– spowoduje katastrofę w ruchu lądowym lub sprowadzi jej ryzyko,
– albo będąc sprawcą wypadku (nawet trzeźwym), ucieknie z miejsca zdarzenia.
– prowadzą pojazd, mając co najmniej 1,5 promila alkoholu we krwi lub będąc pod wpływem środka odurzającego (niezależnie od stężenia),
– po raz drugi prowadzą pojazd w stanie nietrzeźwości (powyżej 0,5 promila), przy czym ten pierwszy raz może nastąpić nawet przed wejściem w życie ustawy.
W takich przypadkach sąd będzie mógł jednak w drodze wyjątku odstąpić od orzeczenia konfiskaty, jeżeli jest to uzasadnione szczególnymi okolicznościami.
Gdy konfiskata samochodu czy motocykla nie będzie możliwa, wówczas sąd będzie musiał nakazać pijanemu kierowcy zapłacić równowartość. Dotyczy to sytuacji, gdy pojazd nie stanowi wyłącznej własności sprawcy (współwłaścicielem jest współmałżonek, auto jest firmowe, leasingowane czy pożyczone itp.) albo wtedy, gdy jest tak uszkodzone, że konfiskata przyniosłaby Skarbowi Państwa więcej kłopotów niż korzyści.
No i na koniec wspomniany wyjątek. Ani konfiskata pojazdu, ani przepadek jego równowartości nie będzie orzekany wobec zawodowych kierowców czy motorniczych. Przepisy przewidują tu konieczność zapłaty nawiązki na Fundusz Sprawiedliwości w wysokości co najmniej 5 tys. zł.
Jak ukarać rodzinę sprawcy
To tyle, jeśli chodzi o treść przepisów. Nie trzeba być specjalnie lotnym, by dostrzec, że mają się średnio do zasady równości wobec prawa, której na razie nikt z konstytucji nie wygumkował. Sprawcy takich samych przestępstw będą różnie traktowani, a wyznacznikiem surowości sankcji będzie wartość ich pojazdu. Przy czym wcale nie będzie tak (a przynajmniej nie zawsze), że sankcja zostanie dostosowana do statusu majątkowego delikwenta. Gdyby zawsze było tak, że bogatszy mocniej odczuje konsekwencje niż biedny, to jeszcze problem byłby mniejszy. Niezależnie od tego, czy zabójcą lub złodziejem jest książę czy żebrak, wysokość kary pozbawienia wolności jest taka sama. Ale w przypadku kar finansowych sąd bierze pod uwagę, oprócz społecznej szkodliwości czynu, również sytuację majątkową sprawcy. Tutaj dolegliwość sankcji nie będzie zależała od statusu materialnego, lecz od wartości prowadzonego pojazdu. A to nie zawsze to samo (vide: wszystkie sytuacje związane z pojazdami służbowymi).
Kolejny problem dotyczy proporcjonalności. Przepadek pojazdu lub jego równowartości nie jest karą w rozumieniu kodeksu karnego ani nawet środkiem karnym. Co nie oznacza, że nie obowiązuje tu zasada proporcjonalności sankcji do czynu. Tutaj sankcja zależy nie od popełnionego czynu, lecz od wartości pojazdu, kwestii nieistotnej z punktu widzenia czynu. W efekcie może być niewspółmiernie wysoka albo rażąco niska.
Co gorsza, nie ma jakiejkolwiek gradacji. Przepadek pojazdu lub jego równowartości będzie sankcją stosowaną wobec kogoś, kto dwa razy kierował autem, mając niewiele ponad 0,5 promila (poniżej tej granicy czyn jest tylko wykroczeniem) i nie wyrządził nikomu krzywdy. Ten sam środek będzie stosowany wobec kogoś pijanego jak bela, czyli kierowcy, który potencjalnie stwarza o wiele większe zagrożenie. I to zarówno wtedy, gdy nie spowoduje wypadku, jak i wtedy, gdy spowoduje wypadek śmiertelny. Sankcja będzie dokładnie taka sama.
Inna kwestia, również konstytucyjna, wiąże się z tym, że sąd nie ma możliwości dobrania sankcji adekwatnej do wagi czynu i sytuacji majątkowej sprawcy. Niczego nie może ważyć, nie ma żadnego luzu decyzyjnego. Co każe postawić pytanie, czy w tym wypadku nadal mamy do czynienia ze sprawowaniem wymiaru sprawiedliwości.
Sankcja powinna oddziaływać na konkretnego sprawcę. Tymczasem konfiskata pojazdu będzie w niektórych sytuacjach oznaczać stosowanie odpowiedzialności zbiorowej. Rzadko jest tak, że w gospodarstwie domowym jest więcej niż jeden samochód. Jeśli przestępstwo popełni mąż, to za jego grzechy ma cierpieć też żona? Oczywiście zawsze można odbić piłeczkę, mówiąc, że cierpi również rodzina ofiary pijanego kierowcy – i ja tego nie neguję. Jednak – jak już wspomniałem przepadek dotyczy zarówno spowodowania wypadku w stanie nietrzeźwości, jak i przestępstw, w których nie ma ofiar.
Ktoś może powiedzieć, że nie ma obowiązku posiadania samochodu, można się przesiąść do transportu zbiorowego. Tylko takie pomysły wygodnie się wygłasza, gdy jest się mieszkańcem wielkiego miasta, w którym funkcjonuje komunikacja miejska i są tanie taksówki. I gdy nie ma się np. chorego dziecka, które wymaga specjalistycznego leczenia. Z perspektywy prowincji pozbawionej dostępu do publicznego transportu samochód jest często jedyną szansą na dojazd do pracy, szkoły czy lekarza.
Spotkałem się też z argumentami, że jeśli rodzina dopuszcza, by któryś z jej członków wsiadał pijany za kierowcę, a w efekcie spowodował śmiertelny wypadek, to niech cierpi. Ale jest to argument głupi. A co, gdy okaże się, że rodzina próbowała zapobiec tragedii? Wyobraźmy sobie, że żonie nie uda się wyrwać kluczyków pijanemu mężowi, ale szybko powiadamia policję. Jaką nagrodę będzie miało dla niej państwo za ten godny pochwały czyn? Skonfiskuje rodzinie samochód. A jeśli żona była współwłaścicielem auta, to trzeba będzie zapłacić jego równowartość.
Sprytni i przenikliwi
Należałoby się zastanowić, jaką funkcję ma pełnić konfiskata pojazdu. Ministerstwo Sprawiedliwości, które opracowało przepisy, w uzasadnieniu ustawy pisze tak: „Celem tego środka reakcji prawnokarnej jest utrudnienie sprawcy popełnienia przestępstwa w przyszłości przez pozbawienie go pojazdu mechanicznego, a w przypadku przepadku równowartości przez pozbawienie go środków pieniężnych, które może przeznaczyć na zakup pojazdu”. Czyli: jak zabierzemy pijakowi samochód, to już więcej nie wsiądzie narąbany za kółko i nikogo nie zabije. Ta jakże sprytna i przenikliwa koncepcja nie uwzględnia, że za niektóre przestępstwa będące podstawą orzeczenia przepadku wymierzane są kary pozbawienia wolności. Przed czym więc ma chronić konfiskata w takich sytuacjach? Wiem, że są zakłady karne o różnym rygorze, ale nie słyszałem o takich, gdzie można mieć swoją furę do jazdy po spacerniaku. Co osiągniemy, gdy skonfiskujemy sprawcy samochód, z którego ten w trakcie odsiadywania kary i tak nie będzie mógł korzystać? Jeśli już państwu tak bardzo na tym pojeździe zależy, to czy nie można zabrać go po wyjściu delikwenta z więzienia?
Owszem, każda kara – czy to grzywna, czy pozbawienie wolności – odbija się na kondycji finansowej sprawcy i jego rodziny. Nie da się tego uniknąć. Nie możemy przestać wsadzać ludzi do więzień czy nakładać grzywien tylko dlatego, że rykoszetem oberwie dziecko czy żona skazanego. Ale to, że rodziny przestępców odczuwają konsekwencje ich czynów, nie znaczy, że można przywalić im więcej.
Sprytna i przenikliwa koncepcja resortu nie uwzględnia też, że to „zabezpieczenie” przed powtórną jazdą po pijaku będzie działać tylko w przypadku tych biedniejszych. Bogatszy, jak będzie chciał, to po prostu kupi kolejne auto. Zresztą o jakim utrudnieniu w popełnieniu kolejnego przestępstwa mówimy, skoro zapewne w połowie przypadków nie będzie konfiskaty samochodu, lecz przepadek równowartości? Umożliwiając wykupienie się sprawcom, którzy nie są właścicielami pojazdu, ustawodawca sam podważa cel, który mu rzekomo przyświeca.
Co więcej, przepadek nie będzie stosowany, gdy auto będzie rozbite (wtedy kierowca zapłaci równowartość). Jeśli kierowca je rozbił, to cel przepisów zostanie zrealizowany – pozbawiamy go narzędzia do popełnienia podobnego czynu w przyszłości. Dlaczego więc każemy mu płacić kwotę równowartości pojazdu? Tutaj ustawodawca jest jeszcze sprytniejszy i bardziej przenikliwy, bo odpowiada tak: żeby zabrać mu pieniądze na kupno następnego samochodu. W konsekwencji jeden sprawca straci i pojazd, i kasę, a inny tylko pojazd albo tylko kasę. Osobliwa to sprawiedliwość.
Na upartego można próbować doszukiwać się w tym jakiejś logiki. Jeśli sprawca jedzie w stanie nietrzeźwości, nie powoduje wypadku, to traci pojazd albo sumę będącą jego równowartością. A jeśli wyrządzi komuś krzywdę, a nawet doprowadzi do czyjejś śmierci, to będzie sprawiedliwe, jeśli straci i samochód, i pieniądze. Byłby to przejaw pewnej gradacji sankcji, o którą się upominałem wyżej. Przyklasnąłbym temu, gdyby nie to, że jak pijany kierowca zawinie się na pierwszym lepszym drzewie, nikomu – poza sobą – krzywdy nie czyniąc, to też straci i auto, i pieniądze. A wtedy całą logikę znów szlag trafia.
Wreszcie wyjątek dla zawodowych kierowców. Ustawa nie przewiduje tu ani możliwości konfiskaty, ani możliwości przepadku równowartości pojazdu. Ministerstwo doszło do wniosku, że kierowcy zawodowi często prowadzą pojazdy tak drogie, że “orzeczenie przepadku równowartości czyniłoby iluzoryczną możliwość jej uiszczenia przez sprawcę bądź od niego wyegzekwowania, jak również jawiło się jako rażąco niesprawiedliwe i nieproporcjonalne (np. motorniczy, maszyniści, kierowcy samochodów ciężarowych)”.
Trudno odmówić tej argumentacji sensu. Tylko znowu, dlaczego kierowca tira czy motorniczy ma być traktowany łagodniej niż rolnik? Przecież ciągniki rolnicze kosztują dziś czasem tyle co ciągniki siodłowe. Co więcej, te pierwsze zazwyczaj poruszają się po bocznych drogach z prędkością nieporównywalnie mniejszą niż tiry. A dlaczego kierowcę ciężarówki zatrudnionego na etacie nie obowiązują surowe przepisy, a ten, który wziął ją w leasing i jest jednoosobową firmą, podobnego przywileju nie ma? Tego typu pytania można mnożyć. Należy wręcz postawić pytanie: czy wobec osób prowadzących 40-tonowe ciężarówki lub autobusy zabierające po 50 pasażerów przepisy nie powinny być surowsze? W niektórych krajach obowiązują ich np. surowsze limity dopuszczalnego stężenia alkoholu.
Czego nie mówią wyznawcy
Jak już jesteśmy przy alkoholu, to niezrozumiałe jest oderwanie sankcji od rzeczywistego wpływu procentów na bezpieczeństwo na drodze. Kierowcy mający 1,4 promila alkoholu nie będzie grozić konfiskata pojazdu, ale osobie lekko odurzonej narkotykami (tak, jakby miała 0,5 promila) – już tak. Choć z punktu widzenia bezpieczeństwa na drodze to sytuacje nieporównywalne.
Na koniec przyjrzyjmy się samej granicy 1,5 promila. To arbitralny wybór ustawodawcy, który jakiś limit musiał przyjąć. Jest on ustawiony na tyle wysoko, że bez badań dla każdego jest jasne, że chodzi o ludzi naprutych jak messerschmitty. Nie mam o to pretensji do ustawodawcy. Ale liczenie, że samo uchwalenie przepisu zadziała prewencyjnie na osobę w takim stanie, jest mrzonką. Jeśli człowiek tak bardzo pijany wsiada za kierownicę, to nie odstraszy go wizja, że może zabić kogoś albo siebie. A zatem tym bardziej nie odstraszy go wizja utraty auta.
Zarówno rząd, jak i zwolennicy przepisów o przepadku (choć bardziej pasowałoby “wyznawcy”) w mediach tworzą fałszywe wrażenie, że to środek tylko wobec kierowców pijanych w sztok i nietrzeźwych zabójców. Kwestię recydywy skrzętnie się pomija albo specjalnie nie tłumaczy się, na czym recydywa dokładnie polega. I robią tak nie tylko politycy, ale nawet tzw. eksperci od bezpieczeństwa ruchu drogowego czy dziennikarze. Jeśli słyszę, że rząd chce zabierać samochody ludziom jeżdżącym w stanie totalnego upojenia, sprawcom wypadków pod wpływem czy recydywistom, to wyobrażam sobie, że ci ostatni to jeszcze więksi degeneraci niż ci pierwsi. Tymczasem wystarczy dwa razy nieznacznie przekroczyć granicę pomiędzy wykroczeniem a przestępstwem, by stać się degeneratem. Nie chcę tego bagatelizować, umniejszać ani rozgrzeszać. Chcę, by wszyscy mieli świadomość, że konfiskata pojazdu nie obejmie tylko najcięższych przewinień czy tych mających najtragiczniejsze skutki. Nie trzeba będzie nikogo zabić, ranić ani spowodować stłuczki, by stracić auto. Po wejściu w życie przepisów przekroczenie 0,5 promila od razu będzie mogło skutkować przepadkiem pojazdu (jeśli w nie tak dawnej przeszłości kierowca był już karany za jazdę w stanie nietrzeźwości).
Rząd powinien mieć odwagę głośno i wyraźne to powiedzieć. Drodzy rodacy, skończyły się czasy tolerancji dla alkoholu za kierownicą. A odnoszę wrażenie, że z takim przekazem próbują się przebić posłowie Lewicy, którzy poparli nowe regulacje. W myśl zasady, że cel uświęca środki większość mankamentów nowelizacji im nie przeszkadza. Czy będą przeszkadzać prezydentowi? Nawet jeśli tak, to nie oznacza, że zdecyduje się na weto lub skieruje ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. Jednak obawa przed łatką “obrońcy pijanych kierowców” może okazać się przemożna.
Wystarczy nie pić i nie jeździć
Dyskusja jest pełna emocji i irracjonalnych argumentów z obu stron. Tezy o zamachu na święte prawo własności padające z ust krytyków rozwiązań proponowanych przez rząd nie brzmią za rozsądnie. Tak samo jak spekulacje, że ludzie będą kupować samochody za 2 tys., “by jeździć nimi na bani” (to argument, który publicznie wypowiedziała jedna z posłanek opozycji). Z kolei przytaczanie statystyk świadczących o tym, że pijani kierowcy odpowiadają “tylko” za 7 proc. wypadków i 9,4 proc. ofiar śmiertelnych, jest zwyczajnie niesmaczne. Bo te 9,4 proc, czyli 212 osób, najprawdopodobniej żyłoby nadal, gdyby ktoś nie wsiadł po alkoholu za kierownicę.
Z drugiej strony trudno przejść obojętnie obok “błyskotliwych” rad zwolenników nowych przepisów, takich jak: “wystarczy nie pić i nie jeździć”. W ten sposób możemy ustalać sobie dowolnie absurdalne czy najsurowsze sankcje i na każdą okazję mieć złotą radę – wystarczy nie kraść, nie zabijać, nie oszukiwać. No pewnie, że tak. Ale ludzie dalej będą łamać prawo, a państwo jest od tego, by racjonalnie na takie naruszenia reagować. To znaczy na zimno i profesjonalnie, a nie wskakiwać na falę populizmu pod wpływem emocjonalnego szantażu. I mówię to jako osoba, która, w przeciwieństwie do wielu fanatycznych wyznawców nowych przepisów, doskonale wie, co to znaczy stracić kogoś bliskiego z powodu pijanego kierowcy. Nadal jednak nie uważam, że powinniśmy rezygnować z precyzyjnych cięć na rzecz walenia cepem na oślep. Nawet jeśli tak jest łatwiej. Zwłaszcza o poparcie.
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS