A A+ A++

Kolumna 1. Dywizji Morskiej USA przemieszcza się przez chińskie linie podczas ucieczki ze zbiornika Chosin. Wojna koreańska stanowiła tzw. wojnę zastępczą między USA i ZSRR

Każdy, kto dorastał w latach siedemdziesiątych bądź osiemdziesiątych XX wieku pamięta zapewne powszechne straszenie atakiem atomowym ze strony imperialistycznego zachodu. Nie było prawie dnia, by telewizja nie pokazywała filmów z próbnych wybuchów jądrowych i map przedstawiających plany ataku na Polską Rzeczpospolitą Ludową. Wychowani w cieniu atomowych grzybów, rzadko pytaliśmy samych siebie, czy wojna wybuchnie. Pytanie brzmiało raczej: kiedy to się stanie.

Z podręczników przysposobienia obronnego uczyliśmy się gdzie się chować w przypadku wybuchu jądrowego, a jeśli nasze szkoły były budowane w latach pięćdziesiątych bądź sześćdziesiątych, mieliśmy duże szanse, by pod ich piwnicami znaleźć schrony atomowe.

Czy rzeczywiście wojna i zagłada były tak blisko, jak nas straszono? Wszyscy czytaliśmy o fałszywych alarmach, które omal nie doprowadziły do atomowej wojny. Najsłynniejszy jest chyba przypadek z września 1983 roku, kiedy radzieckie systemy wczesnego ostrzegania wykryły start, najpierw jednej rakiety, potem czterech, z terytorium USA.

Na pytanie jak mogła wyglądać III wojna światowa odpowiada brawurowa powieść Czerwone żniwa. To osadzona w latach 60. XX wieku wizja alternatywnej rzeczywistości, w której NATO i Układ Warszawski stają przeciw sobie.

Gdyby zawierzyć komputerom, należałoby natychmiast szykować się do przeciwuderzenia. Ale pełniący dyżur Stanisław Pietrow uznał, że rozpoczynanie wojny tak małą ilością rakiet byłoby pozbawione sensu i postanowił nie wierzyć komputerom. Zaryzykował wszystko i prawdopodobnie ocalił nam życie. Amerykanie nie atakowali. Systemy niewłaściwie oceniły sytuację.

Kiedy wszyscy spodziewają się wojny i szykują do niej, jej wybuch może spowodować nawet drobny incydent. Jednak czy podczas Zimnej Wojny byliśmy blisko wybuchu prawdziwej nie przez przypadek, ale w wyniku starannego planowania?

Układ Warszawski i NATO

Na początek należy zdać sobie sprawę, że wbrew radzieckiej propagandzie, powołany do życia w 1955 roku Układ Warszawski nie był instytucją obronną, ale ofensywną. W przeciwieństwie do państw zorganizowanych w NATO, przewodzące Układowi Warszawskiemu ZSRR planowało uderzenie wyprzedzające i nie brało na poważnie możliwości prowadzenia wojny obronnej. Na wypracowanie takiego stanowiska miało wpływ kilka czynników. Nie najmniej ważnym z nich była trauma radzieckiej generalicji z czasów II wojny światowej, kiedy Rosjanie dali zaskoczyć się Niemcom i zostali dosłownie zmiażdżeni niemieckim atakiem.

Ponadto państwa NATO nie miały żadnego (poza ewentualnym politycznym) interesu w atakowaniu krajów leżących po wschodniej stronie żelaznej kurtyny. Zniszczone przez wojnę, ubogie kraje o słabiej rozwiniętym przemyśle nie stanowiły łakomego kąska. Zachód rozwijał się prężnie i bogacił bez wojny. Natomiast Układ Warszawski mógł wiele skorzystać na przejęciu przemysłu wstrętnej kapitalistycznej Europy.

Znaczek wydany z okazji 20-lecia Układu Warszawskiego

Nie bez znaczenia pozostaje także różnica w zarządzaniu NATO i Układem Warszawskim. Znacznie trudniej przekonać do rozpoczęcia inwazji sojusz niezależnych państw (NATO) niż armie krajów podporządkowanych jednemu przywódcy. Co więcej, grające główną rolę w NATO USA, mogły czuć się stosunkowo niezagrożone – długo pozostawały poza zasięgiem radzieckich rakiet, a inwazja na USA była praktycznie niemożliwa.

Między innymi z tego powodu większość gorących konfliktów podczas Zimnej Wojny dotyczyła raczej walki o strefy wpływów. A jeden z najniebezpieczniejszych momentów w historii miał miejsce, gdy ZSRR podjęło próbę zmiany tej dysproporcji zagrożeń i w 1962 roku umieściło na Kubie pociski balistyczne. W odpowiedzi prezydent Stanów Zjednoczonych, John F. Kennedy zarządził blokadę Kuby.

Naprzeciw siebie stanęły dwie floty i wojna wisiała na włosku. Choć Kennedy, dzięki informacjom od agenta w ZSRR, Olega Pieńkowskiego, wiedział, że ZSRR nie jest gotowe na prawdziwy konflikt, nie brał pod uwagę tzw. czynnika ludzkiego. Pewni swego Amerykanie grali ostro – nie ustępowali. Po wykryciu radzieckich okrętów podwodnych wysłali im sygnały wzywające do wynurzenia, a gdy to nie poskutkowało, zrzucili niewielkie ładunki wybuchowe, tzw. sygnalizatory dźwiękowe. Nie mogły one wyrządzić prawdziwych szkód okrętom, jednak oddziaływały na psychikę ich załóg. Dowódca jednego z nich, kapitan Sawickij, pod wpływem niespotykanego stresu wydał rozkaz przygotowania do odpalenia torpedy z głowicą nuklearną. Wedle źródeł radzieckich stało się tak, ponieważ stracił panowanie nad sobą. Do ataku nie doszło, ponieważ powstrzymała go załoga.

Co jednak, gdyby wystrzelił?

Choć Oleg Pieńkowski nie bez racji donosił Amerykanom, że ZSRR nie było gotowe do rozpoczęcia wojny, należy zapytać: czy gotowe było do niej wówczas NATO?

Cóż, nie w Europie.

Podczas gdy Europa Zachodnia odbudowywała się z gruzów i stawiała przede wszystkim na rozwój gospodarczy, ZSRR i jej kraje satelickie pozostawały państwami wojny. To właśnie tam nie pytano: „czy wybuchnie wojna?” ale: „kiedy to się stanie?”. Cały rozwój przemysłowy, powojenna odbudowa dróg i połączeń kolejowych były podporządkowane planowi wojennemu. Nawet edukacja w ZSRR i system planowania obywatelom tego państwa życia, zawierały planowanie wojskowe. Eksperci piszą, że 95% społeczeństwa radzieckiego przeszło przeszkolenie militarne, a w razie wybuchu konfliktu, państwo znalazłoby zastosowanie dla wszystkich: od młodzieży po starców.

Choć Amerykanie mogą, po latach, chwalić się niewątpliwym sukcesem, jakim było zwerbowanie Olega Pieńkowskiego, w rzeczywistości, w latach 60 XX wieku, przegrywali wojnę wywiadów, choć niekoniecznie wyłącznie z własnej winy. O skali zinfiltrowania wywiadu brytyjskiego świadczy sprawa tzw. Piątki z Cambridge – pięciu Brytyjczyków zajmujących wysokie stanowiska w wywiadzie, a pracujących dla Rosjan.

Kim Philby

Najsłynniejszy z nich, Kim Philby, stał na czele Sekcji IX MI6, której celem była… koordynacja działań przeciw ZSRR. Tak wysoko postawieni szpiedzy nie tylko sami przekazywali wrogowi informacje, ale także polecali swoim przełożonym z NATO kolejnych agentów. Amerykanie byli wstrząśnięci odkrywając, że posyłani do prac nad bronią jądrową brytyjscy fizycy, oficjalnie sprawdzeni przez wywiad, pracowali dla ZSRR. Szereg wpadek brytyjskiego wywiadu doprowadził do sytuacji, której Amerykanie nie tylko przestali mu wierzyć, ale wręcz starali się izolować go od własnych danych i znacznie ograniczyli przepływ informacji. Trudno im się dziwić, skoro Philby, już po zdemaskowaniu, nie został aresztowany i zdołał zbiec do Rosji.

Warto wspomnieć, że wywiad brytyjski, w przeciwieństwie do amerykańskiego, nie dysponował możliwością aresztowania szpiegów, lecz musiał tym celu korzystać z pomocy policji. O tym, że sytuacja w MI6 i MI5 daleka była od wyobrażeń ukształtowanych na podstawie filmów i powieści o Bondzie świadczą na przykład procedury związane z rekrutacją „Bondów”. Otóż w latach sześćdziesiątych w Wielkiej Brytanii wciąż opierano rekrutację o tzw. „weryfikację pozytywną”. Oznacza ona, że kandydatowi na pracownika nakazano spisać szczegółowo życiorys, a następnie sprawdzano, czy podane przezeń fakty zgadzają się z rzeczywistością. Jeśli więc sam nie napisał, że jest np. członkiem partii komunistycznej, bądź radzieckim szpiegiem… nikt tego nie weryfikował.

Tak Wielka Brytania, jak i Stany Zjednoczone oraz inne państwa NATO były państwami demokratycznymi, ich obywatele nie mieli w zwyczaju szpiegować się nawzajem, mogli należeć do dowolnych partii (w tym komunistycznych) a ich wolność osobista była niewyobrażalnie większa niż wolność obywateli państw komunistycznych. W efekcie zwerbowanie ich przez wywiady Układu Warszawskiego, dobrowolne, oparte na idealistycznych przekonaniach bądź będące np. wynikiem szantażu, było stosunkowo proste.

Zupełnie inaczej sprawa wyglądała po drugiej stronie barykady, w krajach totalitarnych tłamszących wolność jednostki, poddających swoich obywateli permanentnej kontroli i nagradzającej donosicielstwo. W efekcie wywiady UW dysponowały armią agentów na zachodzie, natomiast wywiady NATO ponosiły na tym polu spektakularne klęski. Większość informacji NATO pozyskiwało w związku z tym dzięki nowoczesnym technologiom: zdjęciom z satelitów i samolotów szpiegowskich, podsłuchom.

Podobnie, na niekorzyść NATO, wyglądała w Europie dysproporcja sił zbrojnych.

23 października 1954 r. na posiedzeniu Rady Północnoatlantyckiej w Paryżu ustalono liczebność sojuszniczych sił lądowych w Europie na 30 dywizji. Liczby tej nie udało się osiągnąć aż do lat osiemdziesiątych. W 1956 r. Sojusz Północnoatlantycki dysponował tylko 20 dywizjami, co więcej, były to dywizje należące do różnych państw, co musiało powodować, w przypadku wybuchu wojny, problemy logistyczne. W tym samym czasie Układ Warszawski tylko w Grupie Wojsk Radzieckich w Niemczech, stworzonej na terenie NRD, dysponował 22 związkami taktycznymi, wyłącznie wojsk radzieckich (a w razie potrzeby wsparłyby je wojska NRD).

Z pomocą natychmiast mogła ruszyć Centralna Grupa Wojsk Radzieckich ulokowana na terenie Czechosłowacji. A tuż za granicą niemiecką, w Polsce, znajdowała się Północna Grupa Wojsk. W przeciwieństwie do sił NATO, wszystkie one były podporządkowane jednemu państwu – Związkowi Radzieckiemu. I choć w latach sześćdziesiątych na czele wojsk sojuszniczych (Polaków, Czechów, Węgrów) nie stali już dowódcy radzieccy, to wszyscy oficerowie z państw UW podlegali szkoleniu w ZSRR. Na korzyść UW przemawiała także standaryzacja sprzętu. Wszystkie armie UW używały takich samych karabinów, transporterów i czołgów, natomiast każdy kraj NATO korzystał z innego, często produkowanego przez siebie, sprzętu. „Janek Kos” mógł w razie potrzeby wsiąść do złożonego w Związku Radzieckim czechosłowackiego czołgu i natychmiast ruszyć do walki. Amerykanin, który podczas wojny przesiadłby się np. na czołg francuski, miałby z tym większe problemy.

Operacja Dunaj

W swoim opracowaniu tematu, pułkownik Płk dr hab. Juliusz S. Tym, cytuje brytyjskiego teoretyka wojskowego Alistaira Buchana:

W porównaniu do wojsk sowieckich siły NATO, szczególnie w Europie Środkowej, sprawiają wrażenie sił zbrojnych koalicji z XVIII wieku. Brak im zdolności do szybkiego rozwinięcia i jednolitego systemu zaopatrywania, a więc dwóch warunków, których spełnienie może uniezależnić Zachód od alternatywy użycia broni jądrowej.

Siły?

Jeszcze w latach osiemdziesiątych stosunek sił wypadał na korzyść UW. Na terytorium Republiki Federalnej Niemiec stacjonowało wtedy ponad 900 000 żołnierzy z 6 państw NATO. NATO dysponowało około 8500 czołgami oraz ponad 1100 samolotami. Układ Warszawski na terytorium graniczących z RFN państw – NRD i Czechosłowacji – miał odpowiednio: 40 dywizji wojsk lądowych z 13 700 czołgami i ponad 2000 samolotów. Zestawienie potencjału broni masowej zagłady wygląda niepokojąco: oba atomowe supermocarstwa dysponowały w sumie 18 545 głowicami jądrowymi o łącznej mocy 9721 MT.

Zdecydowaną przewagę NATO posiadał natomiast na morzu. Choć ZSRR przeprowadziło reformę i rozbudowę floty rozpoczętą przez admirała Siergieja Groszkowa, to jej efekty zaczęły być naprawdę widoczne w latach siedemdziesiątych, a w największym stopniu dotyczyły rozbudowy floty atomowych okrętów podwodnych, zdolnych przenosić głowice jądrowe i szachować USA. Podczas kryzysu kubańskiego uzbrojony w torpedy atomowe okręt był w stanie niemalże rozpętać wojnę, jednak podczas walk lądowych w Europie znaczenie floty byłoby ograniczone. Wobec rażącej dysproporcji jednostek nawodnych nie umożliwiłaby też ona Układowi Warszawskiemu przeprowadzenia inwazji na USA.

Znając swoje ograniczenia, Rosjanie wiedzieli, że będą musieli przeprowadzić błyskawiczny, zwycięski atak na Europę zachodnią, podporządkować ją sobie, następnie zdobyć Wielką Brytanię i w ten sposób postawić USA przed faktem dokonanym, nim zdąży ono przysłać znaczące posiłki.

Ofensywę wojskową planowali wesprzeć propagandową, tak aby po pierwsze przekonać świat, że występowali w obronie swoich granic, a prawdziwym agresorem był zachód, a przede wszystkim zmusić USA do przyjęcia klęski w Europie, a tym samym uznania dominacji ZSRR na arenie międzynarodowej i wymuszenie na USA polityki izolacjonistycznej. Wbrew apokaliptycznym wizjom nikomu nie zależało na totalnym unicestwieniu, choć obie strony planowały użycie broni jądrowej. O ile radzieckie plany były w miarę stałe, w NATO koncepcje użycia borni masowego rażenia podlegały dość znaczącym zmianom.

Pod koniec lat czterdziestych przyjęto w USA Doktrynę Zmasowanego Odwetu, zakładającą, że każdy (a zatem także konwencjonalny) atak ze strony ZSRR musiał się spotkać z masowym odwetem atomowym. Choć brzmi to przerażająco, gdy wspomnimy na dysproporcję sił w tamtym czasie, była to jedyna szansa ratunku dla zachodu. Doktryna ta funkcjonowała do lat sześćdziesiątych, kiedy zastąpiła ją Strategy of Flexible Response – Strategia Elastycznego Reagowania. Dla polskich uszu (wszak bralibyśmy udział w wojnie po stronie UW) brzmi ona przyjemniej. Zakładała bowiem rezygnację z masowego ataku jądrowego, kładła większy nacisk na użycie broni konwencjonalnej i wojsk lądowych. Użycie broni jądrowej miało być adekwatne do działań przeciwnika.

Nim jednak odetchniemy z ulgą, trzeba sobie uświadomić, że broń jądrowa i tak byłaby wykorzystywana. Co więcej, Polacy ucierpieliby prawdopodobnie od niej najciężej. W odniesieniu bowiem do Środkowoeuropejskiego Teatru Działań Wojennych w 1984 r. NATO przyjęło „Koncepcję zwalczania podchodzących drugich rzutów” (Follow-on Forces Attack – FOFA). W uproszczeniu oznaczało to podjęcie wszelkich kroków, przy użyciu broni jądrowej, w celu zapobieżenia dotarciu na front drugiego rzutu wojsk radzieckich.

„Pierwszy rzut” stanowiłyby związki stacjonujące na terenach NRD, Polski i Czechosłowacji. Uzupełnienia dla nich miały przybyć ze Związku Radzieckiego przez Polskę i Niemcy. W te właśnie uzupełnienia NATO wystrzeliłoby rakiety, przy okazji zmieniając Polskę i wschodnią część Niemiec w radioaktywne pustkowie. Korzyść dla NATO byłaby podwójna – unicestwiłoby znaczną część wojsk wroga i przy okazji zniszczyło całą infrastrukturę na najkrótszej drodze z Rosji do Niemiec. Układ Warszawski byłby w stanie wystawić „trzeci rzut”, ale tym razem posiłki musiałyby zmierzać na front dłuższą drogą. FOFA nie rozstrzygnęłaby może o wyniku wojny, jednak dla Polski skończyłaby się zagładą na niespotykaną wcześniej skalę. Pierwsze szacunki mówiły o około 14 milionach zabitych.

Co interesujące, w planowanej w ten sposób wojnie, to „imperium zła”, a zatem Układ Warszawski, zakładało ostrożniejsze użycie broni jądrowej (acz pamiętajmy o proporcjach, „ostrożniejsze” oznacza zrzucenie kilkunastu pocisków, tylko w pierwszej fazie ataku, na Danię oraz bombardowania obiektów strategicznych na terenie Niemiec). Wątpliwe jednak, by radzieccy sztabowcy kierowali się humanitarnymi przesłankami. Celem ewentualnej wojny miało być zajęcie Europy zachodniej oraz przejęcie jej przemysłu. Obrócone w perzynę i napromieniowane np. Zagłębie Ruhry nie przyniosłoby zdobywcom pożytku.

Wybucha wojna…

Gdy przygotowywaliśmy z Radkiem Rusakiem tło wojenne dla naszej powieści, sądziliśmy, że po tylu latach znajdziemy mnóstwo materiałów na temat przyjętych w latach sześćdziesiątych strategii. Myliliśmy się. Ów okres nie jest wprawdzie białą kartą, jednak najwięcej opracowań dotyczy lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku. Opieraliśmy się więc w znacznym stopniu na nich, przyjmując, że żadna wojskowa koncepcja nie pojawia się znikąd (nawet jeśli niektóre bywają rewolucyjne), ale stanowi raczej ewolucję przyjmowanych wcześniej założeń. Jak w takim przypadku wyglądałaby III wojna światowa, gdy znamy już potencjały oby stron i ich podstawowe założenia strategiczne?

Wszystko wskazuje, że Układ Warszawski zaatakowałby pierwszy. Dysponując nie tylko wielką przewagą liczebną, ale także wychodząc od starych założeń rosyjskich i radzieckich, mówiących, że wojna wymaga poświęceń, radzieccy sztabowcy przygotowaliby się na wielkie straty w pierwszym etapie działań. Rozpoczęto by od wspieranych przez taktyczne uderzenia jądrowe, ataków jednostek specjalnych, które od lat przygotowywano na taką operację. Tak rosyjski Specnaz, jak i polscy komandosi ćwiczyli na zachodnim sprzęcie i w zachodnich mundurach, amerykańskich i niemieckich. Wedle planów mieli lądować na terenie wroga w nieprzyjacielskim umundurowaniu, by pogłębiać chaos i zyskać pewną przewagę na starcie. Podobno polscy komandosi zamierzali natychmiast po wylądowaniu zrzucić nieprzyjacielskie kurtki i walczyć w polskich mundurach. Rosjanie nie mieli podobnych oporów.

Administracja Kennedy’ego w czasie kryzysu kubańskiego

Celem jednostek specjalnych byłoby przede wszystkim neutralizowanie taktycznej broni jądrowej NATO, ale także zajęcie i utrzymanie strategicznie ważnych przyczółków. Nie były to plany na małą skalę – Danię planowano wyłączyć z gry właśnie dzięki uderzeniom jądrowym i polsko-rosyjskiemu desantowi komandosów. Dania stanowi doskonały przykład na różnicę w podejściu w NATO i Układzie Warszawskim. Dla radzieckich sztabowców było oczywiste, że Rosjanie i Polacy będą wspólnie realizować zaplanowane w Moskwie działania. Natomiast Duńczycy stanowczo odrzucili amerykańskie żądania, by dla zabezpieczenia tej flanki NATO umieścić w Danii amerykańskie jednostki. Synowie Danii zamierzali poradzić sobie sami i w razie wojny utrzymać pozycje do czasu przybycia sojuszniczych posiłków. Możliwe, że nie zdawali sobie sprawy ze stopnia determinacji Układu Warszawskiego.

A była to determinacja znacząca. Planujący ofensywę, tak w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, zakładali porażająco wysokie straty po własnej stronie. Dla przykładu, w przypadku inwazji na Bornholm, rozpoczętej od desantu 26 Specjalnej Brygady Desantowo-Szturmowej, przyjmowano 40% strat już na etapie przelotu i lądowania, a zatem jeszcze zanim polscy komandosi otworzyliby ogień. Nie uznawano też zasady „nie zostawiamy swoich”.

Komandosów z 1 Batalionu Szturmowego trenowano, by po wykonaniu zadania radzili sobie sami; nie mogli liczyć ani na ewakuację, ani na wsparcie lotnicze, nie wspominając już o jakichkolwiek posiłkach. Z kolei w planowanym ataku na Hamburg przewidziano wysadzenie operacyjnego desantu spadochronowego. Planowano, że do akcji wyruszą dwie radzieckie dywizje powietrznodesantowe, ale w obliczaniu strat założono, że na miejsce dotrze liczebnie już tylko jedna, czyli przyjmowano około 50% strat jeszcze przed włączeniem spadochroniarzy do walki. Na terenie Zagłębia Ruhry wylądować miało ok. 160 polskich żołnierzy z batalionu specjalnego z Lublińca. Wysłano by ich ponad dwa razy tyle – ok. 350 żołnierzy, lecz znów założono, że znaczna część samolotów zostanie zestrzelona. Ci, którym udałoby się dotrzeć na miejsce, podzieleni na siedmioosobowe grupy, mieli niszczyć przede wszystkim obiekty infrastruktury gospodarczej.

Zdecydowano się na takie poświęcenie elitarnych przecież jednostek, ponieważ dla przebiegu wojny najważniejszy był czas. Przewidywano, że NATO uzyska w końcu przewagę w powietrzu, dlatego jednym z podstawowych celów było zneutralizowanie bądź przejęcie lotnisk. Przy czym: „zneutralizowanie” oznacza uderzenia jądrowe tam, gdzie można było sobie na to pozwolić. Wiele lotnisk, na przykład wielkie lotnisko cywilne w Monachium, planowano ocalić kosztem wysokich strat spadochroniarzy, by mogły jak najszybciej służyć siłom powietrznym UW.

Pomysły na przerzucanie Specnazu na teren wroga bywały oryginalne. Żołnierze przed rozpoczęciem działań wojennych mieli zostać wysłani na „wycieczki” autobusami turystycznymi (rzeczywiście podjęto takie działania pod koniec lat siedemdziesiątych), do transportu użyte miały też zostać samoloty cywilne (tu także zakładano gigantyczne straty). W przypadku ataku na przywoływany już Hamburg zakładano, że polscy i rosyjscy komandosi przybiją do portu na pokładzie statków handlowych pozorujących normalne transporty towarów. A wszystko to, przy planowanym uderzeniu w ten port głowicą o sile 50 KT.

Równocześnie na centrum RFN miała uderzyć Centralna Grupa Wojsk Radzieckich (w pierwszym rzucie 28 dywizji ZSRR i NRD), których celem było dotarcie już w drugim dniu walk do Nadrenii a w czwartym wkroczenie do Francji. Ofensywa ta, wspierana taktycznymi uderzeniami jądrowymi na wybrane cele, opierałaby się na ataku zmasowanymi związkami pancerno-zmechanizowanymi. Jednak wyeliminowaniem 42 francuskich rakiet strategicznych średnio-dalekiego zasięgu, które mogły zadać nacierającym straty tak potężne, że niemal uniemożliwiające kontynuowanie ofensywy, znów miał zająć się Specnaz. Jak zwykle, przy ogromnych startach własnych.

Zakładano, że Francuzi nie zawahają się użyć swoich rakiet, ponieważ nie musieli obawiać się odwetu. Ze względów gospodarczych Francja miała zostać zajęta w stanie nadającym się do użytku. Co więcej, wśród generalicji francuskiej przeważali oficerowie pamiętający II wojnę światową. Im nie drgnęłaby ręka przy wydawaniu rozkazu zbombardowania terytorium Niemiec, przez które właśnie przedzierała się Armia Czerwona. Narodowe animozje i uprzedzenia po stronie NATO nie były wcale mniejsze niż w Układzie Warszawskim. A słabiej je tłumiono.

Z kolei I Front Zachodni ruszyłby z Czechosłowacji na Austrię. Tu nie oczekiwano znaczącego oporu. Po stosunkowo szybkim zajęciu Austrii, wojska I Frontu Zachodniego uderzyłyby na Niemcy od południa.

Gdyby w ciągu tygodnia opanowano Europę Zachodnią, wrota do Anglii stałyby otworem. A po jej zajęciu Związek Radziecki liczył, że dzięki równoczesnej ofensywie dyplomatycznej i propagandowej, zmusiłby USA do wycofania się z Europy i skupienia na defensywnej polityce izolacjonistycznej. Ważne było, by przeprowadzić ofensywę jak najszybciej i zneutralizować większość wyrzutni jądrowych, które właściwie użyte mogłyby odwrócić losy wojny. Dlatego tak istotne podczas tej wojny byłoby wykorzystanie na nieznaną wcześniej skalę jednostek specjalnych.

Czy to się mogło udać?

Na papierze tak. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych stosunek sił przemawiał na korzyść Układu Warszawskiego. Rozwój technologiczny zachodu miał znaczenie, ale jeszcze nie tak wielkie, by odmienić losy zmagań.

Pod koniec lat siedemdziesiątych zaczęło się to zmieniać. Przepaść technologiczna rosła i przechylała szale na korzyść NATO. Analitycy radzieccy niemal odliczali dni do ostatniego momentu, kiedy atak będzie jeszcze miał szanse powodzenia. Dość powszechnie uważa się, że wielkie międzynarodowe manewry UW „Tarcza 76” stanowiły przygotowanie do wojny. Przećwiczono w ich trakcie omawiane wyżej strategie. Opisane wcześniej „wycieczki” autokarowe Specnazu po Europie naprawdę wyruszyły w 1978 roku. Na zachodzie zorientowano się jednak, że coś jest nie tak. Nie tylko nigdy wcześniej nie wypuszczono zza wschodniej kurtyny równocześnie tylu turystów, ale też pewne zastanowienie wywoływał fakt, że wszyscy oni byli krótko ostrzyżonymi wysportowanymi młodzieńcami. W związku z tym zamknięto dla kolejnych „wycieczek” granice.

Na pytanie jak mogła wyglądać III wojna światowa odpowiada brawurowa powieść Czerwone żniwa. To osadzona w latach 60. XX wieku wizja alternatywnej rzeczywistości, w której NATO i Układ Warszawski stają przeciw sobie.

Planowanie inwazji zawsze zawiera wiele znaków zapytania. Atakujący francuskie wyrzutnie komandosi mogli przegrać. Desant na Danię mógł skończyć się niepowodzeniem ze względu na wielkie straty atakujących. Niemcy i Amerykanie mogli stawić większy opór niż przewidywano.

A przede wszystkim, mógł zawieźć sprzęt. Kiedy mówimy o przewadze sił Układu Warszawskiego nad NATO, skupiamy się przede wszystkim na liczbach: tyle a tyle samolotów, czołgów, ludzi. Porównujemy technologie, jakby były niezawodne. Tymczasem podczas Operacji „Dunaj” (Inwazja wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1968 roku) zepsuło się około 35% sprzętu, przede wszystkim w transporterach piechoty BTR-60. Zresztą, zawodność rosyjskiego sprzętu była wręcz legendarna. W przypadku wojny, w której decydującą rolę odgrywała szybkość natarcia, tak wysoka wadliwość pojazdów mogła rozstrzygnąć o powodzeniu ofensywy.

W powyższym omówieniu nie pisałem wiele o reakcji innych państw na wojnę. Jak zachowałby się Tito? A przede wszystkim – ten temat spędzał sen tak radzieckim, jak i amerykańskim analitykom – co zrobiłyby Chiny? To już jednak temat na osobną opowieść.

Bibliografia:

  1. Jerzy Kajetanowicz: Strategie Bezpieczeństwa Polski w Drugiej Połowie XX Wieku, Zeszyty Naukowe WSOWL, nr. 3 (161) 2011.
  2. Zbigniew Zielonka, Wyższa Szkoła Oficerska Wojsk Lądowych im. gen. Tadeusza Kościuszki we Wrocławiu: Jądrowy Armagedon w ćwiczeniach BURZA-62 – założenia, obliczenia i symulacje, WOJNA – WOJSKO – BEZPIECZEŃSTWO POPRZEZ STULECIA I EPOKI studia i materiały, Uniwersytet Szczeciński 2016;
  3. Płk dr hab. J. Tym, Europa i świat po II wojnie światowej, Dzieje.pl
  4. Płk dr Eugeniusz Januła Eugeniusz Januła: III wojna światowa – plany i realia, Geopolityka.org;
  5. Calder Walton: Imperium Tajemnic – Brytyjski wywiad, zimna wojna i upadek imperium, Wydawnictwo Czarne 2015.
  6. Wiktor Suworow: Specnaz – historia sił specjalnych armii radzieckiej, Dom Wydawniczy Rebis, 2017
Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPrzewodniczący KEP: encyklika „Laudato si’” aktualna bardziej niż kiedykolwiek
Następny artykułWydanie nr 996