A A+ A++

Jednym z symboli tego grudnia jest „Ballada o Janku Wiśniewskim”, utrwalona m.in. w filmie „Człowiek z żelaza” Andrzeja Wajdy, którą śpiewa Krystyna Janda. Opowiada o gdyńskiej masakrze z 17 grudnia: „Stoczniowcy Gdyni, stoczniowcy Gdańska, idźcie do domu, skończona walka, świat się dowiedział, nic nie powiedział…”.

Ale od początku. Gdy 7 grudnia 1970 r. premier PRL Józef Cyrankiewicz i kanclerz Niemiec Willy Brandt podpisywali w Warszawie układ – RFN uznał granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej – nikt się nie spodziewał, że kolejne dni i tygodnie zupełnie przyćmią to wydarzenie.

Czytaj też: Kim byli pałkarze PZPR-u? Krwawa historia ZOMO

Władze PRL ogłosiły drastyczne podwyżki cen żywności i innych podstawowych produktów. Ludzi to wzburzyło i w dniach 14-22 grudnia w miastach Wybrzeża doszło do strajków oraz masowych protestów. Milicja i wojsko użyły broni. W Gdańsku, Gdyni, Szczecinie i Elblągu polała się krew. Władze gorączkowo usiłowały utrzymać to w tajemnicy, a na drogach do Trójmiasta pojawiły się milicyjne blokady.

Mimo to już 15 grudnia Radio Wolna Europa nadało pierwszy komunikat o protestach. Był prawdopodobnie napisany na podstawie informacji z konsulatu Szwecji w Gdańsku. Podobną drogą dotarła ona do Misji Handlowej RFN w Warszawie. Pierwsze szyfrogramy alarmujące rząd RFN o starciach ulicznych na Wybrzeżu zostały wysłane do Federalnego Ministerstwa Spraw Zagranicznych rankiem 16 grudnia.

Ale to nie wszystko. W Trójmieście cumowało sporo statków z marynarzami z różnych stron świata. Niektórzy z nich znaleźli się w środku walk ulicznych między stoczniowcami i milicją. Widzieli podpalenie przez protestujących „Reichstagu”, jak mieszkańcy nazywali gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. Władze, usiłując zablokować przepływ informacji pomiędzy statkami a ich portami macierzystymi, zabroniły stosowania urządzeń radiowych. Zakaz ten złamał anonimowy kapitan jednej z niemieckich jednostek, który połączył się z portem w Hamburgu i przekazał informacje o starciach ulicznych w Gdańsku. Jego słowa o słupie dymu nad centrum miasta wydrukowały największe dzienniki w RFN. Chcąc chronić kapitana i jego załogę, redakcje nie zdecydowały się jednak na opublikowanie ani jego nazwiska, ani nazwy statku.

Fot.: Jan Juchniewicz/East News / Newsweek_redakcja_zrodlo

Pierwsze informacje o wybuchu protestów dotarły do przebywających w Warszawie korespondentów prasy zagranicznej po południu 15 grudnia – zaalarmowała ich ambasada Włoch w Warszawie. Z zachowanych w archiwum IPN raportów wynika, że każdy krok zachodnich korespondentów w Warszawie był śledzony przez SB.

Władze były świadome, że świat już wie o rewolcie. Ekipa Gomułki zdecydowała się na propagandową kontrofensywę. Jej kluczowym elementem były artykuły w prasie Wybrzeża i „Trybunie Ludu”. Przyznawano w nich wprawdzie, że „klasa robotnicza” wyraziła niezadowolenie z podwyżek, jednak winę za walki na ulicach zrzucono na „elementy chuligańskie”. Protest robotników został sprowadzony do plądrowania i rozbijania sklepów, organizowanego przez „prowodyrów z marginesu społecznego”.

Władze poszły też o krok dalej: wyretuszowano prawdziwe fotografie. Buro Prasy KC PZPR dysponowało zdjęciami Centralnej Agencji Fotograficznej z Gdańska, które przedstawiały stoczniowców broniących sklepu przed grupką złodziei. Ale czytelnicy „Trybuny Ludu” zobaczyli co innego: na fotografiach nie ma kasków stoczniowych, a więc ludzie ze zdjęć nie bronią sklepów, lecz je rozkradają. Był to, używając dzisiejszego języka, bardzo skuteczny fake news, który szybko przekroczył granice Polski. 17 grudnia takie zdjęcia były ilustracją do artykułów najważniejszych niemieckich dzienników: „Süddeutsche Zeitung”, „Der Tagesspiegel” i „Die Welt”.

17 grudnia 1970 r. przeszedł do historii jako Czarny Czwartek w Gdyni. Wojsko otworzyło wówczas na przystanku kolejki podmiejskiej Gdynia-Stocznia ogień do ludzi udających się wcześnie rano do pracy. Padli zabici i ranni, a miasto pogrążyło się w walkach ulicznych. Wydarzenia te zostały jednak przemilczane zarówno w dokumentach dyplomatycznych, jak i prasowych depeszach. W Warszawie przytaczano jedynie krążącą tego dnia plotkę, mówiącą, że w Gdyni w trakcie „niepokojów” część wojska przeszła rzekomo na stronę strajkujących stoczniowców.

Informacyjny chaos pogłębiło doniesienie agencji prasowej UPI z 18 grudnia o eksplozji, do jakiej miało dojść na terenie ambasady ZSRR w Warszawie. Wywołało to lawinę spekulacji, czy doszło do prowokacji, czy też protest przeniósł się do stolicy. A może w PRL wybuchło właśnie antykomunistyczne powstanie? Informację o eksplozji dementował rzecznik radzieckiej placówki.

Dopiero kolejne dni przyniosły precyzyjne reporterskie opisy walk ulicznych na Wybrzeżu opublikowane w niemieckiej prasie. Źródłem informacji byli Skandynawowie. Reporter szwedzkiego radia Andreas Tunberg był świadkiem protestów i walk ulicznych, do jakich doszło 17 grudnia w Szczecinie. Z kolei dziennikarz duńskiej gazety „Ekstra Bladet” Jacob Andersen wraz z fotoreporterem Ole Henningiem Hansenem zamierzał dostać się do Trójmiasta, lecz dość przypadkowo znalazł się w centrum protestów w Słupsku. W relacjach Tunberga Szczecin był „prawdziwym polem bitwy”. Komitet Wojewódzki w Szczecinie płonął na jego oczach, wokół padały strzały, a na ulicach królowały czołgi. Szwedzki dziennikarz opisał też zszokowanych, płaczących polskich żołnierzy.

Podobnie wyglądały relacje ze słupskich protestów. Wywiad z ich świadkiem Jacobem Andersenem opublikowały wszystkie niemieckie gazety. Duńczyk znalazł się w samym środku manifestacji i widział, jak milicjanci z furią pałowali nie tylko demonstrantów, ale „każdego, kto się nawinął”, w tym kobiety i przypadkowych przechodniów.

Reporterzy zostali aresztowani, pozbawieni kliszy filmowej, notatek i wydaleni z Polski. Andersenowi udało się jednak wykonać ukradkiem zdjęcie przesłuchującym go esbekom. W ten dość przypadkowy sposób symbolami Grudnia ’70 stały się dla niemieckich czytelników Szczecin i Słupsk, nazywane „kotłem pełnym nienawiści i terroru”. Gdańsk i Gdynia znalazły się na drugim planie.

A władze zachodnie? Dopiero 19 grudnia Conrad Ahlers, rzecznik prasowy rządu kanclerza Brandta, w odpowiedzi na pytanie z redakcji dziennika „Welt am Sonntag” wydał krótkie oświadczenie na temat sytuacji w PRL. Rząd w Bonn ze względu na rozlew krwi w Polsce uznawał zajęcie konkretnego stanowiska w tej sprawie za „niestosowne”. Według słów rzecznika rządu władze RFN postrzegały sytuację w Polsce jako kolejny przejaw „głębokiego i niemożliwego do przezwyciężenia” kryzysu gospodarczego w bloku wschodnim, powodowanego niewydolnością centralnie planowanej, spętanej biurokratycznymi więzami gospodarki. Ahlers przypomniał także poprzednie kryzysy, które zakończyły się masakrą robotników – poznański Czerwiec i powstanie na Węgrzech w 1956 r. Nie chcąc drażnić Władysława Gomułki, nigdzie nie wymieniono nazwiska I sekretarza KC PZPR.

Dlaczego tak ostrożnie? Bo największą troską Bonn był wpływ fali protestów na przyszłość zapowiadanego przez Gomułkę zbliżenia pomiędzy RFN i PRL, a przede wszystkim na ratyfikację traktatu z 7 grudnia przez polski Sejm. Obawiano się, że w wypadku obalenia Gomułki lub też radzieckiej interwencji cała zachodnioniemiecka polityka zbliżenia ze Wschodem ległaby w gruzach.

Znów przyzwoicie zachowali się dziennikarze, którzy opublikowali kilka reportaży opisujących zmęczenie i znużenie większości polskiego społeczeństwa w epoce schyłkowego Gomułki.

Czytaj też: „Wałęsa karku nie nadstawi, a niewinni ludzie będą ginąć”. Co pisali do siebie Polacy w stanie wojennym?

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPolska po zabójstwie Narutowicza. „Wojna domowa wisiała na włosku”
Następny artykułCzego szukamy w zdrowym jedzeniu?