A A+ A++

29 kwietnia rano tysiące holenderskich boisk stało się strefami wolnymi od koronawirusowych ograniczeń. Kilka metrów przed wejściami na te boiska ustawiono znaki graniczne: „Rodzice – tylko do tego miejsca”. Albo znaki „Kiss & ride” czy „pick-up point” na parkingach przy klubach: podwieź dziecko, daj buziaka i wróć po treningu. Każdy klub musiał zadbać o takie punkty graniczne i zorganizować społeczne patrole, które pilnują, czy rodzice nie łamią zakazu wstępu na obiekt i jego trybuny. Dzieci mają przykazane, by przychodziły już przebrane i nie wcześniej niż 10 minut przed treningiem. Nie mogą przyjść, jeśli mają objawy koronawirusa lub jeśli ktoś z domowników miał w ostatnich 14 dniach pozytywny wynik testu.

Za tymi punktami granicznymi przy wejściu na stadiony, po zdezynfekowaniu rąk, zaczyna się dziecięca wolność, której nie było przez poprzednich sześć tygodni. Od połowy marca wszystkie boiska Holandii były wyludnione. A teraz dzieci po wejściu na te boiska nie muszą już pilnować dystansu półtora metra, nie mają limitu osób w drużynie, mogą na treningach grać normalnie w piłkę, hokeja na trawie, a nawet trenować sztuki walki, jeśli wyprowadzono zajęcia sztuk walki z zamkniętych pomieszczeń na boiska. Dzieci robią wślizgi, zderzają się, przytulają. Ale to wszystko dotyczy tylko dzieci do lat 12. Trzynastolatkowie i starsze roczniki mają zajęcia bezkontaktowe i muszą pilnować 150 cm odstępu. A dorośli sportowcy, którzy w maju wrócili do treningów, mogą na razie trenować w grupach najwyżej sześcioosobowych, z zakazem plucia i wydmuchiwania nosa na boisko. Dopiero w kolejnych dniach będą mogli powiększać składy treningowe.

Zobacz wideo Piekarski: Jak czasem słyszę ministra Szumowskiego… Ludzie mogą złapać się za głowę

Holandia w sprawie sportu jedzie pod prąd i dociska gaz. Kto się myli?

Dzieci do lat 12 są na zupełnie innych prawach, mają nawet w wielu klubach stojaki na rowery w osobnych miejscach niż te 13-letnie i starsze. A z chwilą gdy wchodzą na boisko, muszą już właściwie pamiętać tylko o jednym: nie podchodzić za blisko do trenera. Bo między nim a nimi musi być nadal odstęp 1,5 m. Po treningu nie ma pryszniców, nie działają też klubowe kawiarnie, bo wymagałyby zaangażowania dorosłych. Nie będzie też żadnych oficjalnych meczów, bo one wymagałyby zorganizowanych podróży, czyli znów: udziału dorosłych.

Holandia w sprawie sportu, a zwłaszcza piłki nożnej, jedzie pod prąd. I dociska gaz. Gdy inne kraje (poza Francją) walczą o to, by mogły wrócić rozgrywki ligowe, a biznes piłki zawodowej ucierpiał jak najmniej, Holendrzy swoją ligę zawodową zamknęli jako pierwsi, już 21 kwietnia (tydzień przed Francuzami). Rząd zakazał wtedy organizowania zawodów sportowych aż do 1 września i nie było dyskusji: nie będzie meczów ligowych, wyścigów kolarskich ani pierwszego od lat holenderskiego Grand Prix Formuły 1. Ale ten sam rząd premiera Marka Rutte, na tej samej konferencji prasowej, podczas której zamykał zawodowy sport, ogłosił właśnie otworzenie sportu dzieci do lat 12 i – ze wspomnianymi ograniczeniami – dzieci w wieku 13-18 lat na treningi na świeżym powietrzu. Premier wezwał też kluby, żeby w tym szczególnym czasie pozwoliły trenować dzieciom, które do klubów nie należą i nie płacą składek. Oraz zapowiedział otwarcie od 11 maja przedszkoli i podstawówek. 

Holandia ma niemal trzy razy większą śmiertelność na koronawirusa niż Niemcy. Ale to ona otworzyła boiska dla dzieci, Niemcy nie

Gdy w innych krajach ligi zawodowe spisywały w ostatnich tygodniach szczegółowe protokoły powrotu do gry i testowania wyczynowców na koronawirusa, a ministerstwa zatwierdzały te plany lub odsyłały do poprawek, w Holandii powstawał między 21 a 28 kwietnia szczegółowy ogólnokrajowy protokół dla sportu dzieci. Holenderski komitet olimpijski NOCNSF, pełniący tam rolę bliższą naszemu ministerstwu sportu, naradzał się nad regułami razem ze stowarzyszeniem koordynującym sport na poziomie gminnym. Powstała instrukcja obsługi powrotu do ćwiczeń. A równolegle z tysięcy klubów spływały do gmin wnioski o zgodę na zajęcia, z planami przystosowania obiektów. W innych krajach normalność sportowa ma wrócić na odizolowanych wyspach: stadionach piłkarskich, w Polsce również żużlowych. I w formie rywalizacji. A w Holandii wróciła w każdej gminie na boisku za rogiem, i nie dla rywalizacji, dla praw telewizyjnych, wyświetlenia band sponsorskich, tylko dla przyjemności ćwiczenia.

To dzieje się w kraju, który jest pod względem epidemicznym w gorszej sytuacji niż sąsiednie Niemcy. Ma wyższą liczbę zakażeń na milion mieszkańców, ma blisko trzykrotnie wyższą śmiertelność (w ostatnich danych Johns Hopkins University: 12,4 proc. śmiertelności w Holandii, w Niemczech 4,2). Ale w Niemczech na razie tylko niektóre landy otworzyły place zabaw. A boiska są dla dzieci zamknięte. Mimo że piłkarska Bundesliga ma jeszcze w tym tygodniu dostać zgodę na powrót i będzie pod tym względem liderem wśród wielkich lig. Polska Ekstraklasa ma już za sobą testy na koronawirusa i wkrótce wróci do zajęć grupowych, do 14 osób. Ale orliki i inne ogólnodostępne obiekty są otwarte tylko dla grup sześcioosobowych plus trener.

Polskie akademie piłkarskie rozsyłają właśnie wstępne wiadomości do rodziców, czy są zainteresowani powrotem swoich dzieci do kopania piłki na tych nowych zasadach. Niemiecki szef młodzieżowego sportu Jan Holze pyta we “Frankfurter Allgemeine Zeitung”, dlaczego Niemcy skazują swoje dzieci na bezruch i to już od kilku tygodni, które dla małego dziecka są wiecznością. A w Holandii już od blisko tygodnia setki tysięcy dzieci mogą się wyżywać na boiskach. Samych piłkarzy nożnych do lat 12 zarejestrowanych w holenderskim związku piłkarskim jest 300 tysięcy (tych w wieku 13-18 lat 275 tysięcy). A piłka nożna to tylko początek wyliczanki sportów popularnych w Holandii: zapełniły się znów boiska do hokeja na trawie, honkbalu i softbalu (czyli baseballu mężczyzn i kobiet), korfbalu (gra podobna do koszykówki). Gazety lokalne publikują reportaże o pierwszych dniach powrotu sportu dzieci w całym kraju. Reportaże z klubów piłkarskich, w których składki płaci po tysiąc dzieci, z klubów hokeja na trawie, w których czasem jest i po 600 dzieci, klubów lekkoatletycznych.

Amatorski sport jest religią Holendrów. Ale zdecydowało stanowisko naukowców

Dlaczego holenderski rząd to robi? Amatorski sport jest religią Holendrów, niewiele jest krajów na świecie, w których procent obywateli stowarzyszonych w klubach sportowych jest tak wysoki jak tutaj, a kultura fizyczna tak wrośnięta w codzienne życie. Miliony ludzi spędzają część każdego weekendu, grając albo kibicując grającym, albo organizując im mecze. Władze były zaniepokojone, że najmłodsze dzieci, przyzwyczajone do ruchu, były przez kilka tygodni uwięzione w domach. Te starsze, w wieku 13-18, częściej wychodziły w tym czasie z domów, one też nie stawiły się po otwarciu klubów tak tłumnie jak młodsze (niektóre kluby zresztą nie wznowiły zajęć dla dzieci 13-18 letnich, tłumacząc, że nie podejmują się ich upilnować, jeśli chodzi o półtorametrowe odstępy). Ale religia sportu religią sportu, a decydujące okazało się nastawienie holenderskich środowisk naukowych, które od początku pandemii wysyłały rządowi zachęcające sygnały, wskazując na niską zachorowalność wśród dzieci. Rząd i główny instytut zdrowia Holandii, RIVM, były nawet początkowo za tym, żeby pozwolić działać przedszkolom i podstawówkom. To przestraszeni obywatele wywierali presję na inną decyzję.

RIVM już w marcu zaczął duże badanie na temat rozprzestrzeniania się wirusa w rodzinach. A jeszcze przed tym badaniem analizował dane z gminnych ośrodków zdrowia. I nie było tam żadnego zgłoszenia o zakażeniu dorosłego przez dziecko. Zawsze to dziecko zarażało się od dorosłych. Do tego potwierdzały się wstępne przypuszczenia o tym, że najmłodsze dzieci zarażają się znacznie rzadziej niż dorośli, i przechodzą chorobę dużo łagodniej. Dlatego holenderski sztab kryzysowy, Outbreak Management Team (OMT), zdecydował o powrocie dzieci do przedszkoli od 11 maja, oraz o otwarciu tego samego dnia podstawówek, ale na początku przy ograniczonej liczbie godzin spędzanych w szkole. I z założeniem, że ma być egzekwowanych półtorametrowy odstęp między nauczycielami a dziećmi, ale przyzwoleniem na naruszanie tego dystansu między dziećmi. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to 2 czerwca zostaną otwarte szkoły średnie.

Słynny niemiecki wirusolog przestrzega, by się z otwarciem przedszkoli nie spieszyć

O ile po decyzji o wznowieniu treningów na świeżym powietrzu nie było wielkich rozterek wśród dorosłych prowadzących te zajęcia, to w sprawie przedszkoli i szkół od razu pojawiły się głosy protestu. W opublikowanym na początku maja sondażu wśród nauczycieli, zamówionym przez “Algemeen Dagblad”, jedna trzecia badanych uznała, że OMT się pospieszył z otwieraniem przedszkoli i podstawówek, powinien poczekać, aż skończy się wspomniane badanie RIVM, rozpoczęte w marcu. Badanie skończy się nie wcześniej niż 1 czerwca, ale Outbreak Management Team uznał już na podstawie wstępnych wyników, że ryzyko zarażania przez dzieci jest znikome. – Czuję się jak świnka morska w laboratorium: otwierają szkoły i przedszkola, żeby na nas sprawdzić, jak to jest z zarażaniem – mówi w “Het Parool” Anette Heermans, nauczycielka z podstawówki w Harlemie. Sporo zamieszania wywołały wstępne wyniki badań z berlińskiego szpitala Charite, zespołu jednego z najbardziej cenionych niemieckich wirusologów, Christiana Drostena. Jego zespół ustalił, że w drogach oddechowych chorych na koronawirusa dzieci jest taki sam ładunek wirusa, jak u dorosłych.

Dla naukowców z Charite to może być przesłanka, że chore dzieci zarażają równie skutecznie jak dorośli, i profesor Drosten przestrzega przed pośpiechem w otwieraniu przedszkoli i szkół. Holenderscy specjaliści odpowiadają, że badania z Berlina, jeszcze nieopublikowane w czasopiśmie naukowym, oparte na bardzo małej grupie dzieci (47), nie są powodem do zmiany decyzji rządu.

– To, że można u chorych dzieci znaleźć tyle samo zarazków co u dorosłych, to już wiedzieliśmy. Ale takich dzieci jest bardzo mało w porównaniu z dorosłymi. I chore dzieci nie będą przychodzić do szkoły – mówi Patricia Bruijning, pediatra i epidemiolog z uniwersytetu medycznego w Utrechcie.

– Nie ma w badaniu dowodów, że te dzieci mają też tę samą zdolność zarażania – mówi Anniki de Niet z amsterdamskiego szpitala Dijklander. A belgijski epidemiolog Pierre van Damme z uniwersytetu w Antwerpii mówi w “De Standaard”, że bardzo sobie ceni holenderskie badania na temat koronawirusa w rodzinach i ustalenia na temat nieprzenoszenia wirusa przez dzieci. – Nigdzie nie ma bliższego kontaktu z dzieckiem. Jeśli zarażenia w rodzinach nie występowały często, to nauczyciele, którzy będą musieli wrócić do szkoły, mogą być spokojni. Mają w szkołach dużo mniejszy kontakt z dziećmi. Rodzice, którzy boją się, że dzieci przyniosą wirusa ze szkoły, też mogą być spokojni – mówi Van Damme. I argumentuje, że szkoły są otwierane stopniowo raczej ze względu na obecność dorosłych i ich kontakt między sobą, niż z obawy przed kontaktem dziecko-dorosły. – Skoro dzieci rzadziej mają objawy, to i rzadziej kaszlą, a to prawdopodobnie kaszel jest jedną z głównych dróg przenoszenia. Dzieci mają też mniejszą pojemność płuc, więc zarazki przy kaszlu mają dużo mniejszy zasięg – mówi van Damme.

“Mamy czekać z otwarciem szkół jeszcze rok, półtora?”

Nie wszystkich uspokajają zwroty “prawie nie zarażają”, “znikome ryzyko”. Emmeline Buddingh, pediatra i immunolog z Leids Universitair Medisch Centrum mówi w “Het Parool”, że te wszystkie dane o koronawirusie u dzieci bywają rzeczywiście trudne do zrozumienia, sprzeczne z intuicją. Zwykle przy infekcjach dróg oddechowych dzieci są bardziej narażone. A tutaj wszystko wskazuje na to, że mniej. W przypadku grypy dzieci są bardzo skutecznymi roznosicielami. A z danych o koronawirusie wychodzi coś przeciwnego.

– Nie mogę zlikwidować strachu. On jeszcze będzie z nami. Bardzo trudno jest wykazać, że coś nigdy się nie zdarza. Ale jakie mamy wyjście: zamknąć szkoły i przedszkola jeszcze na rok, półtora, aż będzie pewność? – pyta w “Het Parool” doktor Patricia Bruijning. Uważa, że są wystarczające powody, by otworzyć szkoły i przedszkola. Natomiast nie zaleca kontaktów dzieci z dziadkami, ponieważ to byłoby szarżowanie bez uzasadnionej potrzeby. A Bert Niesters, wirusolog z Groningen, w rozmowie z “Dagblad van het Norden” przyznaje, że być może zdarzą się przypadki, gdy dziecko przekazało chorobę dorosłemu, ale to będzie wiadomo nie wcześniej niż trzy tygodnie po otwarciu szkół. – Ryzyko jest bardzo niewielkie, a trzeba otwierać społeczeństwo – mówi Niesters. – Już samo życie jest ryzykiem, i to niemałym. A tu jakieś ryzyko jest, ale niewielkie.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułSPRZĄTAJĄ ŻŁOBKI I PRZEDSZKOLA
Następny artykułKępno: Wyrzucił śmieci do lasu – a policja je znalazła. Właściciela też