Dwa lata temu w Europie wybuchł
największy konflikt zbrojny od zakończenia II wojny światowej. Spokojne czasy
zostały zastąpione przez w zasadzie otwarty konflikt mocarstw atomowych, co
wywróciło do góry nogami świat Zachodu.
24
lutego 2022 roku upadł stary porządek w Europie. Mimo że rząd Stanów
Zjednoczonych przez tygodnie ostrzegał przed rosyjską napaścią na Ukrainę, to
aż do samego końca mało kto w taki scenariusz wierzył. Gdy zatem na ekranach
zobaczyliśmy rosyjskie czołgi na rogatkach Charkowa i przedmieściach Kijowa,
był to szok. Nie tylko dla „zwykłych” ludzi, ale też dla rynków finansowych.
„To się nie dzieje” – myśleliśmy
na początku. Jednak pełnoskalowa wojna w Europie właśnie wchodzi w trzeci
rok. Ze spektakularnego (i czasami wręcz
surrealistycznego) konfliktu manewrowego zamieniła się w krwawą łaźnię wojny
pozycyjnej przypominającej obrazki z I wojny światowej. Pomimo
niedawnych rosyjskich „zwycięstw”
(Awdijiwka, Bachmut) linia frontu od ponad roku jest w zasadzie
stabilna. Żadna ze stron nie jest w stanie osiągnąć znaczącej przewagi. Jest to
wojna na wyniszczenie, pochłaniająca życie dziesiątek (a może już setek)
tysięcy żołnierzy, zabijanych cywili, zniszczeń materialnych oraz… setek
miliardów dolarów zasobów.
Widoczne i niewidoczne
konsekwencje ekonomiczne
Od dwóch lat tak naprawdę toczy
się wojna
między wspieraną przez Chiny Rosją a światem Zachodu pod hegemonią Stanów
Zjednoczonych. To gra o wysoką stawkę i przygrywka przed otwartą
wojną na Pacyfiku, przed którą geostratedzy ostrzegają od przynajmniej dekady. Lecz
zanim do tego dojdziemy, przyjrzyjmy się temu, co dobrze widać.
Po pierwsze, rosyjska agresja na
Ukrainę wywołała zmasowane i bezprecedensowe sankcje ze strony Zachodu. Główne rosyjskie banki zostaną odłączone od systemu SWIFT (ale nie
wszystkie, nie całkowicie i nie od razu), co znacząco utrudniało (ale nie
uniemożliwiło!) im przeprowadzanie zagranicznych operacji bankowych. Ponadto
kraje Zachodu zabroniły bankom finansowania rosyjskiego rządu oraz zakazały handlu z Bankiem Rosji, zamrażając przy tym
rosyjskie aktywa. W świecie finansów był to odpowiednik użycia broni atomowej.
Po raz pierwszy we współczesnej historii duża gospodarka i lokalne mocarstwo
zostało odcięte od zachodniego systemu finansowego.
Po drugie, niepewność związana z
sankcjami obejmującymi rosyjski sektor energetyczny wywołała panikę na rynkach
surowcowych. Cena
ropy Brent w ciągu pierwszych kilku dni wojny podskoczyła z ok. 90 USD do 133
USD za baryłkę, osiągając wartości niewidziane od 2008 r. Notowania gazu
ziemnego w Europie wystrzeliły z ok. 70€ do 345€ za MWh. Drugi skok notowań
„błękitnego paliwa” miał miejsce w sierpniu 2022 roku, na
miesiąc przed wysadzeniem w powietrze dwóch nitek gazociągu „Nord Stream”.
Na polskich stacjach paliw po raz pierwszy w historii zobaczyliśmy benzynę za
ponad 7 zł/l, a ceny oleju napędowego dotarły do 8 zł/l. Z powodu masowego
tankowania na zapas na wielu stacjach zabrakło paliwa.
Po trzecie, zachodni inwestorzy
zostali odcięci od swoich rosyjskich aktywów. Giełda w Moskwie została
zamknięta. Także zbycie kwitów depozytowych na akcje rosyjskich spółek w
Londynie czy Nowym Jorku szybko przestało być możliwe. To cenna lekcja, co się
dzieje z inwestycjami w kraju objętym amerykańskimi sankcjami.
Po czwarte, w
Polsce przeżyliśmy mini-krach walutowy.
Polska nagle stała się krajem przyfrontowym, do którego trafiło kilka
milionów uchodźców z Ukrainy. Dodajmy do tego galopującą inflację, zagrożenie
rozszerzenia się konfliktu na inne kraje regionu oraz niezbyt rozsądną politykę
fiskalną rządu. To wszystko spowodowało skokowy wzrost
kursu euro z ok. 4,50 zł do rekordowych 5,00 zł. Rada Polityki Pieniężnej
została zmuszona do dokonania awaryjnej, 100-punktowej podwyżki stóp
procentowych. Narodowy Bank Polski otwarcie interweniował na rynku złotego,
broniąc polskiej waluty. To wszystko uchroniło nas przed trwałym przekroczeniem
bariery 5 zł za jedno euro.
Nie obyło się także bez załamania
na warszawskiej giełdzie. Wojenna
panika na GPW skutkowała przeszło 10-procentowymi spadkami WIG-u i WIG-u 20.
Co ciekawe, „krach ukraiński” miał miejsce równo dwa lata po eksplozji
covidowej paniki z 2020 roku.
Po piąte, w ciągu kilku tygodni
do Polski trafiła fala uchodźców wojennych z Ukrainy. Ich liczbę szacuje się na
ok. dwa miliony. Polacy wykazali się znakomitą organizacją spontanicznej
pomocy, organizując zbiórki darów, oferując noclegi we własnych domach i we
wszelaki sposób solidaryzując się z napadniętą Ukrainą. To wszystko nie odbyło się za darmo. Według
szacunków Kiel Institute for the World Economy sama tylko pomoc humanitarna
Polski dla Ukrainy kosztowała 377 mln euro. Do tego prawie miliard euro
wsparcia finansowego oraz aż trzy miliardy euro w postaci pomocy wojskowej.
Łącznie to prawie 0,7% polskiego PKB. Te szacunki nie uwzględniają kwot
wydanych przez sektor prywatny – przedsiębiorstwa oraz osoby fizyczne.
Po szóste, wybuchł kryzys na
rynkach żywnościowych. Rosja i Ukraina przed wojną były znaczącymi eksporterami
zbóż i roślin oleistych. Dostawy te trafiały głównie do krajów afrykańskich.
Dzięki światowej współpracy oraz mechanizmom rynkowym udało się jednak uniknąć
kryzysu żywnościowego. Kreml pod naciskiem Zachodu i Turcji musiał zgodzić się
na eksport ukraińskiego zboża przez Morze Czarne. Spora część ukraińskiej
produkcji trafiła jednak do Polski, wywołując trwające do dziś zakłócenia na
polskim rynku rolnym uderzające w dochody polskich producentów rolnych.
Dwa lata gospodarki wojennej
Prawie wszystkie szoki rynkowe,
które wystąpiły po wybuchu wojny na Ukrainie, już dawno zostały wygaszone. Ropa
Brent kosztuje obecnie ok. 80 USD za baryłkę i jest nawet tańsza niż w dniu
rosyjskiej agresji. Gaz ziemny na giełdzie w Rotterdamie kosztuje niespełna
23€/MWh i jest najtańszy od maja 2021 roku, choć w dalszym ciągu dość drogi jak
na standardy poprzedniej dekady. Ceny zbóż na rynkach światowych spadły o
40-60% względem szczytowego poziomu i wynoszą już tyle, co w latach 2020-21.
Choć rosyjska ropa (i w znacznej
mierze także gaz) nie płynie już do krajów europejskich, to świat uniknął
kryzysu naftowego. Po prostu przekierowano dostawy. Surowiec rosyjski znalazł
rynki zbytu w Indiach, Chinach czy Turcji. Kraje neutralne skorzystały na
europejskim embargu i cenie maksymalnej narzuconej na rosyjską ropę. Za to do
Unii Europejskiej trafiły dostawy, których nie kupili odbiorcy z Azji.
Może tylko tankowce z rosyjską ropą muszą robić dłuższe kursy. Podobnie było z
gazem. Dostawy rurociągami z Rosji zastąpiono gazem LNG sprowadzanym z całego
świata, ale w znacznej mierze z USA. Jeśli ktoś mówił, że wojna z Rosją miała
na celu m.in. zastąpienie gazu rosyjskiego gazem amerykańskim, to miał sporo
racji.
Niemniej jednak szok inflacyjny
wywołany skokowym wzrostem cen energii odcisnął silne piętno na europejskich
gospodarkach. Na już wcześniej napiętą sytuację inflacyjną kilkukrotny wzrost
cen prądu i gazu (oraz kilkudziesięcioprocentowy skok cen paliw) zadziałały
niczym iskra na stóg siana. Inflacja CPI w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych
przybrała rozmiary nienotowane od kilku dekad. Nawet oficjalne wskaźniki
inflacyjne rosły w tempie zbliżonym do 10%. W Polsce zobaczyliśmy roczne
dynamiki CPI rzędu 16-18%. Do końca 2023 roku inflacja wyraźnie
opadła, ale w prawie całym zachodnim świecie wciąż utrzymuje się na
podwyższonych poziomach, przekraczając cele inflacyjne banków centralnych.
Nie tylko surowce wymagały nowych
szlaków transportowych. Zachodnie embarga sprawiły, że oficjalny eksport do
Rosji niemal zamarł. Za to wystrzeliły dostawy niemieckich czy polskich towarów
do np. Kirgistanu. Biznes szybko nauczył się omijać unijne sankcje. Nie do
końca udało się także przymusić zachodnie korporacje do opuszczenia Rosji.
Wiele z nich to zrobiło, ale część (zwłaszcza francuskich czy niemieckich)
pozostała w kraju Putina. I w zasadzie trudno im się dziwić. Zarządy firm
odpowiadają przed swoimi akcjonariuszami, a nie przed politykami i opinią
publiczną
Co zmieniła wojna na Ukrainie?
Ten punkt to temat na całkiem
opasłą książkę, więc spróbuję się ograniczyć do kwestii związanych
z gospodarką. Po pierwsze, maski opadły i rzeczywistość pokazała swe prawdziwe oblicze.
Nie jest już to świat, w którym to Stany Zjednoczone mogą robić to, co im się
żywnie podoba. A tak przecież było przez poprzednie 30 lat.

Rozpoczęła się era nowego
koncertu mocarstw. Mamy świat Zachodu – czyli Europę, Australię, Kanadę,
Japonię i Koreę Płd. pod hegemonią USA – kontra blok euroazjatycki pod dominacją
Chin. Państwo Środka w zasadzie jawnie wspiera Rosję, choć z obawy przed
gniewem Wuja Sama (jeszcze?) oficjalnie odmawia Kremlowi pomocy wojskowej. Ale oś przyszłego konfliktu jest zarysowana bardzo wyraźnie. Trzecią grupę stanowią kraje neutralne, które mają
też swoje aspiracje do odgrywania większej roli w świecie niż tylko statysty
Ameryki. Są to przede wszystkim Indie, ale też Iran, Arabia Saudyjska czy
Brazylia.
Znacząco wzrosło ryzyko wybuchu
globalnego konfliktu zbrojnego. Może jeszcze nie dzisiaj, nie jutro, ale w
perspektywie najbliższych kilku lub kilkunastu lat. Ten koniec „spokojnych
czasów” oznacza zwiększenie wydatków wojskowych – zwłaszcza w Europie, która
nagle poczuła się bezpośrednio zagrożona. Przez ostatnie dwa lata kolejne
europejskie rządy deklarowały zwiększenie budżetów obronnych. W
2022 roku Polska wydała na wojsko ponad 57 mld złotych, czyli 2,22% PKB. Uruchomiono
też potężny program zbrojeniowy, który w najbliższych lata będzie nas kosztował
setki miliardów złotych. Tylko w 2024 roku na armię ma pójść
ponad 118 mld zł, czyli 3,1% PKB.W ramach Funduszu
Wsparcia Sił Zbrojnych przewidziano na 159 mld zł, czyli 4,2% PKB. Polska
ma uzbroić się po zęby, w hurtowych ilościach kupując nowe czołgi, transportery
opancerzone, samoloty bojowe oraz artylerię dalekiego zasięgu. Plany zakładają
zbudowanie 300-tysięcznej armii.
Zbroją się także nasi sojusznicy
z NATO. Już
18 członków Sojuszu w tym roku ma osiągnąć cel w postaci przeznaczenia 2% PKB
na obronność. Do NATO dołączyła
neutralna przez ostatnie dekady Finlandia. Lada moment powinna zostać
sfinalizowane przystąpienie do Paktu Szwecji, której polityka neutralności
zakończyła się po 200 latach. To wszystko ma swoje konsekwencje ekonomiczne.
Jeśli rządy zwiększają nakłady na zbrojenia, to będą musiały ograniczyć wydatki
w innych dziedzinach. Na razie jeszcze nie wiadomo w jakich, ale domyślną opcją
zapewne będą transfery socjalne. Inną możliwością jest zwiększenie podatków
(lub nałożenie nowych) lub zwiększenie długu publicznego (to już się dzieje).
Względnie najbardziej prawdopodobna jest kombinacja wszystkich trzech opcji.
Poczucie bezpieczeństwa Europejczyków
zostało zachwiane także przez kryzys energetyczny z lat 2021-23. Po odcięciu od
dostaw z Rosji trzeba było poszukać nowych dostawców oraz zwiększyć własne moce
generowania energii. Stąd też nasilające się represje w ramach „Zielonego
Ładu”, które mają zmniejszyć zależność Europy od paliw kopalnych. Póki co
wydają się one absurdalnie kosztowną mrzonką, ale w przypadku polityków
(zwłaszcza niemieckich) skala uporu i głupoty bywa powszechnie niedoceniana.
Gdy Rosja wojuje, Europa biednieje
Droga energia już teraz zabija
europejski przemysł. Nie trzeba być wizjonerem, by zobaczyć, jak Europa zmienia
się w gospodarczy skansen. W drugiej połowie roku w formalnej
recesji znalazły się gospodarki Niemiec, Wielkiej Brytanii oraz Japonii. W
prawie całej Europie wzrost gospodarczy jest albo rachityczny, albo ujemny.
Do tego dochodzą bezpośrednie koszty finansowe
wsparcia walczącej Ukrainy. Nie jest żadną tajemnicą, że rząd w Kijowie nadal
istnieje dzięki dziesiątkom miliardów dolarów i euro pochodzącym od podatników
z USA i krajów UE. Same tylko Stany
Zjednoczone od stycznia ’22 do końca października ’23 przekazały Ukrainie
przeszło 75 mld dolarów. W lutym amerykański Senat przegłosował
ponad 60 mld USD dalszej pomocy dla Kijowa.
Unia Europejska forsuje
pakiet wsparcia Ukrainy opiewający na 50 mld euro.
Międzynarodowy Fundusz Walutowy szacuje, że Ukraina tylko w tym roku potrzebuje
37 mld USD wsparcia od sojuszników. Dla porównania, z podatków od własnych
obywateli rząd w Kijowie planuje zebrać 42,9 mld USD. Nie będzie więc chyba
nadużyciem stwierdzenie, że wojna z
Rosją jest praktycznie w całości finansowana przez europejskich i amerykańskich
podatników. Eksperci PIE ocenili,
że 72 proc. potrzeb finansowych państwa
ukraińskiego w 2023 r. zostało zapewnione przez sojuszników.


A są to wydatki tylko jednej strony konfliktu.
Niedawno jeden z amerykańskich decydentów anonimowo powiedział, że Rosja
na wojnę z Ukrainą wydała już 211 mld dolarów. Mówimy tu tylko o bezpośrednich wydatkach na wojsko.
A przecież wojna obciąża całą gospodarkę, która nie może rozwijać się zgodnie
ze swym potencjałem. Do 2026 roku agresja na Ukrainę ma kosztować Rosję 1,3
biliona dolarów – szacują w Waszyngtonie. To tylko szacunki, ale pokazują skalę
ekonomicznych kosztów tego konfliktu. Do tego trzeba dodać estymowane przez Bank Światowy na 486 mld USD koszty odbudowy
Ukrainy. Koszty te rosną z każdym dniem wojny i przez poprzedni rok wzrosły o
75 mld USD.
Kto płaci za „wojnę Putina?”
Koszty wojny ponoszą nie tylko Rosjanie i Ukraińcy
(aczkolwiek ci ostatni zdecydowanie największe, bezpośrednie i często
nieodwracalne). Ale pod względem ekonomicznym mocno oberwało się także Europie.
Fala inflacji z lat 2021-23 zubożyła niegdyś bogate społeczeństwa zachodniej
Europy. Obawiam się, że szok energetyczny odciśnie trwałe piętno na Starym
Kontynencie i zredukuje i tak już rachityczny jeszcze przed wojną wzrost
gospodarczy. Przykładowo, gospodarka niemiecka nie rośnie już od końcówki 2018
roku. Poziom życia Brytyjczyków obniżył się po raz pierwszy od lat 70-tych. Ze
strukturalnymi trudnościami boryka się cały europejski przemysł. Trzeszczeć
zaczyna też sektor finansowy, gdzie „amerykańska
zaraza” z rynku nieruchomości komercyjnych właśnie uderzyła w dwa niemieckie
banki. To prawdopodobnie dopiero początek.
To są
konsekwencje bezpośrednie i widoczne już teraz. W tle zachodzą jednak procesy,
których skutki w pełni zobaczymy za kilka lub nawet kilkanaście lat. Wojna
rosyjsko-ukraińska wzmocniła sygnał płynący z covidowych restrykcji i nasiliła proces
tzw. nearshoringu. Czyli przenoszenia produkcji bliżej rynków zbytu. Tak, aby skrócić
i wzmocnić łańcuchy dostaw. W istocie jest to – według optymistów – jedynie przystopowanie
procesów globalizacji. Zdaniem pesymistów to początek deglobalizacji. A już z
pewnością zmiana jej paradygmatów, jaka obowiązywała w latach 1990-2020. Wtedy
liczył się tylko bezpośredni ekonomiczny koszt produkcji i dostawy. Teraz
większą wagę przywiązuje się do bezpieczeństwa i niezawodności zaopatrzenia. A
to ma swoją cenę.
Przejawem
nearshioringu jest choćby subsydiowana
przez podatników budowa fabryk półprzewodników. Do niedawna nikomu nie
przeszkadzało, że prawie wszystko robione jest na Tajwanie. Było tanio, szybko,
dobrze i sprawnie. Ale decydenci doszli do przekonania, że tak nie będzie, gdy
komunistyczne Chiny zdecydują się zbrojnie przyłączyć „zbuntowaną prowincję”. No
i teraz wszyscy zrzucamy się na miliardy dolarów dotacji dla Intela czy innych
światowych gigantów.
Idąc dalej,
mamy chyba największą po okresie powojennych przesiedleń migrację ludności w
Europie. Niezależnie od wyniku wojny wschodnia część Ukrainy zamieni się w
Dzikie Pola – zniszczoną i wyludnioną strefę niczyją. Ci ludzie już w znacznej
mierze przenieśli się do Polski, Niemiec, Czech czy innych krajów zachodniej Europy.
I „do siebie” już zapewne nigdy nie wrócą. Wojna to także spory ubytek
populacji młodych mężczyzn w Rosji i Ukrainie, ze wszystkimi tego skutkami dla
obu krajów. Choć akurat w Polsce nikt nie będzie płakał z powodu problemów w
Rosji, to światowej gospodarce znacząco zmniejszy się jeden z istotnych rynków
zbytu na wszelakie dobra konsumpcyjne.
Każda wojna
kiedyś się kończy
Po dwóch latach
ciężkich walk na ukraińskich stepach wojna nie wydaje się zbliżać ku końcowi.
Lecz każda wojna kiedyś się przecież kończy. Według obliczeń Uppsala Conflict Data Program
współczesne konflikty zbrojne trwały średnio 2,4 lat. Istnieją jednak konflikty, które z
różną intensywnością toczą się od dekad. Nie wydaje się też, aby wojna
rosyjsko-ukraińska zakończyła się jakąś oficjalną konferencją pokojową i
międzynarodowym traktatem (tym bardziej, że formalnie oba kraje nie są w stanie
wojny!). Niezależnie od tego, w jaki sposób to wszystko się skończy, pewne
rzeczy można przewidzieć już teraz.
Po pierwsze, zarówno Ukraina jak i Rosja wyjdą z tego starcia znacznie osłabione. Oczywiście Ukraina w znacznie większym stopniu niż Rosja.
Zmiany granic w Europie już się de facto dokonały i nie będzie miało większego
znaczenia, czy ktoś je oficjalnie zaakceptuje, czy też nie. Krym, Donbas i
część Zaporoża wpadły ponownie w ręce Kremla. Ukrainie udało się za to obronić
suwerenność i spory fragment czarnomorskiego wybrzeża z portem w Odessie. Pod
niemal pełną kontrolą Rosji znalazła się także Białoruś, co poważnie pogorszyło położenie Polski i krajów bałtyckich.
Po drugie, wysoką cenę ekonomiczną za ten konflikt zapłacił Zachód.
Stany
Zjednoczone zadłużają się w tempie porównywalnym jedynie do tego czasów II
wojny światowej. Biały Dom wydaje już ok. bilion dolarów rocznie na samą
obsługę tego długu. A to w praktyce wyklucza powrót do trwale niskiej inflacji.
Jakoś te długi trzeba będzie przecież obsługiwać. Równie źle pod tym względem
wygląda większość krajów Europy Zachodniej, gdzie relacja długu publicznego do
PKB w wielu przypadkach zbliża się lub już grubo przekracza 100%. Cięcia
wydatków budżetowych są więc nieuchronne, co zresztą już się zaczęło we
Francji czy w Niemczech i kwestią czasu jest, aż wywołają masowe protesty
społeczne. Wyższa inflacja, droga energia, nominalnie wysokie (i realnie niskie)
stopy procentowe, wolniejszy wzrost gospodarczy – to brzmi jak powtórka z lat
70. poprzedniego stulecia.
Po trzecie, jeszcze szybciej rosnąć będzie znaczenie rynków
wschodzących, które w większości przyjęły pozycję neutralną wobec tej wojny. Już teraz mocarstwowe
ambicje wykazują Indie. W ślad za nimi pójść mogą Indonezja, Brazylia, Nigeria czy Wietnam. Czyi kraje o dużej (i
jeszcze rosnącej), względnie młodej populacji, których gospodarki przez
następne dwie dekady powinny rosnąć znacznie szybciej niż krajów zachodnich.
Napisawszy to, trzeba dodać, że część „emerdżingów” może popaść w poważne
tarapaty finansowe, wynikające z nadmiernego zadłużenia w amerykańskiej walucie
i strukturalnym deficytom na rachunku bieżącym. Już teraz coraz głośniej mówi
się o bankructwie Egiptu.
I po czwarte, na koniec pozostała nam najtrudniejsza kwestia –
czyli Chiny. Teoretycznie Państwo Środka znalazło się w doskonałej sytuacji.
Jego główny konkurent (czyli USA) finansowo wykrwawia się na Ukrainie, a
najgroźniejszy sąsiad (czyli Rosja) poświęcił tam większość swojego wojska.
Moskwa została przez Waszyngton wepchnięta w niezbyt przyjazne ramiona Pekinu.
Ten może uczynić z Rosji swoje zagłębie surowcowe i przejąć rosyjskie strefy
wpływów w Azji Środkowej. Chiny będą więc w lepszej pozycji przed perspektywą
konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi na Pacyfiku. Tyle tylko, że w samych Chinach
od
kilku lat trwa kryzys gospodarczy oraz pogłębia
się zapaść demograficzna. Dodatkowo tli się wojna
ekonomiczna wypowiedziana jeszcze przez prezydenta Trumpa, która podcina
skrzydła chińskim firmom technologicznym. W tym kontekście to Ameryka wciąż
jest górą.
Reasumując, dwa lata temu rosyjska inwazja na Ukrainę zmieniła
zasady gry nie tylko w Europie. Skutki ekonomiczne, finansowe, geopolityczne i
demograficzne będą odczuwalne jeszcze latami po jej zakończeniu. Nam w Polsce
przypomniało to o tym, że wojna jest jak najbardziej realnym ryzykiem. I że
trzeba być na nią przygotowanym. Zarówno jako państwo (wojsko), jak i
gospodarka oraz jako jednostka. Stąd też dywersyfikacja
geograficzna zarówno portfela inwestycyjnego jak i życiowych interesów
stała się sprawą bardziej niż pilną.

Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS