A A+ A++
fot. NicoElNino / Shutterstock

Dla większości z nas centrum interesów życiowych jest Polska. Tu się
urodziliśmy, tu żyjemy, pracujemy i płacimy podatki. Wielu z nas zapewne także
tu umrze. Ale to jeszcze nie powód, aby wszystkie nasze inwestycje
trzymać w kraju nad Wisłą i Odrą.

Zapewne zdecydowana większość
Czytelników tego artykułu mieszka i pracuje w Polsce. Zarabiamy i wydajemy
głównie PLN. Prowadzimy biznesy zarejestrowane w Polsce. Nasze nieruchomości
znajdują się w Polsce. Po świecie możemy (mogliśmy) podróżować dzięki polskiemu
paszportowi. Podatki odprowadzamy do polskiego fiskusa. I większość naszych
inwestycji też znajduje się w Polsce. Jesteśmy
więc ekstremalnie przeważeni Polską.

Przeważeni Polską

Nie ma z tym większego problemy,
gdy sytuacja w kraju jest pomyślna. A tak z grubsza było przez poprzednie 30
lat. Tak, mimo licznych problemów, skandali i porażek po roku 1990 żyliśmy w
miarę bezpiecznym, stabilnym i względnie szybko rozwijającym się kraju. Po
zapaści realnego socjalizmu z lat 80. wkroczyliśmy na ścieżkę mniej lub
bardziej wolnego rynku z generalnie bogacącym się społeczeństwem. Rosły płace,
rosły oszczędności, a polski złoty cieszył się coraz większym zaufaniem.

Ale tak wcale nie musi być przez
następne 30 lat. Co więcej, od kilku lat pojawiają się sygnały, że „złota era”
dobiega końca. Wykorzystaliśmy proste rezerwy wzrostu i o przeskok z grona
krajów rozwijających się do rozwiniętych będzie bardzo trudno. Zwłaszcza przy
fatalnym stanie wielu instytucji państwa, braku poszanowania prawa przez rządzących
i przy malejącej stopie inwestycji. Na to nakłada się postępująca katastrofa demograficzna – coraz mniej pracujących będzie musiało utrzymać rosnącą rzeszę emerytów, co z kolei będzie wywierało presję na dalszy spadek współczynnika dzietności i pogłębienie się kryzysu.

Dlatego stoję na stanowisku, że dywersyfikacja geograficzna jest nawet nie
tyle potrzebna, co wręcz niezbędna
. I nie chodzi tu tylko o inwestowanie
aktywa zagraniczne, ale o „dywersyfikowanie siebie” rozumiane jako proces
uniezależnienia się od jednego państwa i jego władz. Optymalnie byłoby
rozdzielić kraj rezydencji podatkowej od obywatelstwa, kraju zamieszkania i kraju
rejestracji biznesu (np. firma w Singapurze, paszport
japoński, rezydencja podatkowa w Szwajcarii, dom w Polsce). Jednakże ponieważ jest to opcja bardzo kosztowna i zarezerwowana dla ludzi zamożnych, to w tym
tekście zajmiemy się jedynie kwestią rozproszenia inwestycji, która nie wymaga ponoszenia tak wysokich kosztów.

Nie wkładaj wszystkich jaj do jednego koszyka

Dywersyfikacja oznacza
rozproszenie ryzyka poprzez zróżnicowanie składu portfela inwestycyjnego. Inwestycje
możemy różnicować ze względu na klasę aktywów (akcje, obligacje, złoto, etc.), sektorów
gospodarki (banki, firmy przemysłowe, handlowe itp.), wielkości emitenta (duże lub
małe spółki) oraz lokalizację geograficzną (np. fundusze akcji polskich lub
zagranicznych). Dywersyfikujemy się w nadziei na to, że jeśliby jakaś część
portfela przyniosła straty, to inne jego składowe pozwolą nam je
zrekompensować. Chodzi więc o
ograniczenie ryzyka, jakie na siebie bierzemy
.

W przypadku dywersyfikacji geograficznej
mamy na celu zmniejszenie ryzyka tego, że stopa zwrotu naszego portfela będzie
uzależniona od sytuacji gospodarczej w jednym konkretnym kraju. Wyobraźmy sobie
na przykład inwestora z Grecji, który na początku XXI wieku zainwestował cały
kapitał na ateńskiej giełdzie. Po 20 latach indeks Athex znajduje się 70%
niżej. Jest to więc inwestycyjna katastrofa. Albo wyobraźmy sobie Argentyńczyka
trzymającego oszczędności życia w lokalnym peso. Przez poprzednie 20 lat
argentyńskie peso straciło 99% wartości względem dolara amerykańskiego. Tak
może (ale nie musi) skończyć się brak dywersyfikacji geograficznej portfela.

Zapewne w tym miejscu wielu
Czytelników może powiedzieć, że to skrajnie niekorzystne przykłady. Że przecież
Polska to nie Grecja czy Argentyna, czyli kraje o wręcz patologicznej
skłonności do bankrutowania. Jest w tym trochę racji. Ale zapewniam Państwa, że
20 lat temu żaden Grek nie uwierzyłby w to, co z jego krajem stało się w
drugiej dekadzie XX wieku. Zapewne też
niewielu Wenezuelczyków potrafiło sobie wyobrazić, jak socjalistyczna dyktatura
chavistów obróci niegdyś najbogatszy kraj Ameryki Południowej w drugą Kubę. Przykładów
jeszcze gorszych (Syria, Irak, Libia) można by długo wymieniać. Nie musimy zresztą aż tak daleko szukać. Jeszcze kilka lat temu Jarosław Kaczyński powiedział, że chciałby, aby Polska była jak Turcja. Czyli kraj, w którym od kilku lat szaleje dwucyfrowa inflacja i pełzający kryzys walutowy.

Z Polską nie jest inaczej. Fakt,
że przez poprzednie trzy dekady sprzyjało nam szczęście i światowa koniunktura,
nie oznacza, że tak będzie też w przyszłości. Tj. może będzie, a może nie
będzie. Warto więc zapytać samego siebie, czy jesteś gotowy postawić całą swoją
przyszłość, cały swój majątek na tą jedną kartę. Na kartę małego (Polska
generuje mniej niż 1% globalnego PKB) rynku wschodzącego (kapitalizacja spółek
notowanych na GPW stanowi niespełna 0,2% globalnej wartości rynku akcji) w
państwie o przerywanej ciągłości historycznej (rozbiory, okupacje, PRL) i nie
zawsze respektującego fundamentalne prawa własności i szeroko pojętej praworządności
(tj. równości wobec prawa, uczciwych sądów i działającego w zgodzie z obowiązującymi
przepisami aparatu skarbowego).

Inwestowanie bez sentymentów

Nawet jeśli czeka nas 30 lat
dobrej koniunktury gospodarczej i światłych rządów, to rozproszenie inwestycji
na inne kraje nie powinno nam specjalnie zaszkodzić. W najgorszym wypadku nasza
stopa zwrotu będzie tylko nieco niższa. A w mniej sprzyjających scenariuszach z
dużym prawdopodobieństwem będzie znacząco wyższa, niż gdybyśmy wszystko
ulokowali w Polsce.

W inwestowaniu liczą się w
zasadzie tylko dwa parametry: ryzyko oraz oczekiwana stopa zwrotu. Nie ma tu
miejsca na sentymenty, ideologię czy zaklinanie rzeczywistości. Historyczne
stopy zwrotu z polskich aktywów nie są złe (* nie dotyczy WIG20) i bardzo
możliwe, że także w przyszłości nie będą istotnie gorsze. Ale to nie oznacza,
że aktywa z innych krajów okażą się gorsze. Tego nie wiemy i co najwyżej możemy
bazować na danych historycznych i własnych prognozach.

Rozkładając nasze inwestycje na
różne kraje, możemy jednak istotnie obniżyć ryzyko specyficzne dla danego państwa.
Redukujemy więc ryzyko wpadnięcia w wieloletnią bessę w stylu greckim lub
utraty oszczędności w wyniku krachu walutowego w stylu argentyńskim lub zapaści
systemu bankowego jak w Libanie. Ograniczamy szansę utraty całego kapitału na
skutek hiperinflacji, rewolucji, nacjonalizacji czy wprowadzenia rządów dyktatorskich.
To są ryzyka, których zwykle nie bierzemy pod uwagę na co dzień. To wydarzenia
skrajne, ale od czasu do czasu przytrafiające się – w skali globu wręcz dość
regularnie. Co więcej, tego typu katastrofy nierzadko kończą się utratą 100%
zainwestowanego kapitału, co kasuje osiągnięcia wszystkich poprzedzających je
lat prosperity.

Ile Polski w inwestycyjnym koszyku?

Zatem pytanie nie powinno
brzmieć: czy inwestować w aktywa zagraniczne. Poprawne jest jedynie zapytanie:
w jakim stopniu dywersyfikować się geograficznie? Pójdźmy jednak krok dalej i
odwróćmy pytanie: jaką część kapitału mogę ulokować w Polsce, aby portfel jako
całość był w miarę odporny na krajowe zawirowania?

Patrząc na sprawę tylko w ujęciu
ilościowym, udział polskich aktywów nie powinien przekraczać 0,5%. To wypadkowa
udziału Polski w globalnej gospodarce oraz wielkości naszego rynku
kapitałowego. Tyle teorii. W praktyce ulokowanie 99,5% oszczędności w aktywach
zagranicznych byłoby pomysłem dość karkołomnym. I to z wielu powodów. Po
pierwsze, nasze potrzeby płynnościowe (czytaj: konsumpcja) w zdecydowanej
większości odbywają się w polskim złotym. Po drugie, nasza wiedza o lokalnym
rynku jest zdecydowanie większa niż wiedza inwestorów zagranicznych. Mamy więc
nad nimi pewną przewagę, której głupio byłoby nie wykorzystać. Po trzecie, koszty
transakcyjne inwestowania „krajowego” są z reguły niższe niż zagranicznego.

Dlatego też faktyczna alokacja
kapitału na Polskę zapewne będzie wyższa, niż wynikałoby to z roli naszej
gospodarki, waluty i rynku kapitałowego. Udział krajowych inwestycji w całości
portfela w każdym przypadku będzie zależny od nastawienia, celów i sytuacji
poszczególnego inwestora. Chodzi raczej o to, aby mieć świadomość, że trzymanie
wszystkich jajek w polskim koszyku grozi tym, że w pewnym momencie będziemy
dysponować jedynie jajecznicą. A tego przecież wolelibyśmy uniknąć.

Jak się zdywersyfikować?

Nie zapominajmy, że dobry
długoterminowy portfel inwestycyjny zwykle jest już na starcie zdywersyfikowany
pod względem klas aktywów. Jest w nim miejsce dla akcji (krajowych i
zagranicznych), obligacji, gotówki i złota. Zauważmy, że to ostatnie samo w
sobie jest aktywem globalnym i niemal całkowicie oderwanym od ryzyka związanego
z danym krajem. O sposobach rozproszenia ryzyka walutowego w gotówkowej części
portfela mogą Państwo przeczytać w
artykule zatytułowanym „Czy wciąż warto kupować waluty?”.

Pozostaje nam rozstrzygnięcie kwestii
trzonu klasycznego portfela inwestycyjnego, jakim są akcje i instrumenty
przynoszące stały dochód (lokaty, obligacje, listy zastawne, REIT-y, etc.). Istnieje
kilka sposobów na uzyskanie ekspozycji na zagraniczne rynki kapitałowe. Wyliczymy
je w kolejności łatwości realizacji, co jednak nie oznacza, że sposoby
łatwiejsze są lepsze od bardziej skomplikowanych.

Najprostszą opcją
zdywersyfikowania portfela inwestycyjnego jest skorzystanie z usług polskich
TFI. Oferta jest
dość bogata i obejmuje fundusze akcji globalnych, amerykańskich,
azjatyckich, europejskich czy rynków wschodzących. Zaletą tej opcji jest łatwa
i powszechna dostępność oraz fakt, że wszystkie dokumenty sporządzone są po
polsku. Nie jest to jednak opcja godna polecenia dla długoterminowego
inwestora. Większość polskich TFI pobiera bowiem horrendalnie wysokie opłaty za
zarządzanie, z reguły wynoszące 2-4% wartości aktywów rocznie. To znacznie
więcej niż stawki obowiązujące na dojrzałych rynkach.

Nieco lepszą, choć wymagającą więcej
wiedzy i wysiłku, opcją są podmioty typu ETF. Czyli zwykle pasywnie zarządzane,
fundusze (tj. mające za zadanie jedynie jak najwierniejsze odzwierciedlenie
benchmarku) o niskich opłatach za zarządzanie. Obecnie rynkowym standardem są
stawki zaczynające się od 0% (tak, zera) do 0,50% rocznie. Dodatkowym kosztem
jest prowizja maklerska przy ich zakupie.

Z punktu widzenia polskiego
inwestora największym mankamentem inwestowania przez ETF-y jest fakt, że warszawska
giełda nadal stanowi etefową pustynię. Po wycofaniu z oferty produktów
Lyxora na GPW mamy do wyboru jedynie dwa ETF-y oferujące ekspozycję
na rynek amerykański.  Zatem po
szerszą paletę giełdowych funduszy musimy się wybrać na rynki zagraniczne.
Jednakże zawieranie transakcji na giełdach zagranicznych przez polskie biuro
maklerskie zwykle wiąże się ze zdecydowanie wyższą prowizją niż w przypadku
transakcji na GPW. Aczkolwiek
to ostatnio zaczyna się zmieniać na plus – pojawiają się oferty obniżonej
prowizji, zbliżonej do standardów obowiązujących w przypadku zleceń
krajowych.  

Niestety, życie polskiemu
inwestorowi kilka lat temu znacząco utrudniła dyrektywa Unii Europejskiej MIFID
II, która
w praktyce odcięła nas od ETF-ów amerykańskich. A to właśnie ze Stanów
Zjednoczonych pochodzi największa i najszersza oferta tanich i pasywnych funduszy.
Z tego powodu inwestorzy z Polski zainteresowani amerykańskimi ETF-ami zmuszeni
są skorzystać z oferty brokerów z USA lub Szwajcarii.

Dla bardziej zaawansowanych i
doświadczonych inwestorów pozostaje też opcja zakupu akcji bezpośrednio na
rynkach zagranicznych. To co do zasady generuje większe ryzyko niż zakup całego
„koszyka” akcji opakowanego w ETF, ale umożliwia inwestycje np. w amerykańskie
spółki za pośrednictwem polskiego biura
maklerskiego. Także w tym przypadku główną barierą są (a przynajmniej do
niedawna były) wysokie koszty transakcyjne. Chodzi przede wszystkim o względnie
wysokie prowizje minimalne, które niejako wymuszają dolny próg inwestycji w
przedziale 5-10 tys. zł.

Wyjście z inwestycjami poza
Polskę oferują też platformy foreksowe. Tam standardem są kontrakty na różnice
kursowe (CFD), które można zawrzeć nie tylko na główne pary walutowe, ale też
na giełdowe indeksy czy akcje poszczególnych spółek. Tyle tylko, że CFD służą
przede wszystkim do krótkoterminowej
spekulacji i w zasadzie nie nadają się do długoterminowego inwestowania.
Dodatkowo ryzyko zwiększa dźwignia finansowa, która niedoświadczonego inwestora
może szybko i łatwo wpędzić w wysokie straty.

Na koniec zaznaczmy, że
dywersyfikację geograficzną zapewniają też te klasy aktywów, które nie są
powiązane z konkretnym krajem. W pierwszym rzędzie są to metale szlachetne
(złoto, srebro, platyna i pallad) zarówno w formie fizycznej, jak i „papierowej”
(tj. jednostki ETF czy kontrakty terminowe). Po drugie, jest to cały sektor
surowców, na który ekspozycję oferują zarówno ETF-y, jak i akcje spółek
wydobywczych. I wreszcie po trzecie, jest to cały sektor kryptowalutowy, który
jednak obok spektakularnych stóp zwrotu generuje także nowe i nieznane
wcześniej rodzaje ryzyka.

Źródło:
Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułTesty paszportów covidowych. „Za kilka dni chcemy podłączyć się do systemu KE”
Następny artykułSasin o opozycji: To pokazuje, co naprawdę myślę o Polakach