Wanda Rudkowska to animatorka kultury, była dyrektorka Zielonogórskiego Ośrodka Kultury. W ostatnich latach życia Agnieszki Osieckiej była z nią w bliskich relacjach.
Fot. Władysław Czulak / Agencja Gazeta
Rozmowa z Wandą Rudkowską.
Wanda Rudkowska: – To był wrzesień. Winobranie. Zaprosiłam ją po wydaniu “Rozmów w tańcu”. Wiedziałam, że trzeba zadzwonić o 8:30 rano, bo później już jej nie złapię. Do dziś pamiętam numer (recytuje z pamięci – red.). Ucieszyła się bardzo, że przyjedzie.
Szłyśmy od kina Newa aleją Niepodległości. Wtedy Winobranie to było głównie piwo, majtki, biustonosze, kiełbacha. Wszędzie się unosił taki zapach jarmarczny. Agnieszka miała czerwony plecaczek, który zabierała do Ameryki. I pyta mnie: “A ty czemu nie masz plecaka?”. Co odpowiedzieć… “Agnieszka, wiesz co, ja nie noszę plecaków. Ja tylko nosiłam plecak dwa razy, jak jechałam na obóz harcerski. Ale to taki wojskowy”. “No ty chyba żartujesz. To dostaniesz ode mnie”. Dostałam w Warszawie, lniany. I to była cała Agnieszka. Lubiła dawać, mniej brać.
Szłyśmy, a wokół tłum ludzi. Człowiek przy człowieku. Z każdej strony: “Dzień dobry, pani Agnieszko”, “Jak miło, że pani przyjechała”. Każdy coś chciał powiedzieć.
Mówię do niej: “Wiesz, tylu ludzi nas mija, wszyscy patrzą. I ja, ja, Wanda Rudkowska, idę deptakiem zielonogórskim z Agnieszką Osiecką. Tak jakoś się niecodziennie z tym czuję”. Ona się obróciła, poprawiła plecak, i mówi: “Przecież nic nie jest takie proste. A kto to jest ta Osiecka? Dlaczego ona ma być taka wyjątkowa?”. Ale później się zaczęła śmiać. “Co ja ci pierdolę. Jak szłam po Warszawie z Okudżawą, to też taka wyprostowana i mówiłam sobie: Boże, idę Marszałkowską z Okudżawą! Ja to też przeżyłam”.
Jak już doszłyśmy do Galerii u Jadźki, Agnieszka się odwróciła, położyła mi rękę na ramieniu. “Wanda, rozejrzyj się. Popatrz na tych ludzi. Niby nic nam nie brakuje. Niebrzydkie, niemałe, jakoś wykształcone, dowcipne, ludzie do nas lgną, ale nikt na naszym punkcie nie zwariował. I nikt nie popełnił samobójstwa”.
I ona ciągle do tego wracała. Ja myślę, że Agnieszka miała z tym problem, że nikt nie zwariował na jej punkcie. Że były różne miłości i miłostki, ale mężczyźni pozwalali jej odejść. Nikt nie błagał, żeby wróciła. Mówiła, że to ona jest petentką w miłości. Z tym Zbyszkiem to ona padała i błagała.
Agnieszka Osiecka Fot. Archiwum Wandy Rudkowskiej
Poznałyście się bliżej, gdy już się z nim rozstała.
– Ja Zbyszka widziałam raz. Byłyśmy na Saskiej Kępie, gdzieś na Francuskiej czy na Obrońców. Wracamy z jakiejś kawiarenki. Stoi duży słup ogłoszeniowy. Ja patrzę, a Agnieszka ucieka ode mnie i się chowa za ten słup. Podchodzę do niej: “Co się stało?”. – “Cicho, cicho, Zbyszek idzie”. Zachowała się jak dziewczynka. Nie chciała się z nim spotkać. Nie wiem, co on tam robił, to było długo po ich rozstaniu. Nawet nie wiem, gdzie oni mieli to mieszkanie.
Jak się jej podobało Winobranie?
– Nie podobało. Pytała: “Co to za Winobranie, jak tu nie ma śladu winobrania? Gdzie tu ta tradycja?”. Wtedy tego prawie nie było. Wszędzie piwo, piwo, wielki namiot Lecha.
Mówiła: “To chodź, jakieś winogrona chociaż kupimy”. “- Co ty, nie ma nigdzie, nawet w sklepach”. Teraz to byśmy sobie urządziły rajd szlakiem winnic i piwnic. Jakąś piosenkę by napisała.
Jak była w 94 r. w Estradzie i prowadziła spotkanie z Elką Czyżewską, to powiedziała, że pisze opowiadanie o Winobraniu – “Gruszki na wierzbie”.
1994 r., Zielona Góra, u Jankiela. Od lewej Elżbieta Czyżewska, Agnieszka Osiecka Fot. Archiwum Wandy Rudkowskiej
I co, nie napisała?
– Napisała. Gdzieś są dwie kartki maszynopisu. Widziałam. Ale co się z nimi stało, nie wiem.
Zwracała uwagę na takie rzeczy, na które inni nie zwracali. Przy hotelu Śródmiejskim i Galerii u Jadźki stała fioletowa krowa Milki. Zrobiła sobie przy niej zdjęcie.
W Zielonej Górze jej się podobało. Ona lubiła Jadźkowo, tak mówiła na galerię, i Jankiela. Siadała na Winnym Wzgórzu pod jarzębiną i pisała pocztówki do znajomych. Dzisiaj nie ma ani tej jarzębiny, ani ławki.
Wtedy, jak była na Winobraniu, to jechałyśmy też na spotkanie do Lubska. Agnieszka wyszła ze Śródmiejskiego i mówi, że musi coś zjeść. Obok był jakiś namiot z rusztem. Usiadła, zamówiła kiełbasę z musztardą, piwo w kubku plastikowym. Jak to zobaczyłam, to się zrobiłam maleńka ze wstydu. Ona to zjadła, później ją żołądek bolał.
Agnieszka Osiecka i Wanda Rudkowska w Estradzie (dawnej Hali Ludowej) w Zielonej Górze Fot. Archiwum Wandy Rudkowskiej
Jak się poznałyście?
– Pierwszy raz zobaczyłam Agnieszkę właśnie w Lubsku. To było w ’67 albo ’68. Na spotkaniu czytała swoje wiersze. Pamiętam, że tak pięknie wtedy wyglądała. Burza włosów, taki koński ogon. Jakiś wpis, krótka rozmowa. Nie o poezji, ale jak jej się żyje.
Później spotkałam ją w ’73 na Festiwalu Piosenki Radzieckiej. Było otwarcie amfiteatru. Przyjechała z Maryśką. Maryśka w takiej bananowej spódnicy.
Z Marylą Rodowicz?
– Agnieszka mówiła Mańka, znajomi raczej Maryśka, Polska mówi Maryla.
Pracowałam w ZHP, a wiele organizacji młodzieżowych pomagało organizatorom festiwalu. Byłam w ekipie od gości zagranicznych. Jechało się z nimi do Zbąszynka po koszule Romeo, a do Żar po opony. Byłam więc blisko festiwalu.
Potem długo, długo nic, aż bardziej zaiskrzyło. W międzyczasie się kilka razy spotkałyśmy, ale to było takie “cześć, cześć, co tam”, zapaliłyśmy razem papierosa. Jak wydawała coś nowego, to przesyłała.
Jak przyjechała do Zielonej Góry, to zrobiłyście objazd po województwie.
– W Gorzowie myślałam, że się już rozstaniemy i spotkania nie będzie. Agnieszka chciała się sama przejść, pozwiedzać. Poszła gdzieś na kawę, kupiła lokalną gazetę. Otwiera, a tam taka notka: “Dzisiaj w klubie tym i tym o tej i o tej godzinie odbędzie się spotkanie z komediopisarką Agnieszką Osiecką.” Nawet nie dopiła kawy, wyleciała z tej kawiarni, znalazła mnie. “Wyjeżdżam!”. – Przecież mamy spotkanie. “Wyjeżdżam, ja nie jestem komediopisarką. Idź sobie poszukaj komediopisarki!”. Miała do mnie pretensje, że to ja o to nie zadbałam. Czasem jak się wkurzyła, to albo wychodziła, albo robiła coś podobnego. Nie była w tym wulgarna, ale miała taką swoją dumę. Później przepraszała.
Wtedy w Gorzowie to było straszne. Udało się ją jakoś udobruchać. W połowie spotkania, jak mówiła o “Zabawach poufnych”, to nawiązała do notki w gazecie. “To teraz właśnie wystąpię tu jako komediopisarka, bo zostałam tu zaproszona jako komediopisarka”. Bardziej zorientowani wiedzieli, o co chodzi i się uśmiechnęli.
Fot. Władysław Czulak / Agencja Gazeta
Faktycznie tak lubiła telefonować?
– Agnieszka, jak gdzieś była na wyjeździe, to nienawidziła sytuacji, żeby w hotelu nie było telefonu. Po kolejnym spotkaniu pojechałyśmy do jakiegoś takiego leśnego ośrodka za miastem. A tam głusza, w środku lasu, nie było telefonu w pokoju, a ten, co był w ośrodku, to kierownik już zamknął. A ona chce dzwonić! “Wyjeżdżam, Wanda, nigdy więcej!”.
Razem z nami tam byli siatkarze z Hubertem Wagnerem, wtedy trenował zespół z Gorzowa. Oni mi uratowali dupę. Zeszłyśmy do baru coś zjeść, Agnieszka lubiła tatara. Towarzystwo nas połknęło. Siedziałyśmy z nimi do pierwszej w nocy. Ale jak wróciłyśmy do pokoju, to Agnieszka znów chciała dzwonić. A komórek przecież nie było. “Dzwoń i załatwiaj, wyjeżdżamy do Gorzowa do hotelu!”.
Wagner załatwił telefon, zadzwoniłam do organizatorki z Gorzowa. “Kurwa, a kto to jest ta Osiecka?! Czy ona zwariowała?!”. “Co ty, nie kurwuj i załatw. Powiedziała, że wyjedzie, stać ją na to”. Za pół godziny przyszedł pan Henio z recepcji, że możemy jechać, taksówka czeka. O wpół do trzeciej byłyśmy w Gorzowie. Agnieszka odżyła. Do szóstej były telefony. Wszędzie. Do znajomych w Polsce, do Paryża.
Do ciebie też dzwoniła w nocy?
– Trzecia rano to było najgorzej. Nie przeszkadzało jej, że kogoś budzi. Większość artystów dzwoni o tej porze.
Snu potrzebowała mało. Spała gdzieś godzinę w ciągu dnia. Zjadła jakąś zupę i się kładła. Wtedy musiał być taki spokój, że nawet przysłowiowa myszka nie mogła przebiec przez chatę. Kiedyś nas tak zbeształa z gosposią, bo jak pani Helenka zaczęła zmywać naczynia, to pokrywki hałasowały.
Fot. Władysław Czulak / Agencja Gazeta
Kiedy jej się najlepiej pisało?
– Ona to robiła z tak dużą łatwością, że mogła nawet na poczekaniu. Mam stare bilety, jakieś skrawki papieru z jej notatkami. Ale miała swój rytm dnia. Wstawała o 4 rano. Jak się wcześniej położyła, to mogła i o 3. Siadała przy biurku i pisała. Przy tym biurku nikt obcy nie mógł usiąść. Miała przygotowanych zawsze ileś ołówków, zatemperowanych. Dwa długopisy i maszynę Marka Hłaski. Ta maszyna już nie odbijała niektórych liter.
Siadała o tej 4 i pisała, od razu. Nie miała tego problemu, co ma większość twórców. Niejeden będzie chodził tydzień, myślał, a słowa nie napisze. A ona jak coś miała oddać o 9 rano, to kilka godzin wcześniej siadała i o 9 przynosiła gotowe. Mimo że w życiu była chaotyczna.
Później jakaś toaleta, kawa, i o 10 wychodziła. Szła najczęściej do Saksa na Francuskiej. Tam siadała, kupowała gazety, czytała i piła kawę. W kieliszku stała wódka. Ona tak sobie popijała. Nie było tak, że piła haustami, jak to pokazano w serialu.
Sax to było takie maleństwo. Było takie duże okno wystawowe i z ulicy wszystko widziałeś. Później tam się schodziła cała, w cudzysłowie, Saska Kępa. To byli i prawdziwi menele, i był architekt już bez pracy, jakiś ważny artysta. Cała oranżeria.
Prawie do końca życia miała mamę. Zmarła w 1994 r., trzy lata przed Agnieszką.
– Agnieszka była z matką w takich relacjach telepatycznych. Jak gdzieś wyjeżdżała, to Agnieszka po jakimś czasie czuła, że mama ją wzywa. I że trzeba wracać. Za każdym razem tak było.
Matka się cały czas bała o Agnieszkę, a Agnieszka o nią. Agnieszka się urodziła ze strachem matki i z tym strachem zmarła.
Kiedyś pani Maria poprosiła mnie, żebym nie ciągnęła Agnieszki w Polskę. Wtedy była głośna sprawa, bo ktoś obrzucił pociąg kamieniami, było wielu rannych. “Pani Wando, ale proszę tej Agnieszki nie namawiać, nigdzie jej nie kazać jeździć. Niech ona siedzi w domu. Przecież pani widzi, co się dzieje.”
Myślę, że one się nie mogły od siebie uwolnić.
Pocztówka, którą Agnieszka Osiecka wysłała do Wandy Rudkowskiej w 1994 r. Fot. Archiwum Wandy Rudkowskiej
W domu była jeszcze gosposia, Helenka.
Kochany człowiek. Też warszawianka, z Pragi, mieszkała przy Dworcu Wschodnim. Codziennie dojeżdżała autobusem, zaczynała pracę o 11. Była u Osieckich od początku, to była jej jedyna praca. Bardzo była z nimi związana, kochała Agnieszkę jak własną córkę.
Była bardzo otwarta. Dwa razy powiedziała mi pani Wandziu, a potem po imieniu. Ale do Agnieszki mówiła na pani. Kiedyś spytałam: “Agnieszka, czemu pani Helenka do ciebie mówi pani Agnieszka, a ty do niej po imieniu?” – Tak w domu było. To chyba taki zwyczaj arystokracji.
Świetnie obierała ziemniaki. Nie podstawiała ani kosza, ani żadnej gazety. Siadała okrakiem na krzesło i te wszystkie obierki spadały na ziemię. Mówiła, że i tak trzeba sprzątnąć. Robiła świetny żurek i świetne zrazy do kaszy gryczanej. Zawsze był kompot.
Po śmierci Agnieszki strasznie rozpaczała. Odwiedzałam ją jeszcze w mieszkaniu na Pradze. Była grubo po 90. Oczywiście był żurek.
Jak to się w ogóle stało, że się zaprzyjaźniłyście z Osiecką?
– Bardzo rzadko używam tego słowa przyjaciel, przyjaciółka. Agnieszka też raczej nie używała. Ale widziałam, że ona jakoś inaczej żyła wtedy, kiedy przyjeżdżałam. Mówiła, że czuje się wtedy jakaś taka spokojniejsza, zaopiekowana, zorganizowana i bezpieczna.
Między nami był taki siostrzany układ. Ja oczywiście byłam tą starszą siostrą, chociaż rocznikowo młodszą. Prowadziłyśmy takie siostrzane życie. Chodziłyśmy np. kupować jakieś filiżanki, talerzyki, robiłyśmy zmiany w domu.
Ten dom na Saskiej Kępie nie był remontowany od powojnia. Ładne to było mieszkanie. Weranda, duże drzwi. Jak się je otwierało, to one coś tam “gadały”.
Dopiero na rok przed śmiercią Agnieszka zaplanowała duży remont. Siedziałyśmy nad tym, przychodzili budowlańcy. Ja się trochę znałam na takich rzeczach przez amfiteatr, bo on ciągle wymagał jakichś remontów. Bardzo mi się podobała łazienka. Zrobiła ją w bieli i granacie. I zdjęcia Agaty w przedpokoju. Kiedyś spytałam, do czego jest jej ten remont potrzebny. “Chcę zostawić po sobie fajną chatę”.
Pamiętam taki moment. Agnieszka miała zaraz pojechać do szpitala. Była już spakowana, torby czekały, miał po nią przyjechać Daniel Passent. Stoi w kuchni przy oknie, pije kompot, odwraca się do mnie: “Wiesz, Wanda, ja bym mogła z tobą mieszkać”. Mnie takie gorąco po plecach przeszło, ale nic nie powiedziałam. Zaraz Passent zastukał. Do dziś mam to w głowie.
Fot. Władysław Czulak / Agencja Gazeta
Jak spędzałyście czas?
– Nieraz robiłyśmy taki wieczór palenia papierosów. Wtedy kupowałyśmy różne i rzeczywiście cały wieczór paliłyśmy. Agnieszka bardzo lubiła brudne papierosy. Brudne, czyli od kogoś. Jak widziała, że ja sobie zapalam, to brała ode mnie. Dla niej nie miało znaczenia, kto palił wcześniej. Mógł siedzieć jakiś menel bezzębny, ale to była taka wspólnota, że ona paliła tego papierosa po nim.
Ona znała każdą ulicę. Tych wszystkich zwykłych ludzi, którzy wozili węgiel na Pragę. Dziś już ich prawie nie ma. Agnieszka tak dziwnie paliła. Trzymała papierosa kciukiem i palcem wskazującym. Kiedyś spytałam: “Agnieszka, a dlaczego ty palisz papierosa tak?” “No bo tak wozacy palili.” Ja np. nie umiałam palić jak ona, bo mi się zaraz odrywała skóra z warg, krew się lała.
A alkohol?
– W serialu Osiecka ciągle pije. Ja nie znam artysty, który by kiedyś nie pił. Agnieszka zawsze mówiła, że pije po to, żeby sobie powtykać kwiaty we włosy. Po niej było widać, że jak więcej wypiła, to tak się zachowywała, jakby sobie cały klomb kwiatów wpięła w te włosy. I wtedy rzeczywiście była radośniejsza. No i była też cholernie nudna. Bo jak zaczęła opowiadać anegdotę, to za każdym razem tę samą. Po 10., 15. razie ludzie już nie wytrzymywali.
Piła nawet wtedy, gdy już leczyła raka.
– Niewiele. Mieszała szampana z wodą. Lekarz powiedział, że to już jej nie zaszkodzi. Jak ma się lepiej czuć, to niech pije.
Pocztówka, którą Agnieszka Osiecka wysłała do Wandy Rudkowskiej w 1996 r. Fot. Archiwum Wandy Rudkowskiej
Wiedziała, że jest bardzo źle?
– Oczywiście, że wiedziała. Kiedyś zaczęłam przy niej płakać. “Wanda, przestań. Błagam. Każdy się w życiu musi zdematerializować”.
Na krótko przed śmiercią powyciągała rachunki. Szukała rzeczy, które by były niezapłacone, zadłużone. Pomogłam jej posegregować, powkładać w koszulki.
Zewnętrznie w ogóle nie dawała żadnych oznak strachu. Ona była naprawdę pogodzona z tym, że odchodzi. Przygotowała się. Wykupiła miejsce na cmentarzu.
Sama znalazła krawcową, dla niej to był wyczyn. Z takiej pięknej bawełnianej, brudnoróżowej koronki uszyła sobie suknię. “W tej sukni mnie pochowajcie”.
Pokazała mi tę suknię. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, po co ją uszyła. “Przymierzę”, mówi. “Jezu, fajnie Agnieszka”. Ładnie jej było w tym kolorze. “To poczekaj, zobaczymy, jak będę teraz wyglądać”. Patrzę, a ona próbuje położyć się na podłodze. Zatrzymałam ją, nie mogłam z siebie wydusić słowa. A ona jak gdyby nigdy nic: “No i co sądzisz, co sądzisz?”.
A ze skrawków od tej sukienki zrobiła dla Asi, wnuczki Helenki i swojej chrześnicy, kolaż. Bakuła by się tego nie powstydziła.
Ale się przecież leczyła. Nie wierzyła, że wygra z rakiem?
– Wierzyła w Boga. “Daj mi, Panie, rozpoznanie”. I wciąż na to czekała. Chodziła na chemię, bo nie chciała jakiejś przykrości sprawić ani gosposi, ani córce. Ale wciąż miała plany. Na Wielkanoc miała lecieć z Andre z recitalem do Izraela.
Ja dziękuję Bogu, że Andre i Teatr Atelier jej się na koniec życia przydarzyły. Że to był taki czas, kiedy ona nie myślała o chorobie. Bo nawet jak wracała z tego Sopotu i coś było nie po jej myśli, to miała plany, rzeczy do zrobienia dla teatru. Nie myślała o tym, że nie ma wyjścia, że odchodzi. A wracała najczęściej, kiedy miała chemię. Wtedy przyjeżdżała do Warszawy dwa dni przed szpitalem i potem gdzieś dwa, trzy dni po chemii jechała z powrotem. Tak jej Pan Bóg zaprogramował to życie. Zatoczyła koło. Od STS-u do Teatru Atelier. Bardzo kochała przyjaźń z Andre i teatrem.
Zawsze jak wracała po chemii do domu, to kupowała po drodze sałatkę jarzynową. Przynosiła korniszony, biały ser, wędzonego łososia, jeszcze mogła być szynka. I robiłyśmy z tego awanturki. Takie śniadanie zawsze wtedy było.
Fot. Władysław Czulak / Agencja Gazeta
Dlaczego nie chciała mówić, że jest chora?
– Żeby się nie litowali nad nią. Oczywiście, że wiedziała, w jakim jest stanie. Ale ona naprawdę nie chciała, żeby jej ktoś podawał krzesło w Saksie, gotował jakieś specjalne obiady czy ciągle pytał, jak się czuje.
Raz poszłyśmy z Agnieszką do teatru Małgorzaty Potockiej. Był wieczór poświęcony Kalinie Jędrusik. Agnieszka też miała wystąpić. Weszłyśmy i od razu było słychać takie szu, szu, szu. Z kim ona teraz chodzi? Bo raz z Umer, raz z Szałapak, raz z taką Marzeną z Saskiej Kępy, a teraz jeszcze z kimś innym. Ona już była bardzo chuda, naprawdę bardzo. Weszła na scenę jak ta wariatka z jej piosenki. Nie można jej było ściągnąć. Tak dużo gadała o Kalinie, tak się kurczowo trzymała sceny. Żeby ludzie wiedzieli, że nic jej nie jest.
We wspomnieniach przyjaciół słychać, że choroba Agnieszki to był dla nich szok i niedowierzanie. Że dowiedzieli się o tym bardzo późno.
– Nie wiem, czy by chciała, żeby było więcej osób przy niej, kiedy odchodziła. Ale jak się czuła źle, to bardzo jej zależało na tym, żeby ktoś był. W grudniu ktoś nam powiedział, że Nowy Świat jest pięknie wystrojony. Agnieszka zachęcała: “Chodź, pojedziemy”. Poszłyśmy na rondo Waszyngtona na tramwaj. Na przystanku nagle widzę, że Agnieszka się robi blada, że się zaraz osunie. Mówię: “Wiesz co, zimno jest, może nie pojedziemy?”. “Mi też jest zimno”. Wróciłyśmy. Już myślałam, że będę dzwonić po pogotowie. Cały dzień siedziałyśmy w domu. Oglądałyśmy “Austerię”, bardzo lubiła ten film.
Liścik, który Agnieszka Osiecka wysłała do Wandy Rudkowskiej w 1996 r. Fot. Archiwum Wandy Rudkowskiej
A wasze ostatnie spotkanie?
– W styczniu. Chodziłyśmy po Saskiej Kępie, było tak całkiem normalnie. Opłaciłyśmy mieszkanie w ADM-ie. Chciała zapłacić tylko za kwartał. Nie pytałam, dlaczego nie za cały rok. Na początku marca poszła do szpitala, Agata ją zawiozła. Jak posadzili ją na wózek, to powiedziała “Do dupy to wszystko”. Wszyscy teraz to powtarzają.
Zadzwoniłam do niej w niedzielę przed szpitalem. Nie odebrała, włączyła się automatyczna sekretarka. Mam gdzieś nagrane na tasiemce, jak słabiutkim głosikiem śpiewa: “Ach panie, panowie, ach panie, panowie, czemu ciepła nie ma w nas”. I wiadomość dla Andrzeja: “Mam coś z białymi krwinkami. Agata mnie musi zawieźć do szpitala. Najpóźniej w poniedziałek o 13 będę w domu. Do Wrocławia jedź sam, ja dojadę”. W piątek zmarła.
Testamentem Agnieszki jest “Na początku był negatyw”. Książka, taki album, ze zdjęciami z jej życia. Razem siedziałyśmy i wybierałyśmy zdjęcia. To było strasznie ciężkie zadanie. Miała bardzo dużo kliszy, trzeba było to przeglądać. Potem jak złożyła książkę, to była bardzo niezadowolona, że to nie było to, co ona chciała. Ale miała ileś koncepcji. Ktoś napisał, że to Agnieszki testament, ja się z tym zgadzam. I w tym testamencie są dwa zdjęcia z Zielonej Góry. Agnieszka przy fioletowej krowie przy Galerii u Jadźki, i Agnieszka z Elką Czyżewską u Jankiela, udaje, że gra na saksofonie.
Miałyście jakieś wasze miejsca w Warszawie?
– To były miejsca Agnieszki. Kiedyś zabrała mnie za Warszawę, na Józefów. Chciała mi pokazać, gdzie chodziła na randki z chłopakami. Te krzaki, te plaże. Później swój dom w Falenicy.
Pojechałyśmy autem. “Nie boisz się?”, pyta. Ja się nic nie odzywam. Wjeżdżamy na jakąś główną drogę. Nagle czuję, że z góry tak strasznie pędzimy. Aż zbladłam. Ona tak patrzy na mnie i mówi: “Fajnie, nie? Zobaczyć, że koleżanka coś umie”. Byłam chyba zielona. W życiu bym nie pomyślała, że ona sobie radzi z samochodem. To mi nie pasowało w ogóle do niej.
Była bardzo zachłanna nowych miejsc, ludzi. Jak byłyśmy w Żaganiu, to się tak zakochała w parku przy pałacu. I w Młynówce, gdzie nocowałyśmy, chociaż tam nie było dla niej warunków. Kibelki gdzieś na korytarzu. Agnieszka wybiegła boso z pokoju: “Wanda, ale tu spartańskie warunki” (śmiech). Myślę sobie: Cholera z tym. Zaraz się zacznie, bo nie ma telefonu (śmiech). Na szczęście na górze mieszkał dyrektor pałacu. Szybko zaaranżowałam spotkanie u niego w mieszkaniu. Agnieszka weszła, zobaczyła ileś telefonów, jaka była wtedy szczęśliwa. A jak się dowiedziała, że na jednym mostku w Żaganiu prababcia Beaty Tyszkiewicz umawiała się na randki z Talleyrandem, to duże to na niej zrobiło wrażenie. Lubiła takie arystokratyczne historie. I oczywiście kazała sobie tam zrobić zdjęcie.
Miała całe stosy zaproszeń. Na jakieś spektakle, spotkania, wernisaże. Lubiła chodzić na premiery kosmetyków. Sama sobie kremów nie kupowała. Nigdy nie byłyśmy w kinie. Film nie ucieknie, a spotkanie się skończy i więcej nie będzie.
Agnieszka Osiecka w Młynówce w Żaganiu Fot. Archiwum Wandy Rudkowskiej
O Osieckiej się mówi, że była bardzo niecierpliwa.
– Tę niecierpliwość było widać i w zażyłości z ludźmi, i w pisaniu. Przecież to już słynna sprawa, że jak ktoś długo z jej piosenką nic nie robił, to ona ją brała i niosła do kogoś innego. Później się zdarzało, że tę samą piosenkę miał i Krajewski, i Satanowski.
Jak pisała, to pierwsze linijki równo, starannie, a potem coraz szybciej, coraz bardziej chaotycznie. Pod koniec już się nie można było rozczytać.
Ona też zmieniała ludzi, którymi się otaczała. Jeśli ktoś ją mocno absorbował, to z nim spędzała dużo czasu. A jeśli zaczął już ją nudzić, odchodziła. Teraz każdy mówi, że był z Agnieszką w przyjaźni. Tych przyjaciół jest na pęczki. I teraz każdy ma jakiś tekst piosenki, który Agnieszka napisała specjalnie dla niego. Tyle że nie może pokazać, bo miał go gdzieś na bibułce, ale był pożar w domu, i ta bibułka też się spaliła (śmiech).
Liścik, który Agnieszka Osiecka wysłała do Wandy Rudkowskiej Fot. Archiwum Wandy Rudkowskiej
Podam przykład tej niecierpliwości. Jej dom na Dąbrowieckiej był otwarty. I to dosłownie, bo ileś rzeczy skradziono przez to, że nieraz go nikt nie zamykał na klucz. Tam przychodzili różni ludzie, niezależnie o której godzinie. Wielu znajomych z barów na Saskiej Kępie. Na oknie zawsze stał garnek pomidorowej , gosposia gotowała. I zawsze był kompot.
Ktoś przychodził na zupę, a Agnieszka się bardzo cieszyła, że może mu ją zagrzać. Ale jak ktoś już ją nudził, to mówiła mu wprost. “Tu stoi talerz, weź sobie nalej. Ale wiesz co, może pójdziesz już do domu?”. Bo nie czuła, że on jest jej akurat wtedy potrzebny. Przyjęła go, nakarmiła, spytała, czy ma na papierosy, ale wiesz, idź już sobie (śmiech). To było uprzejme, ale stanowcze.
Dużo rzeczy ją dziwiło, i to takich, które inni przyjmowali zwyczajnie. Gdzieś razem byłyśmy w Warszawie, a Agnieszka mówi, że teraz pójdzie do kościoła. Szłam za nią, ale bardzo powoli, właściwie się wlokłam. “A ty nie chodzisz do kościoła?”, pyta. “Nie”. I wtedy ją to musiało strasznie poruszyć. Nic nie powiedziała, ale jak wróciłyśmy do domu, to dała mi do przeczytania swoje “Zabawki Pana Boga”. “A czytałaś to?” – No, tak, tak. “No jak można w Boga nie wierzyć?” I jej musiałam tłumaczyć, że to przecież nie jest tak, że jak nie chcę iść do kościoła, to nie wierzę w Boga.
Agnieszka Osiecka w Galerii u Jadźki w Zielonej Górze. Po prawej stronie siedzi Wanda Rudkowska Fot. Archiwum Wandy Rudkowskiej
Miała do siebie bardzo duży dystans. I poczucie humoru. Wychodzimy z domu, Agnieszka idzie przodem. Ja patrzę, a ona ma całą ulicę oczek na rajstopach. Ulicę! “Agnieszka, słuchaj, ty masz strasznie dużo oczek z tyłu.” “Przecież wiesz, że ja mam najładniejsze nogi w Warszawie i dawno na nie nikt nie patrzył.” I rzeczywiście, wszyscy oglądali te nogi.
Kiedyś w Zielonej Górze weszłyśmy do Jadźki. Tam tłum ludzi. Imieniny Stanisława. Nagle poruszenie: Osiecka weszła. A w oczach gości wielkie zdziwienie. Zorientowała się od razu, o co chodzi. Miała na sobie taką szarą, brzydką, zniszczoną i okropną jesionkę. Jakby z demobilu. Kołnierz był już żółty ze starości. “To nie moje. Jak wysiadłam z pociągu, tylko to zostało w przedziale. Państwo wybaczą, jutro kupię nowe odzienie”. Następnego dnia poszłyśmy do Domów Towarowych Centrum. Wybrała jakieś sztuczne futro. Okropieństwo. Mnie też namawiała.
Specjalnie szokowała? Lubiła się bawić strojem?
– Ona w tym nieprzywiązywaniu wagi do ubrań nieraz zachowywała się świadomie. Jak wiedziała, że jakiś ciuch już się nie mieści w żadnym żurnalu, to wtedy wymyślała o nim jakąś anegdotę. Jak z jesionką i pociągiem.
Ale ona faktycznie nie zwracała uwagi na to, jak wygląda. Sama zresztą mówiła, że ubrać się nie umie. Ale jak już się ubrała, to był szok. Daniel jej gdzieś kupił ładną czarną sukienkę z tetry. Taką długą, prawie do ziemi, ładnie uszytą. Świetnie wyglądała. Jeszcze namówiłam ją, żeby założyła do niej czarne rajstopy. Sama się nie mogła nadziwić. Chodziła w hotelu od jednego lustra do drugiego. Taka była z siebie zadowolona, że tak dobrze wygląda.
Kiedyś dzwoni do mnie i pyta, co robię. “Wiesz, guziki sobie przyszywam do płaszcza”. Po drugiej stronie cisza. – Guziki sobie przyszywasz? Ty masz czas na to? – nie mogła wyjść z podziwu. – Do pracy chodzisz, imprezy organizujesz, książki czytasz. I ty jeszcze masz czas na przyszywanie guzików? Jej się wydawało, że to jest nie wiadomo co.
Później jak do niej przyszłam, to zobaczyłam, że miała taki sweterek, który nie miał ani jednego guzika. Gdzieś w pasmanterii kupiłam takie, który by pasowały. Bo u niej żadnych guzików nie było. I w ciągu kilku minut te guziki przyszyłam. Agnieszka nie wierzyła, że je można tak szybko i tak sprawnie przyszyć. I że one się nawet nie oderwały (śmiech).
Agnieszka Osiecka w Kanadzie. Zdjęcie, które przysłała Wandzie Rudkowskiej Fot. Archiwum Wandy Rudkowskiej
Traktujesz Osiecką jak poetkę? Jej teksty jak wiersze?
– Tak, wszystkie. W tych wierszach jest jakaś taka melodia życia. Coś takiego jest, że nie przejdziesz obojętnie. Zainteresujesz się, coś w tobie zostanie, albo klimat, albo jakiś wyraz. Mają w sobie jakąś przewrotność, kilka warstw. O “Niech żyje bal” wszyscy myśleli, że to jakaś pijacka piosenka do śpiewania na weselach, potem dopiero się zorientowali, że to jest tekściarskie arcydzieło. Zresztą Agnieszka za takie ją uważała. “Bal” doceniono na festiwalu w Ameryce.
A bardzo wstydziła się jednej piosenki, “Nie jesteś sama”. Na spotkaniach mówiła, że nie wie, co ją naszło, żeby ją napisać.
Agnieszkę bolało, że w branży nie była przez większość uznawana za poetkę. Ją wszyscy szufladkowali – tekściarka, autorka piosenek. A ona się czuła poetką.
Myślę, że za życia nie zajęła należytego miejsca wśród tych wszystkich autorytetów literackich. Wielkie wyróżnienie przyszło po śmierci: całą jej spuściznę przejęła Biblioteka Narodowa. Jest tam wśród największych polskiej literatury. Ja swoje pamiątki związane z Osiecką przekażę do Biblioteki Norwida w Zielonej Górze.
Agnieszka bardzo podziwiała innych za to, że potrafili się wypromować. Jej nikt nie promował. Książki i tomiki wydawały zaprzyjaźnione wydawnictwa. Ten cały boom na nią jest teraz, ale to zasługa fundacji, która powstała po jej śmierci.
Fot. Władysław Czulak / Agencja Gazeta
Ale miała wielką promocję przez piosenki.
– A kto mówi, że to jest piosenka Osieckiej i Koniecznego? Dla ludzi to jest piosenka Maryli Rodowicz.
Ale z drugiej strony to ludzie wypromowali Agnieszkę. Naród. Bo każdemu się wydawało, że ona pisze o nim. Że to “gdzieś w hotelowym korytarzu” mogło się przydarzyć i Kowalskiemu, i Rudkowskiej. Naród jej wylał cokół. Triumfowała na festiwalach, na listach przebojów.
Ze strony państwa otrzymała niewiele zaszczytów. Pośmiertnie Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, za życia medal “Za zasługi dla obronności kraju”, pewnie za piosenkę z “Czterech pancernych”. Kompletnie niezrozumiałe, że nie dostała Gloria Artis.
Odznaczenia były dla niej ważne?
– To były oznaki docenienia, zauważenia jej roli, ona je odbierała z satysfakcją. Inni pewnie myśleli, że taka legenda tego nie potrzebuje, a ta legenda potrzebowała tego jak każdy człowiek. Pamiętam, jak się cieszyła, kiedy marszałek Sejmu przysłał jej list i kwiaty z okazji 60. urodzin. Tych kwiatów długo nie pozwalała wyrzucać.
Byłam u Agnieszki, kiedy Szymborska odbierała Nobla. To było w grudniu ’96 r. Szukałyśmy w telewizji relacji z wręczenia. I widziałam, że ona jest jakaś taka niespokojna, jak jaskółka przed burzą. Że coś chce powiedzieć komuś. Spytałam, czy zazdrości Szymborskiej. “Za mała jestem, żeby zazdrościć”. Ale widziałam, że w niej była jakaś niezgoda.
O śmierci Agnieszki dowiedziałam się wieczorem z dziennika. Do rana nie mogłam się podnieść z fotela. Paliłam nałogowo, a nie byłam w stanie pójść na drugą stronę ulicy po papierosy. W telewizji puścili “Remedium”: “Wsiąść do pociągu byle jakiego”. Najbardziej im się z Osiecką skojarzyła piosenka, której Osiecka nie napisała.
Każdy znał inną Agnieszkę. Taką Agnieszkę ja znałam.
CZYTAJ TAKŻE: Dzieciństwo Olgi Tokarczuk: Raj o zapachu kawy i papierosów. I książki, wszędzie książki
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS