Poszedłem na film o kokainowym misiu i rzeczywiście otrzymałem film o kokainowym misiu. Tylko tyle i aż tyle. Po drodze oczywiście pojawiło się trochę śmiechu, nudy, żenady, a nawet „wzruszu”. Potrzebna dawka dopaminy weszła, ale po chwili wyparowała.
Źrodło fot. Kokainowy miś, reż. Elizabeth Banks,
i
Piątek wieczór. Grupa przyjaciół. Prawie cały rząd zarezerwowany w kinie. Długo na Kokainowego misia znajomych namawiać nie musiałem. Broni się on przecież samym tytułem. W sali sieciowego kina, jak to zwykle bywa, chrupiący popcorn, szeleszczące paczki chipsów, świecące ekrany telefonów i komentarze przekraczające dozwoloną dla moich uszu liczbę decybeli. Zwykle bym się złościł, ale taki syf i harmider w danych okolicznościach – przy luźnym filmie o uzależnionym od prochów niedźwiadku rozszarpującym losowych Homo sapiens – przyczynił się do budowy kinowego doświadczenia. Intensywnego i zaskakująco emocjonalnego, ale jednak ulotnego i chaotycznego, traktowanego przeze mnie w kategoriach guilty pleasure.
Średniaczek na 5/10, popcorniak, co się zowie. Nie będę Was trzymał w niewiedzy, a jeśli wystarczy Wam szybka nota, to macie ją tu i teraz. Ale… Kokainowy miś jest dość dobrym przykładem na to, że nawet przeciętne filmy potrafią umykać z kajdan ocenowego niewolnictwa i być czymś więcej niż dychotomicznym zestawem ewidentnych plusów i minusów. Bo zwykle, obcując z kinem szarawym formalnie, patrzę co chwilę na zegarek i czekam z utęsknieniem na napisy końcowe. Seansu Kokainowego misia trudno jednak żałować, jeszcze ciężej nim wzgardzić – człowiek z uśmiechem na ustach wspomina swoje ulubiony sceny, a po kilku godzinach dyskusji ze znajomymi bezboleśnie zapomina, że taki film obejrzał. Preludium do posiadówki? Kokainowy miś sprawdzi się w tej roli lepiej od kokainy.
Biały miś
Oparty na faktach-nie-faktach, trudny do gatunkowego przypisania twór opowiada slasherową historię w komediowej konwencji, czyniąc z tytułowego zwierza zarówno siejącą postrach zmorę, jak i figurę niemal slapstickową. Miś nażera się porozrzucanej po lesie kokainy i zamiast umrzeć z przedawkowania, po prostu chce jej więcej. Napotyka więc na swojej drodze grupę dilerów, którzy ten narkotyk zapodziali, dwójkę niepełnoletnich wagarowiczów i wyperfumowaną stróżkę parku w towarzystwie wąsatego crusha, miłośnika zwierząt wszelakich. Ten fajtłapowaty zestaw osobowości służy za godne wulgarnej konsumpcji mięso armatnie, ale też źródło mniej lub bardziej udanych żartów czy wątków dramaturgicznych.
Kokainowy miś to dla stojącej za kamerą Elizabeth Banks niezobowiązujący plac zabaw, na którym bawi się różnymi inscenizacyjnymi i narracyjnymi pomysłami. Znajdziemy więc tu zarówno dość długawą scenę, inspirowaną filmami Tarantino i braci Cohen, w której parę osób celuje do siebie bronią, naprzemiennie krzycząc i krwawiąc, totalnie zaskakujący humorystyczny wątek małych dzieciaków po kontakcie z wiadomym specyfikiem czy wzięte rodem z mroczniejszych momentów Stranger Things chwile napięcia w klimatycznej scenerii i z „ejtisowym”, elektronicznym brzmieniem.
Fajnie to wygląda na papierze, na ekranie wypada różnie. Raz wybucha się śmiechem i głęboko angażuje w akcję, innym razem ciarki żenady przechodzą po ciele albo pozostaje się obojętnym na przedstawione wydarzenia czy dowcipy. Na niektóre sceny mordu jest tu pomysł rodem z najlepszego gore (twarze rozjechane na gorącym asfalcie czy flaki wypruwane przez słodkie, małe niedźwiadki), innym razem śmierć bohatera ukryta zostaje poza kadrem, bo twórcom zabrakło błyskotliwego pomysłu na kolejny efekciarski zgon. I tak to się żyje z Kokainowym misiem – od kopa do kopa, poziom dopaminy na stałym poziomie gwarantowany. Z haju do zjazdu i z powrotem na szczyt – tytułowy pluszak coś o tym wie.
Biała śmierć
Zauważalny jakościowy rozstrzał panuje również na płaszczyźnie technicznej. Efekty specjalne potrafią pozytywnie zaskoczyć, szczególnie te praktyczne, ale boli mało subtelne CGI, w którym wykonany został misiek. Cyfrowością wręcz śmierdzi, aż chciałoby się tu zobaczyć po prostu wielką kukłę w stylu powiększonego Baby Yody, a na pewno kokainowe tańce i kuksańce niedźwiedzia prezentowałyby się jeszcze bardziej rozbrajająco.
Wizualnie szału nie ma, nastawcie się na tak zwany styl zerowy, wyraziście nakręcona została jedynie krew i rozrywane kończyny, czyli sól slasherów. Jeżeli jednak chodzi o ścieżkę muzyczną, to koniecznie przesłuchajcie ją sobie osobno po seansie, bo ewidentnie wyrasta ona ponad film. Dziki, wielogatunkowy, pobudzający wyobraźnię miszmasz odwołujący się do wielu różnych kinowych epok i nurtów. Najbardziej campowy element całego filmu, któremu jeszcze większa ilość kiczu i przerysowania by nie zaszkodziła.
Na postaciach zabijanych przez misia w dużej mierze nam nie zależy, choć aktorsko każdy daje tu radę, relacje między postaciami rozpisane są poprawnie i widać, że nie jest to typowe B-klasowe barachło, gdyż pieniądz na znane nazwiska tu widocznie poleciał. To przecież ostatnia rola (przed przedwczesną śmiercią) wielkiego Raya Lotty – do bólu jednowymiarowa, ale dobrze na niego popatrzeć – a także naprawdę godny redemption arc Aldena Ehrenreicha, który po kreacji młodego Hana Solo trochę się w Hollywood spalił. Niejedna scena sporo zyskuje dzięki jego warsztatowym popisom.
Biała flaga
Jak bardzo fachowo i obiektywnie nie starałbym się jednak analizować i krytykować Kokainowego misia (bo to średniak, powtarzam raz jeszcze, zaprzeczyć temu trudno), tak kontekst odbytego przeze mnie seansu, jak i swawolna, eksperymentalna wręcz reżyserska zabawa motywem narkotycznej, zwierzęcej eskapady po WIĘCEJ PROCHÓW sprawia, że tego dwugodzinnego odlotu w ogóle nie żałuję, choć przypominam sobie o nim tylko na potrzeby tej recenzji.
Bo wiecie, jest coś uroczego i imponującego w tym, że film tak absurdalny w swych założeniach, o którym parę lat temu pisałem newsa i traktowałem go w kategorii luźnej beki, wyprodukowanej przez media i Hollywood w ramach niezobowiązującej ciekawostki, rzeczywiście istnieje i dokłada cegiełkę do mocno przeoranej popkultury XXI wieku. Na głębokie wnioski silić się jednak nie zamierzam, nie po pieprzonym Kokainowym misiu. Nie te ciuchy, nie ta skala, nie te nuty, nie ten dramat.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS