A A+ A++

ROZMOWA || Popularność crossfitu rośnie z roku na rok. Jego wszechstronność sprawia, że doskonale czują się w nim nie tylko ci, którzy przygotowują się — jak Sebastian Romańczyk — do brutalnych walk w ringu czy klatce. To dyscyplina, która potrafi — jak w przypadku Jolanty Chmielewskiej — pomóc wrócić do formy po porodzie, a nawet sięgać po medale prestiżowych, ogólnopolskich zawodów. Co więcej, godzić mordercze treningi i starty z …opieką nad trójką dzieci!

— Nim na dobre wziąłeś się za crossfit, imałeś się wielu innych dyscyplin. Czego dokładnie?
Sebastian Romańczyk: Sportem zajmuję się odkąd pamiętam, więc faktycznie było już tego trochę. Poza sportami, które w szkole poznała większość z nas, w młodszych latach szczególnie fascynowałem się żeglarstwem i windsurfingiem. Potem przyszedł tenis, aż w końcu odnalazłem się w sportach walki.

— I miałeś w nich przyzwoite efekty. W ostatnich latach jednak znacznie rzadziej wychodzisz między liny.
— To prawda, częstotliwość moich startów bardzo mocno spadła. Złożyło się na to wiele czynników. Początkowo crossfit trenowałem właśnie jako jeden z elementów przygotowawczych do startów w K-1. Z czasem pochłonęło mnie to na tyle, że skończyłem współpracę z poprzednim klubem, w którym trenowałem sztuki walki. Skupiłem się na przygotowaniach do zawodów crossfit. W ringu pojawiam się mniej więcej raz do roku, na mistrzostwach Polski.

— Wystarczy, by zaspokoić głód walki?
— Zdecydowanie za mało. Nie ukrywam, że ciągle czuję ten głód, pojawiają się myśli o “powrocie”. Możliwe więc, jeszcze usłyszycie o moich występach w K-1.

— W crossficie przed tobą nie staje rywal z krwi i kości. Trzeba walczyć głównie z samym sobą. Która z tych walk jest trudniejsza?
— Trudno odpowiedzieć jednoznacznie. W ringu, choć masz przeciwnika tuż przed sobą, walczysz nie tylko z nim. W obu przypadkach trzeba walczyć z własnymi słabościami. W sportach walki, w mojej opinii, jest więcej strategii i szachowania. Co oczywiście nie oznacza, że brak tego w crossficie. W obu przypadkach ponadto jeśli nie przyłożysz się odpowiednio do treningu, nie dasz z siebie 120 procent, to nie osiągniesz sukcesu. Kluczową różnicą jest jedynie to, że w crossficie nikt nie chce dać ci w zęby, nikt cię nie znokautuje.

— Ile tegorocznych planów sportowych pogrzebało Ci to całe zamieszanie z koronawirusem?
— W kwietniu miały odbyć się dwie duże imprezy, na które wcześniej się zakwalifikowałem. Medieval Games (największe zawody crossfit w Polsce, na zamku w Rynie – przyp. K.K.) oraz Athens Throwdown, czyli duże, międzynarodowe zawody w Grecji. Ponoć mają być przeniesione na jesień. Zobaczymy. Miałem jechać także na Battle of Riga, choć tę imprezę odwołano jeszcze nim to całe zamieszanie rozpętało się na dobre.

— Na przygotowania poświęciłeś wiele godzin. To mogło wkurzyć.
— Nie czuję się z tym jakoś szczególnie źle. To miały być moje pierwsze starty po zerwanym ścięgnie Achillesa, czego nabawiłem się we wrześniu na zawodach. Mam więc nieco więcej czasu, by wrócić do pełnej sprawności. Chcę wykorzystać ten czas na dobrą regenerację i pokazać się później z jeszcze lepszej strony. Planów dalszych nie robię, nie wiadomo ile jeszcze potrwa ta cała sytuacja z koronawirusem.

— Jak szlifujesz formę w obecnych warunkach?
— Trenuję zdecydowanie lżej i spokojniej. Pracuję głównie nad słabościami. Wszystko odbywa się w warunkach domowych. Gumy oporowe, hantle, kamizelki z obciążeniem… Na ile to możliwe staram się trenować i w plenerze. Wszystko konsultuję z moim trenerem, Maćkiem Kaźmierskim z CFM. Codziennie dba o to, by jego podopieczni mieli solidną rozpiskę treningową do samodzielnych treningów. Korzystamy także z tzw. programowania R2R oraz własnych planów treningowych.

— Co przynosi ci najwięcej satysfakcji w crossficie?
— Opanowanie poszczególnych ćwiczeń gimnastycznych. Tak, by wykonywać je optymalnie. Chodzenie na rękach, “ring muscle up”… Nie należą do najłatwiejszych.

— A triumfy, medale…?
— Cieszą, ale nie jakoś przesadnie. To nie jest moim priorytetem w tej dyscyplinie. Chcę się po prostu stale rozwijać, uczyć nowych rzeczy. I poprawiać to, co już w jakimś stopniu opanowałem. Gdy chce się uprawiać jakiś sport wyczynowo, bardzo łatwo zapomnieć o tym, że przecież ma on dawać przyjemność. Staram się o tym cały czas pamiętać.

— Sylwetki mogłoby pozazdrościć Ci większość facetów. Z jakimi komentarzami spotykałeś się np. na plaży czy basenie?
— (śmiech) Było kilka takich sytuacji. Są to jednak z reguły pozytywne uwagi, czasem żarty. Pamiętam, gdy kumpel kiedyś zaczął mi dogadywać, że z “tarką do ziemniaków”, którą mam na brzuchu, jestem poszukiwany w kuchni, bo nie radzą sobie z robieniem placków.

— (śmiech) Wiele czytelniczek pewnie ciekawi czy ta “tarka” jest wciąż wolna.
— To typowo prywatna sprawa, przejdźmy do kolejnego pytania.

— Zatem spróbujmy z kultowym pytaniem z siłowni: ile bierzesz na klatę?
— Crossfit to zupełnie inna bajka. Szczerze? Nie pamiętam kiedy ostatnio sprawdzałem swoje maksimum w wyciskaniu. Było to pewnie ze 2 lata temu. Myślę, że obecnie oscyluje to gdzieś w granicach 120 kg. Może troszkę więcej. Nie jest to specjalnie duży wynik.

— Sylwetka to nie tylko ćwiczenia, ale i dieta. Jesz wspólne obiady z najbliższymi, czy szykujesz sobie oddzielnie?

— Obecnie mieszkam sam, więc nie muszę się o to martwić. Gdyby jednak sytuacja była inna, to i tak nie byłoby aż takiego problemu. Wielu ludziom dieta kojarzy się z katorgą, czymś ciężkim. A wcale tak nie musi być. Jem dobrze, “czysto”, czuję się świetnie i nie muszę się głodzić. Duża w tym zasługa Grzegorza Prokopowicza, który wspiera mnie w układaniu diety. Godny polecenia specjalista.

— Kaloryczne “grzechy” jednak się zdarzają. Co nim bywa u ciebie i jak często dajesz się skusić?
— Wbrew pozorom tych “grzechów” mam sporo, mógłbym długo wymieniać. Uwielbiam np. ptasie mleczko, to u mnie numer jeden. Na wszystko jest czas i miejsce. I jeżeli już pozwalam sobie na jakieś większe odstępstwa od diety, to raczej w jakiś “wolny” dzień.

— I mam uwierzyć, że nie śni ci się po nocach typowy, ociekający sosem kebab?
— (śmiech) Nie, zdecydowanie mi się nie śni. Nie mam nic przeciwko kebabom, ale prędzej przyśniłaby mi się jakaś duża pizza. Pamiętajmy, że wszystko jest dla ludzi. Oczywiście jeśli tylko potrafimy zachować rozsądny umiar. Czasem wręcz dobrze jest pozwolić sobie na ustępstwa, by nakarmić zarówno brzuch, jak i głowę.

— Koronawirus nabruździ w tegorocznych planach niejednemu sportowcowi. Tobie też?
Jolanta Chmielewska: W sporcie rzadko planuję coś na wiele miesięcy w przód. Trenuję regularnie, co pozwala mi dostosowywać plany do zmieniających się warunków. Zazwyczaj wygląda to tak, że np. pojawia się data interesujących mnie zawodów, przygotowuję się do nich 2-3 miesiące i… jedziemy.

— W najbliższym czasie na żaden wyjazd się niestety nie zanosi. Jak trenujesz podczas tej względnej “izolacji”?
— W warunkach pandemii jest to znacznie trudniejsze. Trening nie wygląda już tak samo, z wielu rzeczy trzeba było niestety zrezygnować. Brak możliwości. Najwięcej czasu poświęcam na bieganie. Robię to codziennie. Przy odrobinie kreatywności można solidnie potrenować i w domu. W ostatnim czasie najwięcej wykonywałem ćwiczeń na brzuch. W ruch poszły też kettle, przysiady, ćwiczenia z gumą. Z pomocą przyszedł mój trener, Maciej Wyszyński, który wypożycza sprzęt swym podopiecznym. Jesteśmy w stałym kontakcie. Mamy założoną na Facebooku swoją specjalną, oddzielną grupę. Czekają na nas tam m.in. wytyczne dot. tego, jak mamy trenować w domu.

— Co uważasz za swoje największe crossfitowe osiągnięcie?
— Sukcesem jest dla mnie… każdy start w zawodach crossfitowych. Udział w nich, z wielu względów, kosztuje mnie niemało wyrzeczeń. Chwilą, z której w tej dyscyplinie cieszyłam się do tej pory najbardziej, był brąz wywalczony w słynnych, największych w Polsce zmaganiach — Medieval Games w Rynie.

— Wolisz walczyć sama ze sobą czy “ścigać” się z innymi zawodnikami?
— Każda tego typu “wygrana walka” (obojętne czy na sali treningowej, czy na zawodach) daje pozytywnego, motywacyjnego kopa. Nie ukrywam jednak, że jeśli uda się pokonać np. jakąś cenioną na ogólnopolskiej arenie rywalkę, to satysfakcja jest większa.

— Godziny treningu zrobiły swoje. Rzeźby ciała pozazdrościć Ci może większość kobiet. Mało która się pewnie przyzna. Co słyszysz z ich ust, gdy pojawiasz się np. na basenie czy plaży?
— Spojrzeń trochę jest, ale same komentarze są zawsze pozytywne. W większości w stylu “co pani robi, że tak wygląda?” lub “widać, że pani ostro ćwiczy”.

— A co słyszysz od facetów?
— Bywało różnie. W większości również pozytywnie. Bardzo rzadko zdarzy się, gdy ktoś powie, że – jak na jego gust – mam za dużo mięśni. Całe szczęście gusta innych mało mnie interesują (śmiech).

— Może to też i zazdrość, bo siłą ramion mogłabyś niejednego ośmieszyć. Zapytam wprost: ile bierzesz “na klatę”?
— W crossficie mało jest ćwiczeń typu wyciskanie na klatkę. Swoją wagę jednak “wycisnę”, a ważę niemało (śmiech).

— Twoja “druga połówka” nie obawia się, że będziesz miała lepszy rekord?
— Nie, raczej nie (śmiech). Poza tym interesujemy się nieco innymi dyscyplinami sportowymi. Jego konikiem jest piłka nożna.

— Co jest twoim głównym celem w crossficie?

— Podstawą w tym sporcie jest dla mnie to, by… dobrze się bawić. Robić to dla siebie. A jeśli startować na zawodach, to z rozwagą. Na tyle, na ile pozwala zdrowie.

— Większość kobiet, które znam, kocha słodycze. Ty również?
— Nie jestem jakimś wielkim łasuchem. Czasem, gdy najdzie mnie chęć, potrafię zjeść całą czekoladę. Siadam i jem ją bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Nie zdarza mi się to jednak częściej niż raz w miesiącu.

— Masz dość liczną rodzinkę. Jest to realne, by trzymać typowo “sportową” dietę?
— Jak najbardziej. Typowej diety nie trzymam jednak cały czas. Tylko pod szczególne zawody. Albo gdy zauważę, że po prostu powinnam trochę zrzucić. Wtedy dla reszty domowników gotuję osobno, nie mam z tym żadnego problemu. Jedyne co, to muszę być nieco bardziej zorganizowana. Na co dzień i tak staram się jednak patrzeć nie tylko na to co jem, ale i co podaję moim bliskim. Oczywiście bez nadmiernego “spinania” się. Trzeba znać umiar.

— Wiele kobiet boi się zajść w ciążę. Mówią: “nigdy nie będę miała takiej figury jak wcześniej”. Co powiedziałabyś im jako matka trójki dzieci? Jest się czego bać?
— Zajście w ciążę oczywiście wiąże się z przybraniem kilku kilogramów. Niektóre kobiety wracają błyskawicznie do poprzedniej wagi bez problemu, nie robiąc nic specjalnego. Ja jednak miałam z tym trudności. Moją radą może być to, by do kwestii żywienia podchodzić z głową. Jeść zdrowo i dbać o regularność posiłków. A gdy dołoży się do tego jeszcze ćwiczenia czy choćby bieganie 20 minut dziennie, to efekty przychodzą dość szybko. Polecić mogłabym dodatkowo trening siłowy. Oczywiście nie mówię o wielkich ciężarach. Ćwiczenia z mniejszym obciążeniem, a wykonywane z większą liczbą powtórzeń, sprawiają szybko, że ciało staje się jędrniejsze. Im szybciej po porodzie zaczynałam trenować, tym lepsze miałam efekty. Naturalnie mówię o sytuacjach, w których nie ma żadnych przeciwwskazań lekarskich.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł“Duchowa siła antychrysta”. Mocne słowa papieża o LGBT i aborcji
Następny artykułCórka Kasi Kowalskiej pokazała ZDJĘCIE ZE SZPITALA! (FOTO)