoim miejscu i działa wyśmienicie. 7/10

The Suicide Squad (2021 r.) – reż. James Gunn

To moje największe, pozytywne zaskoczenie filmowe grudnia. Mimo pozytywnych głosów krytyki i Jamesa Gunna za sterami całej produkcji, przed jej obejrzeniem nie mogłem się pozbyć, tego nieprzyjemnego niesmaku po poprzedniej próbie filmowej ekranizacji przygód Legionu Samobójców z roku 2016. Na szczęście już po sekwencji otwierającej, przywodzącej na myśl akcję z ‘Deadpoola 2‘, wiedziałem, że będę się wybornie bawił. W każdej minucie filmu czuć niebywałą przyjemność z jego tworzenia, co przekłada się bezpośrednio na przyjemność z oglądania. James Gunn nie oszukuje widza a film nie udaje czegoś czym nie jest. Nie znajdziecie tu pretensjonalności i patosu kina superbohaterskiego. Czeka Was za to niczym nieskrępowana zabawa, pełna brutalnej akcji, easter eggów i dobrze wyważonego poczucia humoru. Film działa na wszystkich płaszczyznach: jako film superhero czy jako komedia akcji. Bardzo dobrze przedstawia świat i bohaterów, których odpowiednio pogłebia, dając nam możliwość ich lepszego poznania i przywiązania się do nich. Dzięki sprawnemu scenariuszowi ale też bardzo dobrej grze aktorskie (moimi ulubieńcami są zdecydowanie Viola Davis, Idris Elba i David Dastmalchian), dostajemy panteon bardzo kolorowych, ciekawych ale też uczłowieczonych bohaterów, którym po prostu chce się kibicować. 8/10

Venom: Let There Be Carnage (2021 r.) – reż Andy Serkis

Przechodzimy do najgorszego filmu jaki widziałem w 2022 r. Od razu zaznaczę, że nie kupuję koncepcji tej serii, Nie podoba mi się komediowy charakter postaci Eddiego Brocka i Venoma. Paradoksalnie, Jeżeli miałbym doszukiwać się jakichkolwiek plusów tej produkcji, to wymieniłbym relację między Eddie Brockiem (w tej roli robiący co się da Tom Hardy) i Venomem, która z bromansu przerodziła się w sequelu w regularną relację partnerską. Bywa to sympatyczne, ale jednak wolałbym, bliższą komiksowi odsłonę Venoma. Cała reszta to filmowy rynsztok. Pełno tu uproszczeń i umowności. Scenariusza nie uświadczycie, a Carnage jako villan, w groteskowej interpretacji Woody Harrelsona, wypada wręcz żenująco, dodatkowo CGI i efekty są okropnie brzydkie. Nie pomaga tu niska kategoria wiekowa filmu. Być może ‘R-ka’ dodałaby całości nieco pikanterii i pozwoliłaby twórcom podejmować odważniejsze decyzje. Wydaje mi się, że sequel przygód Venoma może spodobać się wyłącznie tym, którym podobał się pierwszy film. Ja daję zasłużone 2/10.

House of Gucci (2021 r.) – reż. Ridley Scott

Film nie miał najlepszej prasy, ale ja będę go trochę bronił. Wydaje mi się, że wszechobecny w nim kicz i sztuczność są jak najbardziej zamierzone. Objawia się to w przesadnym aktorstwie naszych protagonistów, w bardzo prostym, wręcz prostackim kadrowaniu poszególnych ujęć, dialogach, wypowiadanych przez aktorów po angielsku z pseudo-włoskim akcentem, opowiadaniu historii jak z połączenia opery i seriali typu Dynastia. Zdaje sobie sprawę, że taka stylistyka może wielu nie przypaść do gustu, a pewnie znajdą się tacy, którzy stwierdzą, ze bredzę i dopatruję się czegoś, czego nie ma w tym nieudanym filmie. Ja jednak wierzę, że Scott chciał pokazać całą historię w krzywym zwierciadle, uwypuklić groteskowość bohaterów i najzyczajniej w świecie ich wyśmiać. Oglądając ten film w takim kluczu, można całkiem nieźle się bawić. 6/10

Guillermo del Toro’s Pinocchio (2022 r.) – reż. Guillermo del Toro

Oh boy, oh boy!! Obok ‘Turning Red’ i ‘Papriki’ to moja ulubiona animacja, jaką widzialem w 2022 r. Nie spodziewałem się, że można z tej historii tak wiele wyciągnąć i tak naprawdę zmienić jej znaczenie. Myślę, że morał klasycznej powieści, dzisiaj by się nie obronił. Ja osobiście nie zniósłbym kolejny raz historii o krnąbrnym, nieposłusznym i egoistycznym, drewnianym chłopcu, który pod wpływem zdarzeń, które go spotykają zaczyna rozumieć, że powinien być grzeczny i w nagrodę zmienia się w prawdziwego chłopca. Wydźwięk wersji del Toro jest zupełnie inny i za to ogromny plus. Kolejny należy się za oprawę, która w połączeniu z wyobraźnią reżysera robi piorunujące wrażenie. Ten film po prostu wygląda fantastycznie. Animacja, pełna estetycznej wrażliwości została dopracowana w najmniejszym detalu i wykonana z niebywałym pietyzmem. Dodatkowo, ta historia o trudnej relacji ojca z synem, o tym jak uczyć się siebie nawzajem i szanować odrębności niesie ze sobą spory ciężar emocjonalny. Gorąco polecam. 8/10

Glass Onion: A Knives Out Mystery (2022 r.) – reż Ryan Johnson

Kolejne uwspółcześnienie Agathy Christie, powiodło się. Rian Johnson urządza kolejny raz wspaniałą zabawę formą, która udziela się widzowi. Reżyser jest niezwykle skrupulatny w komponowaniu i montowaniu poszczególnych scen. Właściwie każde ujęcie, sposób kadrowania, oświetlania postaci ma znaczenie, a szukanie tropów to pierwszorzędna rozrywka. Sceneria w której tym razem przyjdzie rozwiązywać kryminalną łamigłówkę genialnemu detektywowi Benoit Blanc (po raz drugi bardzo zgrabnie odegranego przez Daniela Craiga) nie przypadła mi do gustu aż tak jak ta z pierwszej części. Ne chcę być źle zrozumiany. Uważam, ze dużym plusem jest to, że pod względem stylistycznym tak bardzo się od siebie różnią. Nie wymagałem powtórki z poprzednika. Po prostu klimat słonecznej, tropikalnej wyspy będącej własnością zepsutego miliardera aż tak na mnie nie zadziałał. ‘Glass Onion‘, podobnie jak ‘Knives Out’, może pochwalić się aktorstwem na bardzo wysokim poziomie. Nie ma tu moze tak wielu wybornych kreacji jak Jamie Lee Curtis, Chrisa Evansa, Michaela Shannona, Dona Johnsona czy Toni Collette ale Janelle Monáe zachwyca, Dave Bautista kolejny raz pokazuje, że daje radę i w kategorii aktorów-mięśniaków zjada Dwayne’a Johnsona na śniadanie, Kathryn Hahn i Kate Hudson aż kipą charyzmą a Edward Norton to po prostu klasa. ‘Glass Onion‘ nie odstaje poziomem od pierwszej części przede wszystkim pod względem czystej rozrywki i przyjemności płynącej z oglądania. Może to tylko rozrywka, ale na bardzo wysokim poziomie. Rozrywka nie pozbawiona ironii, celnego komentarza społecznego i satyry. 8/10

How the Grinch Stole Christmas (2000 r.) – reż. Ron Howard

W okresie świątecznym zawsze wybieram sobie kilka filmów, które bezsprzecznie kojarzą się z Bożym Narodzeniem. W tym roku maszyna losująca, w postaci mojej ukochanej partnerki wybrała Grincha, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Jedyne co wiedziałem o tym filmie to fakt, że głównym bohaterem jest włochaty, zielony ludek, który nienawidzi wszystkiego co jest ze świętami związane, tego ludka gra Jim Carrey (którego osobiście niezwykle lubię i cenię), a całość, jest interpretacją bajki Dr. Seussa. To co mnie zaskoczyło, to fakt, ze za ten kostiumowy, film familijny odpowiada Ron Howard, który ma na koncie tak świetne i na wskroś poważne filmy jak ‘Frost/Nixon‘, ‘Rush‘, ‘Cinderella Man‘, ‘A Beautiful Mind‘. No dobrze, a jak się bawiłem oglądając tą kolorową bajeczkę? No całkiem nieźle. Trochę raziło bardzo mocne, czasami wręcz karykaturalne przerysowanie świata przedstawionego, ale nie raz, bawiły mnie odjechane i zabawne elementy czy to w scenografii, kostiumach, charakteryzacji. Nie znam materiału źródłowego, więc nie umiem powiedzieć, na ile wiernie został on odtworzony. Ja ten świat kupuję z jego wszystkimi dziwnościami i śmiesznymi twarzami bohaterów. To co mnie najbardziej uderzyło w tym filmie, to naprawdę ostra krytyka konsumpcjonizmu, który przecież tak bardzo kojarzy się z przedświąteczną gorączką. Właściwie motywacja głównego bohatera jest oparta na kontrze względem nadmiernemu konsumpcjonizmowi, który prezentują mieszkańcy miasteczka. Mimo, ze Grinch jest zdony do czynienia niezbyt przyjemnych rzeczy, to w stu procentach rozumie się jego postępowanie i przyczyny tych zachowań. Poczułem też do niego sporą sympatię. 6/10 ode mnie.

Home Alone (1990 r.) i Home Alone 2: Lost in New York (1992 r.) – reż. Chris Columbus

Nie będę się za bardzo rozpisywał nad tymi filmami z wiadomych powodów. Myślę, że powiedziano już o nich wszystko, o ich wpływie na popkulturę, o ich kultowym statusie itd. Ponieważ lata nie oglądałem obu jedynych słusznych części tej serii, spróbuję się szybciutko zastanowić, czy nadal dobrze się je ogląda. Największym walorem obu filmów, jest niesamowita atmosfera. Udało się w przepięknym sposób, wręcz idylliczny, wyidealizowany przedstawić okres świąt Bożego Narodzenia. Uzyskano to dzięki odpowiedniej kolorystyce (kolor czerwony praktycznie w każdym ujęciu kamery), nagromadzeniu atrybutów świątecznych, umiejscowieniu akcji w odpowiednich lokacjach (sklep z zabawkami dla dzieci, lodowisko itd.), świetnej muzyce która dodatkowo podkreśla ten wręcz bajkowy klimat. Wszystkie elementy są tak dopasowane, żeby tą atmosferę niesamowitosci maksymalizować. Do dzisiaj robi to ogromne wrażenie i chłonie się praktycznie każdą scenę. Magia kina. 8/10 dla części pierwszej i 7,99/10 dla drugiej.

PS. Gus Polinski na zawsze w serduszku

The Godfather: Part III (The Godfather Coda: The Death of Michael Corleone) (1990 r./2020 r.) – reż. Francis Ford Coppola

Musiałem odświeżyć sobie trzecią część trylogii z kilku powodów. W przeciągu półtora roku powtórzyłem sobie dwie pozostałe części, trójeczkę oglądałem jako nastolatek, niewiele już dzisiaj z niej pamiętając. Dodatkowym impulsem oczywiście był fakt wypuszczenia zmienionej wersji Coda. Niestety nie jestem do końca usatysfakcjonowany tym seansem. Faktycznie, rozdźwięk jakościowy pomiędzy tą częścią a poprzednimi jest bardzo wyraźy. Film nie ma tempa, jest nadmiernie rozwleczony i ma wiele całkowicie zbędnych scen, a z drugiej strony niektóre wątki jakby nie wybrzmiewają do końca. Zanim przejdę do plusów dodam zdanie o aktorach. Gdyby nie Andy Garcia w roli Vincenta i Talia Shire w roli Constanzii, których relacja jest jedyną godną uwagi, byłoby kiepsko. Wydaje mi się, że Pacino był już na tym etapie nieco zmęczony tą rolą i nie chciało mu się do niej wracać. Brakuje w filmie innych, silnych, charakterologicznie głębokich postaci więc pozostali aktorzy nie mieli czego grać (np. niewykorzystana Diane Keaton). Dodajmy do tego jeszcze fatalną Sofie Coppole. Największym plusem filmu jest zdecydowanie oprawa. Film wygląda i brzmi naprawdę dobrze, a końcowa, bardzo długa sekwencja w teatrze, to osobne dzieło sztuki. Uwielbiam, tą nadekspresyjną, napompowaną, wręcz operową stylistykę, jaka została w niej zastosowana. Trzecia część trylogii to nadal solidny film, ale żaden wątek nie został poprowadzony optymalnie. 6/10

Picnic At Hanging Rock (1975 r.) – reż. Peter Weir

Film Weira jest ekranizacją książki Joan Lindsay, wydanej 1967 r. pod tym samym tytułem. Miałem ją przyjemność przeczytać dokładnie rok temu i zachwyciłem się jej onirycznym, tajemniczym klimatem a z drugiej strony doskonałym uchwyceniem epoki. Należy w tym miejscu wyjaśnić, iż akcja książki jak i filmu ma miejsce w Australii w roku 1900. W dniu św. Walentego, uczennice z elitarnej pensji prowadzonej przez apodyktyczną panią Appleyard, wraz z kilkoma nauczycielkami wybierają się na piknik do miejsca zwanego Wiszącą Skałą. Cztery starsze uczennice, postanawiają wybrać się na spacer, wdrapując się na wspomnianą skałę. Trzy z nich, jak i jedna z nauczycielek znikają bez śladu. To zdarzenie rozpocznie lawinę kolejnych wydarzeń. Brzmi jak wstęp do dobrego thrillera. Nie chcę spoilerować, ale muszę zaznaczyć, iż z kryminałem czy thrillerem, zarówno film jak i książka nie mają wiele wspólnego. Dzieło Weira jest nieco uboższe fabularnie od książkowego pierwowzoru. Nie rozwija wszystkich wątków, skupiając się dosłownie na kilku najważniejszych. Uważam, że wyszło to filmowi na dobre. Jest spójny i zwarty. To co natomiast udało się doskonale uchwycić z powieści, to właśnie tajemniczą, oniryczną atmosferę. Film ma jedną, niezaprzeczalną przewagę względem książki. Ma fenomenalną ścieżkę dźwiękową, która jest niezwykle mocno zespojona z wydarzeniami na ekranie. To jeden z tych imersywnych filmów, które się chłonie całym sobą. 8/10

The French Dispatch (2021 r.) – reż. Wes Anderson

Na wstępie, muszę zaznaczyć, że mogę siebie zaliczyć do wiernych fanów twórczości Wesa Andersona. Widziałem wszystkie jego długometrażowe filmy kinowe. Wszystkie dotychczasowe cenię bardziej lub mniej, ale nie mogłem powiedzieć, że któregoś nie lubię. Natomiast, bardzo charakterystyczny styl reżysera, nigdy nie pozwolił mi się w 100% zaangażować emocjonalnie w jego filmy. Najlepiej pod tym kątem wypadły ‘Moonrise Kingdom‘ i ‘Fantastic Mr. Fox‘. Po obejrzeniu ‘The French Dispatch‘ wiem, że ten film znajdzie się na zupełnie przeciwnym biegunie niż dwa wymienione. Film składa się z 4 opowiadań, które według reżysera mają składać się w pewnien list pochwalny dla dziennikarstwa, którego dzisiaj się już nie wykonuje. Tematyka filmu jest dla mnie tak mało angażująca, że bardzo trudno jest mi dostrzec jego pozytywne elementy, nawet te wizualne czy obsadowe. Film moim zdaniem jest bardzo hermetyczny. Tym samym ciężko zrozumieć, o czym tak naprawdę jest. Każdy się zorientuje że o dziennikarstwie, ale co poza tym? W kontekście do tego filmu używa się określenia “list miłosny do New Yorkera”, natomiast dla mnie, to nic nie znaczy.’ The French Dispatch’ to film typu “the best of”. Zarówno w sposobie kręcenia, jak i w sposobie prowadzenia narracji dostajemy wszystkie najlepsze tricki, zabiegi tak charakterystyczne dla Wesa Andersona, doprowadzone do perfekcji. Co z tego, skoro fabuła dla mnie była tak obca, że po 5 minutach każdej etiudy, zupełnie traciłem ochotę w śledzeniu, szybkich, intensywnych dialogów między postaciami. Film nie umiał utrzymać mojej uwagi a bohaterowie zupełnie mnie nie obchodzili. Jeden z moich, największych, filmowych zawodów od lat: 4/10

C’mon C’mon (2021 r.) – reż. Mike Mills

Film opiera się na bardzo znanym schemacie podróży dorosłego z dzieckiem. Podróży nieplanowanej w trakcie której, to ten dorosły dostaje lekcję od życia. Takich filmów było już wiele, natomiast mało tak subtelnych i eleganckich w swojej prostocie. To jeden z tych obrazów, które prowadzą akcję w swoim optymalnym tempie, bez niepotrzebnych przyspieszeń i chodzenia na skróty. Cała magia i głębia tego filmu ukrywa się zarówno w bardzo precyzyjnie napisanych dialogach, jak i gestach oraz reakcjach, ale również w tym co zostało przemilczane. Pięknie pogłebia swoich bohaterów, ale również buduje głębie relacji między nimi. ‘C’mon C’mon’ przemyca prostą prawdę o wadze i docenianiu codzienności, o tym jak ważne są uważność, empatia, czułość, zrozumienie. Nie ma w tym nic odkrywczego, to prawda, ale podane jest to w bardzo szczery, czuły i empatyczny sposób. Film ma moim zdaniem dodatkowy gorzki wymiar. Główny bohater bowiem, dostaję swoją lekcję o wiele za późno i ma pełną świadomość co w życiu stracił, jakie błędne decyzje podjął i wie, że niektórych rzeczy juz nie uda się cofnąć. Dopiero zaczyna szukać dojrzałości i proces radzenia sobie z rzeczywistością. Lepiej późno niż wcale. 9/10

The Worst Person in the World (2021 r.) – reż. Joachim Trier

Najnowszy film Joachima Tiera uderza normalnością. Raczej nie przykuwa uwagi swoją formą i treścią. Może wydać się nieznośnie przyziemny i nie jeden widz może uznać, że nic go nie zaskoczy i nie ma czego tutaj dla siebie szukać. Nic bardziej mylnego, zwłaszcza gdy prezentuje się pokolenie dzisiejszych 30-, 40-latków, których reprezentantką w filmie jest wyborna Renate Reinsve w roli głównej. To właśnie jej losy obserwujemy i konfrontujemy jej rozterki i problemy z naszymi. Mało jest filmów tak bardzo życiowych jak ten. To co Tierowi udaje się wybornie to połączenie w swoim filmie głębokiej refleksji i dużej lekkości. Ten film nie przytłacza, nie przygniata, mimo podejmowania ważnych tematów. Reżyser bardzo celnie ukazuje zagubienie głównych bohaterów, dokonując analizy całego pokolenia. Nie ukrywam, że wahania, brak odpowiedzialności i decyzyjności, ciągłe szukanie czegoś niesprecyzowanego przez główną bohaterkę nie jest mi obce. W wielu momentach film jest szczery do bólu, może właśnie dlatego musiałem się trochę od niego zdystansować. 7/10

Seriale

Fringe – sezon 5 – J.J. Abrams, Alex Kurtzman, Roberto Orci

W poprzednim miesiącu pisałem o moim powrocie do ‘Fringe‘ po wielu, wielu latach. W grudniu udało mi się dokończyć całą historię. Wspominałem też o tym, że z każdym kolejnym sezonem, ‘Fringe‘ robi się coraz mroczniejszy i posępniejszy zmierzając w stronę dystopijnego Sci-Fi i faktycznie to dostajemy w piątym, finałowym sezonie. Jest on krótszy niż poprzednie i czuć, że służy głównie domykaniu rozpoczętych wątków, co robi dość zgrabnie, ale niektóre z nich niestety musiały zostać drastycznie okrojone. Zakończenie jednak uważam za satysfakcjonujące. Czy po zapoznaniu się z całością zachęcam? I tak i nie. Trzeba mieć bowiem świadomość, że jest to serial jakich dzisiaj już się nie kręci. Poza ostatnim sezonem dostajecie 20-23 odcinkowe serie, w znacznej części o budowie proceduralnej. Ponadto niemożna zapomnieć, iż ‘Fringe‘ jest serialem opartym w dużej mierze o efekty specjalne i CGI, a te dzisiaj mogą wydawać się dla wielu przestarzałe a wręcz śmieszne. Dlatego, chcąc towarzyszyć Agentce Olivii Dunham, Peterowi i Walterowi Bishopom i innym postaciom trzeba wiedzieć czego się można spodziewać i nieco przestawić sposób myślenia. Ja, zarówno 5 sezonowi jak i całemu serialowi wystawiam 7/10, bo był to miło spędzony czas.

The Crown – sezon 5 – Peter Morgan

Po obejrzeniu najnowszego sezonu ‘The Crown‘, serialu, który kupił moją uwagę już pierwszym odcinkiem i utrzymuje ją do dzisiaj, zacząłem się zastanawiać, czy ja aby nie daję się oszukiwać twórcom. Czy aby napewno, napuszone dyskusje i kłótnie, gra konwenansów, często nadęte dramaty i patetyczne dialogi, to rzeczy, które powinny mnie utrzymywać przy tym serialu. Dodatkowo, mam już pełną świadomość tego, że twórcy z premedytacją próbują uczłowieczyć członków rodziny Windsorów po to, żeby widz mógł chociaż w jakimś minimalnym stopniu utożsamiać się z bohaterami i nie mieć poczucia oglądania przedstawicieli obcej cywilizacji na ekranie. Niestety, być może chciałbym ‘The Crown‘ zostawić w cholerę, ale już wiem, że tego nie zrobię, bo twórcom nadal udaje się bardzo skutecznie oszukiwać widza. Mimo, że im dłuzej ten serial trwa, tym jest mniej odkrywczym i powiela wcześniej wypracowane schematy, to od czasu do czasu dostajemy poszczególne sceny, sekwenecje, które totalnie chwytają Cię za serce. Więc muszę otwarcie się do tego przyznać, że najnowszy sezon, mimo że najsłabszy, nie zniechęcił mnie do kontynuowania przygody z rodziną królewską. Dla sezonu 5 – 7/10, dla całego serialu, nadal 8/10.

The House Of The Dragon – sezon 1 – Ryan J. Condal, Miguel Sapochnik

Wszechobecny hype i wiele pozytywnych wspomnień związanych z ‘Game Of Thrones‘ zmobilizowały mnie do szybkiego zapoznania się z historią rodu Targaryenów. Nie odbierzcie źle tego co chcę przekazać, ale jakbym miał w pigułce przedstawić swoje przemyślenia po obejrzeniu startowego sezonu ‘The House Of The Dragon‘, to powiedziałbym, że jest to serial nie zachwycający na żadnym polu, ale cholernie solidny, a to już wystarczy, żeby mu kibicować, zwłaszcza, że w ostatnich latach dobrego fantasy na małym ekranie bardzo brakuje. Fabularnie jest to historia o wiele bardziej kameralna niż ta z ‘Game Of Thrones‘. Wiąże się to z kilkoma zarzutami jakie mam. Brakuje mi trochę stawki i zagrożenia z zewnątrz. Żeby za dużo nie spojlerować, to jest tutaj jeden wątek militarny, związany z tajemniczym, groźnym przeciwnikiem zewnętrznym, ale moim zdaniem nie rezonuje on tak jak powininen. Zamiast tego twórcy skupili się w historii i narracji na bohaterach oraz relacjach między nimi. Są tu oczywiście intrygi, ale ja ich wagi jakoś do końca nie odczułem. Mam nadzieję, że wybrzmi to lepiej w kolejnym sezonie. Twórcy zastosowali również odważny pomysł z przeskokiem czasowym, ale ja akurat nie jestem jego fanem. Mnie wyrwał z imersji. To, co szczególnie należy podkreślić, to fakt, że ‘The House Of The Dragon‘ posiada własny klimat i tożsamość. Różni się znacząco od ‘Game Of Thrones‘ i należy go traktować jako osobny twór. Wydaje mi się, że było to zadanie szczególnie trudne. Muszę pochwalić świetną obsadę. Paddy Considine kradnie każdą scenę. Olivia Cooke, kolejny raz udowadnia, że jest jedną z najciekawszych aktorek młodego pokolenia. Eve Best pięknie buduje swoją postać dumnej kobiety, świadomej swojej siły i mądrości. Rhys Ifans wybornie gra niuansami, a Matt Smith podtrzymuje swoją bardzo dobrą aktorską passę. Zaskoczeniem jest Matthew Needham w roli Larysa Stronga. Mimo swojej ułomości, budzi respekt. Co do CGI, to moim zdaniem jest na bardzo zadowalającym poziomie, a smoki wielokrotnie robiły na mnie ogromne wrażenie. Wszystkie w/w mankamenty są niwelowane i wynagradzane świetnymi dialogami i głębokimi relacjami między bohaterami. Pierwszy sezon jest dla mnie obietnicą. Nie obawiam się o dalsze losu serialu. Jestem przekonany, że to zaledwie początek wspaniałej przygody. 7/10

Quiz (2020 r.) – Stephen Frears, James Plaskett, Andy Harries

Ten brytyjski miniserial opowiada historię Charlesa Ingrama i jego żony Diany, którzy w roku 2001 wraz ze swoim wspólnikiem zostali oskarżeni o oszustwo w znanym na całym świecie teleturniej Who Wants To Be A Millionaire. Paradoksalnie, cała sprawa wcale nie jest taka prosta i jednoznaczna. Serial też nie udziela jednoznaczniej odpowiedzi, niuansując całą sprawę i skłaniając widza do własnych przemyśleń, co należy traktować jako ogromny plus. Fabuła prowadzona jest inteligentnie, poznajemy różne fakty i punkty widzenia, a twórcom udaje się utrzymać uwagę widza. Duża w tym również zasługa świetnych kreacji aktorskich z Michaelem Sheenem, Matthew Macfadyenem i nieodżałowaną Helen McCrory na czele. Oprócz ciekawej historii, serial porusza temat obłudy telewizji, nagonki medialnej, ostracyzmu. Mimo, że traktuje o zdarzeniach sprzed 20 lat, w wielu aspektach jego wymowa nadal pozostaje aktualna. Dodatkowym plusem jest świetny wątek tajnej organizacji “zawodowych” graczy teleturniejowych, którzy dzieląc się ze sobą wiedzą i wspierając wzajemnie, chcą zachwiać teleturniejowym systemem. 7/10

Andor – sezon 1 – Tony Gilroy

Nie spodziewałem się, że Disney kiedykolwiek da zielone światło tak przyziemnemu, realistycznemu serialowi w świecie Star Wars opowiadającemu historię z perspektywy ulicy a nie z perspektywy odległej galaktyki. Mogę zaliczyć siebie do zdeklarowanych fanów tego uniwersum, co nie zmienia faktu, że nie dostrzegam sztuczności i paździerza tego świata. Ostatnią produkcją która naprawdę skradła moje serduszko był ‘Rogue One’ sprzed siedmiu już lat i wreszcie, po tak długim czasie znowu dostaję bohaterów z krwi i kości i żyjący świat. Sezon ma nietypową konstrukcję, ponieważ tak naprawdę składa się z czterech, kilku odcinkowych epizodów, które na szczęście spinają się w jedną niezwykle satysfakcjonującą całość. Odnajdziecie w niej kino szpiegowskie, heist movie, film więzienny i wiele wiele więcej. Zapomnijcie o kolorowym świecie Star Wars. Czeka Was minimalizm, mrok i ogromne ilości realizmu. ‘Andor’ to chłodny, surowy serial o totalitaryzmie i narodzinach buntu. Nawet, gdy akcja przenosi się do bogatych lokacji na Coruscant, to i tak czujemy głównie dyskomfort i napięcie. Twórcy serialu eksperymentują z ramami w jakich można opowiadać historie ze świata Star Wars i odnoszą artystyczny sukces, potwierdzając, ze uniwersum potrzebuje świeżych postaci, nowych miejsc, nowych inspiracji i estetyk. Udowadnia, że nie trzeba bazować na ikonicznych postaciach i wciskać miliony easter eggów dla fanów. Nie ma w nim Skywalkerów, mocy, Jedi, Sithów czy Baby Yody. Paradoksalnie, dzięki temu ‘Andor‘ jest najlepszą produkcją w uniwersum od wielu, wielu lat. 9/10

P.S. O wybitnym aktorstwie w tym serialu mógłbym napisać osobny artyków. Rzadko się zdarza, ze mam ochotę powtarzać sobie konkretne sceny z filmów czy seriali, a te w których występują Stellan Skarsgard, Genevieve O’Reilly, Denise Gough, Fiona Shaw, Andy Serkis czy Kyle Soller mógłbym sobie zapętlić.

Wednesday – sezon 1 – Alfred Gough, Miles Millar, Tim Burton

Elementem, który nie pozwala mi patrzeć na ‘Wednesday’ z takim entuzjazmem z jakim bym chciał, jest to, że twórcy starali się wepchnąć w ramy zaledwie 8-odcinkowej serii zbyt dużo. Tym samym na wielu polach serial nie wybrzmiewa w pełni. Nie jest to ani film o wyrzutkach (których tak bardzo ukochał sobie Tim Burton właśnie), nie jest to rasowy horror, ani film detektywistyczny. Teen dramy też tu nie za wiele, bo nie do końca wyraźnie zbudowano wątki pomiędzy Wednesday a jej matką i Wednesday a jej rówieśnikami. Więc czym jest ten serial dla mnie? Przede wszystkim serialem o dojrzewaniu. Z wyczuciem uczłowieczono główną bohaterkę, która musi pierwszy raz w swoim życiu zbudować pewne więzi społeczne. Ten proces obserwuje się bardzo przyjemnie. Ponadto ‘Wednesday’ jest rozrywką na całkiem dobrym poziomie, mimo zastosowaniu w scenariuszu wielu ścieżek na skróty i lazy writingu. Pomimo moich narzekań, uważam, że twórcom udało się wykreować ciekawy estetycznie i fabularnie świat o wielkim potencjale, w który jeszcze raz się zanurzę przy okazji 2 sezonu. Życzyłbym sobie jednak, zeby twórcy nie wykorzystali tak leniwych zabiegów jak wizje głównej bohaterki, magiczne leczenie ze śmiertelnych ran czy niespodziewane wizyty krewnych jako gamechanger. Na koniec chciałbym odnieść się do kwestii aktorki wcielającej się w postać tytułową. Wiele osób rozpływa się nad rolą Jenny Ortegi, podkreślając jak bardzo jest magnetyczna i przykuwa uwagę widza. Już w trakcie oglądania, wydało mi się, że w jej kreacji jest zaszyty pewien fałsz. Zabrakło tu lekkości i zbyt często Ortega próbuje za bardzo. Nie zmienia to faktu, że jej kreacja mimo wszystko stanowi wartość dodaną. Szkoda tylko, że dzisiaj osiągnęła status mema. 7/10 na zachętę.

Rick and Morty – sezon 6 – Dan Harmon, Justin Roiland

Nie będę się skupiał na ostatnim sezonie, a raczej podzielę się pewną refleksją na temat całego serialu. Uwielbiam ‘Rick and Morty‘ i wizję multiwersum w nim przedstawioną, napędzaną wręcz nieograniczoną wyobraźnią twórców. Nie tylko uwielbiam świat, ale również bohaterów i chemię między nimi. Uwielbiam to uczucie, gdy rozpoczynam oglądać nowy odcinek i nie mam zielonego pojęcia gdzie fabuła bohaterów zaprowadzi. Niezmiennie odczuam ogromną przyjemność z obcowania z tym wyjątkowym serialem. W tym miejscu od razu zaznaczę, że oceniam ostatni sezon bardzo wysoko (8/10), żeby mieć to z głowy. To co się zauważa coraz wyraźniej w trakcie czasu spędzanego z serialem, to brak wyraźnej struktury. Po obejrzeniu jego najnowszej serii zacząłem się obawiać, że fabuła nigdzie nas nie prowadzi, a dotychczasowe wątki główne były iluzoryczne. Podział na sezony jest sztuczny i widzowie tak samo odebraliby serial, gdyby wszystkie odcinki z dotychczasowych serii zostały wypuszczone w jednym momencie. Teoretycznie, ‘Rick and Morty‘ w obecnej formie można kontynuować w nieskończoność, aż do wyczerpania tematów i inspiracji. Pytanie tylko, jak długo ludzie będą chcieli taki serial oglądać? Marzyłby mi się taki sezon, który stanowiłby jedną, spójną całość. To byłaby miła odmiana.

Książki/komiksy

Altered Carbon (Modyfikowany węgiel) – Richard Morgan

Od bardzo dawna, chciałem zabrać się za tą pozycję, będącą pierwszym tomem trylogii, której bohaterem jest Takeshi Kovacs. Kilka lat temu oglądałem serial Netflixa będący jego ekranizacją, ale nie wspominam go zbyt dobrze. Mam jednak świadomość, braków jakie mam w znajomości stylistyki cyberpunkowej dlatego bardzo mi zależało, żeby zapoznać się z oryginałem. Książka przenosi nas do fascynującego, ale bardzo obcego świata, w którym na samym początku trudno się czytelnikowi odnaleźć. Jest to bowiem świat, w którym ciało, a raczej powłoka nie ma żadnego znaczenia. Świadomość ludzka, pamięć z całym dodatkowym bagażem jest zapisany w stosie korowym. W momencie śmierci stos ląduje w nowym ciele, sztucznym-syntetycznym bądź w nowej ludzkiej powłoce, lub ląduje w przechowalni w przypadku, gdy na nową powłokę Cię nie stać. Jest to więc świat w którym jedni muszą dbać o swoją powłokę mając świadomość, że na kolejną nie mają środków, a inni stają się nieśmiertelnymi bogami, posiadającymi niezliczoną liczbę sklonowanych powłok, z których mogą skorzystać, gdy poprzednia się zużyje. Mimo, że akcja toczy się na Ziemi, ta już dawno przestała być centralnym punktem ludzkiego świata. Mamy potężny Protektorat, który kontroluje wszystkie skolonizowane planety. Jednym z narzędzi Protektoratu jest Korpus Emisariuszy: elitarny oddział do zadań specjalnych. Nasz główny bohater jest właśnie emerytowanym Emisariuszem, który po kolejnej śmierci i długim pobycie w banku pamięci, zostaje wybudzony i przetransportowany strunowo na Starą Ziemię oraz ponownie upowłokowiony, a to wszystko na zlecenie obrzydliwie bogatego i potężnego biznesmena, który w celu wyjaśnienia okoliczności swojej własnej śmierci wynajmuje naszego Takeshiego aby zbadał sprawę. Oczywiście, okazuje się, że śmierć zleceniodawcy, to zaledwie czubek góry lodowej. Odczuwałem niezwykłą satysfakcję w poznawaniu kolejnych faktów, ale przede wszystkim w poznawaniu tego brutalnego, skomplikowanego moralnie ale fascynującego świata, który opisywany jest przez autora, dobrym, sugestywnym językiem. Czytając ‘Altered Carbon’ nie można nie zastanowić się nad ideą nieśmiertelności, duszy ludzkiej zamkniętej w stosie korowym. Z pewnością sięgnę po kolejne tomy. 7/10

Wieża Jaskółki – Andrzej Sapkowski

Powoli, powoli zmierzam do końca sagi o Geralcie. Ponieważ, jest to jeden z końcowych tomów całej serii, nie powiem ani słowa o fabule. Chcę natomiast wspomnieć o zabiegach narracyjnych jakie Sapkowski zastosował. Wydaje mi się, że ten tom, jest pod tym względem najciekawszy i najodważniejszy. W książce jest bardzo wiele wątków. Mnogość bohaterów i wydarzeń jak i trudniejsza forma narracji wymagają od czytelników dużego stopnia skupienia. Mi język i sposób narracji zupełnie nie sprawiały problemów w zatopieniu się w tym fascynującym świecie. To pierwszy tom, w którym wiodącą rolę odgrywa Ciri i jej pełne brutalności przygody, które w większości poznajemy w formie retrospekcji. W ogóle bardzo podoba mi się rozwój tej postaci. Już dawno przestała być dzieckiem. Ma pełną świadomość bezwzględności świata w którym przyszło jej żyć, ale też dociera do niej, jaką rolę w całej historii ma do odegrania. Czuć już wyraźnie powagę sytuacji, a kulminacja jest coraz blizej. Jest to również tom, w którym mamy najbardziej wartką akcję. Nawet w rozdziałach w których Ciri snuje swoje opowieści, wraca do zdarzeń, które wcale nie zmniejszają tempa narracji. ‘Wieża Jaskółki‘ jest również zdecydowanie najokrutniejszą ze wszystkich dotychczasowych części. Czytelnik będzie wielokrotnie odczuwał dyskomfort, obserwowując okrutny los jaki spotyka bohaterów. Już nie mogę się doczekać, kiedy zabiorę się za kolejną część. 8/10

Batman: Arkham Asylum (Batman: Azyl Arkham) – Dave McKean, Grant Morrison

To moje drugie podejście do tej wyjątkowej historii. Przy moim pierwszym podejściu, wiele, wiele lat temu, warstwa graficzna na tyle mnie przytłoczyła, że nie odebrałem tego komiksu tak jak powininem. Tym razem przeczytałem go na dużo większej świadomce, dodatkowo zapoznałem się z jego scenariuszem i notatkami samego Granta Morrisona. Była to fascynująca lektura, pełna nawiązań, odniesień i symboliki. Pierwsze co czytelnika uderza, to wymykające się wszelkim regułom ilustracje Dave’a McKeana czerpiące inspiracje z malarstwa czy techniki kolażu. Zarówno rysunki, ich układ, czcionki i dymki służą wywołaniu u czytelnika jak największej imersji i stanowią nieodłączne elementy budowania historii, która jest bardzo ciekawa. Punktem wyjścia jest przejęcie Arkham Asylum przez jej pacjentów, którzy cały personel biorą jako zakładników. Całe wydarzenie stanowi zaproszenie dla Batmana, który nie ma wyjścia i musi się stawić na miejscu, zdając się na łaskę zwyrodnialców, którzy bardzo chętnie chceliby wyjaśnić sobie kilka tematów z nietoperzem. Równolegle poznajemy historię Amadeusa Arkhama pomysłodawcy i założyciela zakładu dla psychicznie chorych. Obie historie przepięknie się ze sobą zazębiają i uzupełniają. To jedna z najmroczniejszych historii komiksowych jakie czytałem. Wejście Batmana do Arkham jest niczym wskoczenie do króliczej nory, a jego podróż po korytarzach azylu można porównać do odkrywania kolejnych kręgów piekielnych. Nie napiszę już nic więcej, bo nie chcę zepsuć zabawy osobom które nie czytały w odkrywaniu kolejnych warstw tej historii. 8/10

Gry

Trine 2 Complete Story (2013 r.) – Frozenbyte

Po kilku latach wróciłem do serii Frozenbyte. Mam bardzo miłe wspomnienia z ogrywania pierwszej części i spodziewałem się równie satysfakcjonującej rozrywki od części drugiej i poniekąd ją dostałem. Ponownie będziemy mieli okazję poprowadzić naszą trójkę bohaterów ku wielkim przygodom, a tym razem, na naszej drodze staną przede wszystkim zastępy żądnych krwi goblinów. Głównym elementem gameplayu ponownie będzie rozwiązywanie szeregu zagadem poprzez sprawne przełączanie się pomiędzy postaciami i wykorzystywaniu ich indywidualnych umiejętności, które dodatkowo w trakcie rozwoju wydarzeń będziemy mogli ulepszać oraz zyskiwać nowe. Właściwie opisałem całą grę, ponieważ (i to mój główny zarzut) ‘Trine 2‘, praktycznie niczym nie różni się od poprzednika. Pojawiający się przeciwnicy są kalką tych z pierwszej części, zagadki praktycznie opierają się na bardzo podobnych mechanikach. Dwójeczka odziedziczyła po jedynce jeszcze jedną rzecz – nieprecyzyjne, czasami nieresponsywne sterowanie postaciami (i to mój drugi główny zarzut). Kuleje przede wszystkim skakanie, co niejednokrotnie owocowało dużą irytacją w platformowych sekwencjach. Mimo w/w zarzutów, nadal bawiłem się dobrze, podziwiając przepiękną, kolorowo-bajkową grafikę. 7/10 ode mnie. Odpocznę sobie od tej serii na dłużej ale pewnie kiedyś do niej wrócę.

A Plague Tale: Innocence (2019 r.) – Asobo Studio

Nie będę rozwodził się nad fabułą, bo Ci, którzy nie mieli przyjemności towarzyszenia Hugo i jego starszej siostrze Amicii w ich wspólnych przygodach, nie chcą zapewne zbyt wiele wiedzieć, a Ci którzy grali z pewnościa doskonale ją pamiętają. Lepiej skupię się na tym, jak dobrze mi się w ten tytuł grało. Jest to jedna z tych gier przez które się płynie. Historia jest bardzo umiejętnie skorelowana z miechanikami gry, liczba zgonów jest rozsądna i nie sposób się zaciąć gdzieś na dłużej. Z drugiej strony nie jest też tak, że gra nie stanowi wyzwania. Zdarza się, że popełnimy błąd, szukając optymalnego rozwiązania, albo będziemy musieli wykonać w miarę precyzyjną sekwencję działań. Natomiast raczej sprawnie pokonujemy kolejne wyzwania. Zaimplementowanych mechanik używa się z dużą przyjemnością. Zarówno skradanie, jak i miotanie coraz to nowymi pociskami są bardzo satysfakcjonujące. Jedyna mechanika, która jak dla mnie wydaje się być zbędna, to możliwość rozdzielenia się rodzeństwa. Nie zdarzyło mi się, żebym z własnej woli zostawiał gdzieś Hugo, żeby samodzielnie coś ogarnąć. Rozdzielałem rodzeństwo tylko wtedy, gdy wyraźnie wymagała tego sytuacja. Jeśli dodam do tego bardzo dobą oprawę audio/wideo i angażującą historię, pięknie ogrywającą motyw siostrzano-braterskiej miłości, to mogę z pełną świadomością powiedzieć, że jest to jedna z najlepszych gier jakie ograłem w 2022 r. 8,5/10

Marvel Snap (2022 r.) – Second Dinner Studios, Inc.

Ta karcianka jest jak narkotyk. Muszę się pilnować, żeby nie grać za często, bo jak ją odpalam na kilka szybkich rozdań, to zazwyczaj kończe grę po 2 godzinach. Dlatego też nie instalowałem ‘Marvel Snap‘ na telefonie. Zdecydowałem się na grę tylko dlatego, ze miałem ochotę na jakąś karciankę a dodatkowo przyciągnęło mnie uniwersum Marvela. W końcu kto nie chciałby gromadzić w swoich deckach ulubionych bohaterów z kart komiksów. Już po piewszym posiedzeniu zostałem fanem mechaniki tej gry. Dla tych, którzy się nie orentują wyjaśnię szybko, że wystawiamy swoje karty w 3 różnych lokacjach tak, aby na koniec ostatniej rundy mieć przewagę punktową przynajmniej w dwóch z nich. Brzmi prosto, ale możliwych kombinacji, synergii, silniczków jakie możemy zbudować w trakcie potyczki jest od groma. Bardzo ciekawym elementem jest mechanika, polegająca na tym, że wspomniane lokacje, zawsze generują się losowo, jest ich naprawdę sporo a każda ma inny modyfikator czasami odnoszący się wyłącznie do kart które zostaną przy nim połozone a czasami na karty w naszej ręce albo w całym naszym decku. Dodatkowo, lokacje te odkrywają się stopniowo, jedna na turę więc dopiero w 3 rundzie znamy je wszystkie. To powoduje, że czasami rzucamy karty w ciemno do lokacji której nie znamy (a nie zawsze to popłaca) i przede wszystkim musimy na bieżąco przystosowywać się do zmieniającej się sytuacji. Jak dodamy do tego tytułowy snap, który jest elementem hazardowym, polegającym na tym, ze w trakcie partii gracze mogą zwiększać stawkę o którą grają, to dostajemy genialną, regrywalną mechanikę. Nie będę na razie ‘Marvel Snap‘ oceniał bo ograłem zaledwie 12 godzin, ale myślę że znalazłem kolejnego zjadacza mojego czasu.

Muzyka

LP/kompilacje

Kangding Ray ‘Cory Arcane’ (2015 r.)

Davida Letelliera aka Kangding Ray poznałem stosunkowo niedawno, a ‘Cory Arcane‘ to druga płyta w jego dorobku, z którą miałem przyjemność się zapoznać i podobnie jak w przypadku jego wczesniejszego wydawnictwa ‘Solens Arc‘ zakochałem się od pierwszego przesłuchania. Ta płyta jest jak mroczna, futurystyczna powieść pełna zwrotów akcji i punktów kulminacyjnych. Płyta zachwyca bogactwem i głębią muzycznych tekstur. To album mieszający zimną, zmechanizowaną, repetytywną rytmikę z żywymi odgłosami tkanki miejskiej, stanowiacymi tło do wydarzeń na poszczególnych utworach. Całość robi piorunujące wrażenie. Jakbym chciał przekonać osobę, która do tej pory zupełnie nie miała do czynienia z muzyką elektroniczną w mroczniejszym, technicznym wydaniu, do tego, że takowa tez może mieć głębię, to ‘Cory Arcane’ byłby jednym z moich wyborów. Zdecydowanie jedna z 5 najlepszych płyt jakich słuchałem w 2022 r.

DJ Lag ‘Meeting With The King’ (2022 r.)

Powiedzieć, że DJ Lag a właściwie Lwazi Asanda Gwala to prawdziwa ikona współczesnej, elektronicznej muzyki z Afryki, to jak nic nie powiedzieć. To muzyk, który jak zaden inny utożsamiany jest z muzyką Gqom, niezwykle popularną dzisiaj w klubach na całym świecie. Mimo wielu lat na scenie, kazał fanom bardzo długo czekać na swój długogrający debiut wydając go dopiero w 2022 r. Miałem na początku problem z tą płytą, bo spodziewałem się po królu, surowego, repetytywnego brzmienia, tak charkaterystycznego dla Gqom, natomiast Gwala, świadomy swojej pozycji, idzie o krok w przód romansując z takimi gatunkami jak Amapiano czy Afro House. Gdy przetrawiłem to szersze spojrzenie, zacząłem niesamowicie doceniać intensywność tego albumu i kunszt z jakim został nagrany. Swoim debiutackim longplayem udało się Lagowi udowodnić swoją pozycję na światowych parkietach. Świetna płyta.

dBridge ‘Gemini Principle’ (2008 r.)

Darren White aka dBridge, członek kultowego, brytyjskiego kolektywu Bad Company, to prawdziwy wizjoner, który przyczynił się do rewolucji w muzyce D’n’B. To również człowiek instytucja, promujący na łamach swojego, kultowego dziś labelu Exit Records niebanalną, wyłamującą się schematom elektronikę, której stał się twarzą. Postanowiłem cofnąć się w czasie do roku 2008 i sięgnąłem po długogrający, solowy debiut mistrza, którego dłoń udało mi się kiedyś uścisnąć po jednym z setek fenomenalnych występów w jego wykonaniu. ‘Gemini Principle‘ to niezwykle ciekawa podróż po świecie minimalistycznego Drum’n’Bass. White pokazuje swoje umiejetności łapiąc idealny balans między mrocznymi, agresywnymi sekwencjami i eterycznymi, delikatnymi elementami. Mimo 15 lat na karku, płyta nadal brzmi świeżo i intrygująco.

Kode9 & The Spaceape ‘Black Sun’ (2011 r.)

Kode9, kolejna legenda bassowych brzmień i równocześnie kolejny bardzo ważny propagator nowoczesnej współczesnej elektroniki (głównie poprzez legendarny label Hyperdub, który kocham ze wszystkich sił) jaki zagościł w grudniu w moich odbiornikach. ‘Black Sun‘ to jedno z wielu wydawnictw które powstało przy jego współpracy z Stephenem Samuelem Gordonem aka The Spaceape, wspaniałym twórcą tekstów i wokalistą, który niestety zmarł w 2014 r. po przegranej walce z rakiem. Ich muzyka, również ta zawarta na ‘Black Sun‘ jest pełna niepokoju i takiego wewnętrznego rozedrgania. Należy podkreślić, iż album ten powstawał w czasach drastycznej komercjalizacji i zmiękczenia Bass Music (Skrillex, Magnetic Man, James Blake itd.). Zestawiając go z innymi około dubstepowymi longplayami z tamtych lat, jawi się jak płyta trudna, wymagająca, czerpiąca z wielu źródeł. Warto się jednak w niej zanurzyć, po to, żeby przekonać się, że napięcie i niepokój, mogą mieć cieplejszy odcień i poruszać twoimi nogami do tańca.

Deftones ‘Adrenaline’ (1995 r.)

W 2022 r. wracałem regularnie do deniutanckiego krążka Deftones. To jedna z kapel, najbliższych memu sercu, która miała ogromny wpływ na moją wrażliwość, gust i postrzeganie muzyki. ‘Adrenaline‘ to zdecydowanie najbardziej jednowymiarowa płyta w ich dorobku, pełna energii, młodzieńczej złości i chęci buntu. Pewnie można ją też uważać za najbardziej bezkompromisową. Słychać tu bowiem wpływy Hip-Hopowe i tak charakterystyczne dla New Metalu z lat 90-tych, ale zwłaszcza pod koniec płyty, można już dostrzec zalążki tej niezwykle trudnej do sklasyfikowania psychodelii tak dla Deftones charakterystycznej na późniejszych etapach kariery. ‘Adrenaline‘ ostatecznie okazał się kopem dla ekipy z Sacramento do wielkiej światowej kariery i warto ją poznać, bo to kawał, naprawdę energetycznej, gitarowej muzyki.

EP/Single

Standardowo na koniec, lista krótszych muzycznych form. Sporo tym razem:

Nikki Nair ‘More Is Different’
Entranas and PVSSY ‘Fervor’
Addison Groove ‘Fred Neutron Remixes’
Entranas and PVSSY ‘Calor’
Nikki Nair ‘Morphism’
Nikki Nair ‘Rips’
Holy Other ‘With U’
Jlin ‘Embryo’
Nikki Nair ‘Scuzzy’
Wolfram ‘Automatic Dub 2’

Na koniec, chciałem przeprosić, za długi czas oczekiwania na podsumowanie grudnia. Okres świateczny rządzi się swoimi prawami, a mi dodatkowo całą sytuację skomplikowało jakieś choróbsko. Postaram się, abyście nie musieli zbyt długo czekać na podsumowanie kolejnych miesięcy. Do zobaczenia niebawem.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułSesja pod znakiem wyprzedaży
Następny artykułPomysł PZPN to fantastyczny przepis na toksyczną atmosferę w kadrze