A A+ A++

Sama uważa, że determinacja to jej największa zaleta i… wada. Długo wdrapywała się nie tylko na wysokie pozycje rankingowe, ale i do świadomości polskiego kibica. Najpierw grała w cieniu Agnieszki Radwańskiej, potem Igi Świątek. Teraz już osiągnęła życiowy sukces, a przecież na tym skończyć nie musi. Magda Linette dziś w nocy zagra o półfinał Australian Open. Karolinę Pliskovą, z którą się zmierzy, pokonała już nieco ponad dwa miesiące temu.

Przełamanie

Do tej pory była co najwyżej III runda. Sześciokrotnie grała bowiem w takiej fazie wielkoszlemowych turniejów. I to na każdym z czterech, przy okazji US Open 2020 stając się dopiero drugą Polką – po Agnieszce Radwańskiej – której się to udało. W dodatku potrafiła w najważniejszych turniejach pokonywać rywalki z topu. Wygrywała z Ash Barty czy Ons Jabeur. Ale potem niezmiennie czegoś brakowało, by pójść o jeszcze krok dalej.

Wielu sugerowała, że to kwestia głowy, że brakuje jej odpowiedniego przygotowania mentalnego. A ją takie opinie niesamowicie denerwowały.

– Jeżeli jest to internetowy „no name”, kryjący się za fałszywym profilem, to zazwyczaj mnie to nie dotyka. Denerwuje mnie to bardziej, kiedy słyszę takie rzeczy od dziennikarzy. […] Na co dzień cenię sobie opinię najbliższych osób, do reszty podchodzę z dystansem, staram się też nie czytać wszystkiego na swój temat. Spotykałam się z pytaniami, które wprost sugerowały, że jestem znana z tego, że wygrywam jeden duży mecz, a później już mentalnie nie daję rady. Nigdy nie jest miło usłyszeć coś takiego, tym bardziej że nie jest to tak zerojedynkowe, jak się dziennikarzom mogło wtedy wydawać – mówiła w wywiadzie dla sport.pl.

Teraz wreszcie nie musi słuchać takich opinii czy odpowiadać na podobne pytania. W Australian Open Magda Linette przebiła barierę, której do tej pory nie mogła sprostać („Trzecia runda to moje nemezis” mówiła sama). A potem poszła o krok dalej i jest już w ćwierćfinale.

I to wcale nie tak, że miała łatwą drabinkę. Nawet losowanie pierwszej rundy było problematyczne, bo trafiła na grającą na podobnym poziomie Majar Szerif. Egipcjankę pokonała jednak w dwóch setach, w pierwszym odrabiając straty. Potem odprawiła rozstawioną z „16” Anett Kontaveit, mimo że przegrała pierwszego seta. W dwóch partiach uległa jej za to turniejowa „19”, Jekatierina Aleksandrowa. A na koniec przyszedł fantastyczny mecz z Caroline Garcią, 4. zawodniczką świata.

Polka zagrała cudownie. Choć francuskie media sugerowały, że to jej rywalka prezentowała się gorzej niż zwykle i to głównie za sprawą tego Linette znalazła się w ćwierćfinale, to trudno nie zauważyć, że był to jeden z najlepszych meczów Magdy w karierze. Doskonale serwowała, świetnie spisywała się na returnie, znakomicie wykorzystywała kąty w swoich zagraniach. Od pewnego momentu wszystko jej wychodziło. Na tyle, że Garcia w drugim secie uderzała rakietą o ziemię i krzyczała, że „Nie może już tego znieść”.

Magdę po meczu chwaliła – obecna na nim – Agnieszka Radwańska. – Gra swój najlepszy agresywny tenis od początku do końca. Gra naprawdę fenomenalnie od pierwszej rundy. Z jednej strony zaskoczenie, że czwarta runda jest dopiero teraz. Z drugiej nie jest to zaskoczenie, bo ją na to stać i na tym turnieju to pokazuje – mówiła „Isia” na antenie TVN24. Stwierdziła też, że Linette wydaje się doskonale przygotowana fizycznie.

Sama Magda się z tym zgodziła, ale nie w pełni. Mówiła, że z wiekiem – jest już w końcu po trzydziestce – coraz trudniej jej dobrze się przygotować. Ale pomaga doświadczenie, również to zebrane już wcześniej z dużych kortów, bo przecież na takich grała ostatnie mecze.

– Byłam tyle razy w 3. rundzie, że wiedziałam, iż stać mnie, by zrobić ten jeden krok więcej. I było wcale tak daleko od drugiego tygodnia. Pokonywałam rywalki wyżej notowane ode mnie, dlatego pojawiała się frustracja, że dlaczego tak długo nie mogłam zrobić postępu w Wielkim Szlemie. A pojedyncze błędy przekładały się na większe straty, itd. Dlatego, choć oczywiście bardzo dużo pracowaliśmy nad moją grą, ale jednak zmiana podejścia, takie dorośnięcie, większa dojrzałość emocjonalna, lepsze kontrolowanie emocji to była wielka rzecz dla mnie i całego teamu – opowiadała potem na konferencji prasowej.

Jej ćwierćfinał – na którym przecież nie musi zakończyć turnieju – to nagroda za ciężką pracę, upór i lata wyrzeczeń. Prześledźmy drogę Magdy do momentu, w którym stała się bohaterką polskiego tenisa.

W ślady Seles

Miała pięć lat, gdy zaczęła grać w tenisa. Pierwszym trenerem był jej tata, Tomasz (tenisowe imię – noszą je też ojciec Igi Świątek i jej obecny trener). Trenowali, oczywiście, w Poznaniu, z którego Magda pochodzi.

– Tata jako trener na kortach zawsze we mnie widział przyszłą tenisistkę. Bardzo zaangażowana w mój sportowy rozwój była także mama. Potem osób, które wpływały na moją karierę było już więcej, ale to dzięki rodzicom zrobiłam ten pierwszy krok. Mając trzy lata trzymałam pierwszy raz w życiu rakietę na obiekcie Olimpii, a trzy lata później pojawiłam się na pierwszym treningu tenisowym w Posnanii przy ul. Słowiańskiej. Do Grunwaldu z kolei trafiłam z kolei jako 12-latka, bo potrzebowałam nowych impulsów w rozwoju, a wojskowy klub na AZS zamieniłam już jako dojrzała zawodniczka – mówiła w rozmowie z serwisem Sportowy24.

Szybko okazało się, że ma talent. Już w 2006 roku została wicemistrzynią Europy do lat 14. Rok później zaczęła starty w turniejach zawodowych. Swoją drogą ciekawostką jest, że jeszcze niedługo wcześniej grała… oburęcznym forehandem. Bo tak piłkę odbijała Monica Seles, idolka młodej Magdy, jedna z najlepszych zawodniczek w historii. Do osób, na których się wzorowała, Linette zalicza też Rogera Federera. Ale jednoręcznego backhandu, z którego słynął Szwajcar, nie próbowała.

CZYTAJ TEŻ: CIOS, KTÓRY ZMIENIŁ WSZYSTKO. MONICA SELES I JEJ DWIE KARIERY

W różnych rozmowach twierdziła, że gdyby nie była tenisistką, to pewnie występowałaby na scenie. Może jako aktorka, może śpiewając. A może łącząc i jedno, i drugie. Do dziś zresztą uwielbia musicale (a że często przebywa w Nowym Jorku to od czasu do czasu jakiś obejrzy na żywo) i karaoke. Jednak ostatecznie wyszło na to, że jej sceną jest kort. Choć do tego, by grać na tych największych, dążyła długo.

Przez kilka lat przebijała się przez ITF-y, zawodowe turnieje najniższej rangi. Przełomowy przyszedł w czerwcu 2010 roku w Szczecinie – to wtedy zdobyła pierwszy tytuł w profesjonalnej karierze. I była to spora niespodzianka, bo do imprezy weszła tylko dzięki dzikiej karcie, jaką otrzymała od organizatorów. A zagrała świetnie, w całym turnieju straciła tylko jednego seta. Dwa tygodnie później znów grała w finale, ale w Toruniu. Wtedy jednak przegrała.

Ale to była tylko zapowiedź jej doskonałego okresu.

W sierpniu 2010 roku wygrała w niemieckim Hechingen, przechodząc wcześniej przez eliminacje. Tydzień później triumfowała w Versmold, a potem wróciła do Polski i najlepsza okazała się też w Katowicach. Zahaczyła jeszcze o finał turnieju w Zagrzebiu i dopiero tam przegrała z Czeszką Renatą Voracovą (wtedy numerem 78. na świecie). Wygrała – razem z eliminacjami – 21 meczów z rzędu. Wówczas był to najlepszy wynik w historii polskiego tenisa na jakimkolwiek poziomie.

Przede wszystkim jednak – dzięki serii dobrych wyników z tamtego sezonu awansowała o ponad 800(!) miejsc w rankingu WTA i nagle z nikomu nieznanej zawodniczki, weszła do TOP 200. Przy okazji stała się drugą rakietą Polski. Dla 18-letniej Magdy był to ogromny przeskok.

A mimo tego debiut w głównym cyklu – na poziomie turniejów WTA – zanotowała dopiero w 2013 roku. Miało to miejsce w Strasburgu, gdzie przeszła kwalifikacje. Jej rywalką była Olga Puczkowa. Magda wygrała ten mecz, potem zatrzymała ją Alize Cornet. Ale już dwa miesiące później, w Baku, Polka doszła aż do półfinału. I znów: na to, by przebić kolejne bariery i tak czekała długo.

Tak to już było w jej karierze – nic nie przyszło jej szybko i łatwo.

Do pierwszego tytułu

Tę długą opowieść trzeba nieco skrócić. Najłatwiej będzie ułożyć kalendarium najważniejszych chwil Magdy Linette w zawodowej karierze. Jego część po 2013 roku wyglądałaby mniej więcej tak:

  • Listopad 2014 – pierwszy wygrany turniej rangi WTA Challenger (po siedmiu ITF). Po dwóch godzinach i szesnastu minutach Magda wygrała z Qiang Wang 3:6, 7:5, 6:1. Dostała 160 punktów do rankingu WTA i awansowała na 115. miejsce.
  • Kwiecień 2015 – Magda Linette wchodzi  do TOP 100 rankingu WTA. Jako dziewiąta Polka w historii, w notowaniu z 13 kwietnia jest na 99. lokacie. Później z setki wypadała jeszcze kilkukrotnie, ale zawsze tylko na chwilę. Od września 2016 roku jest w niej nieprzerwanie.
  • Maj 2015 – debiut w drabince głównej turnieju wielkoszlemowego. Na kortach Rolanda Garrosa Polka odpadła w pierwszej rundzie, po dobrym meczu z turniejową „28”, Flavią Pennettą (3:6, 7:5, 1:6).
  • Wrzesień 2015 – pierwszy finał turnieju WTA. W Tokio Polka uległa Yaninie Wickmayer po trzysetowym meczu (6:4, 3:6, 3:6).
  • Maj 2017 – po raz pierwszy w trzeciej rundzie wielkiego szlema. We French Open w świetnym stylu pokonała Alize Lim i rozstawioną z numerem 29. Anę Konjuh, potem lepsza okazała się jednak Elina Switolina.
  • Sierpień 2018 – pierwsze zwycięstwo nad tenisistką z TOP 20 rankingu WTA. Gorsza od Magdy okazała się 17. na świecie Naomi Osaka, która niedługo potem… wygrała US Open. Linette pokonała ją w Waszyngtonie 6:2, 3:6, 6:3, wygrywając ostatnich 13 punktów w meczu.
  • Sierpień 2019 – pierwszy tytuł WTA. W Nowym Jorku, tuż przed US Open, Magda przeszła przez kwalifikacje, a potem ograła trzy rozstawione rywalki i Camilę Giorgi w finale (5:7, 7:5, 6:4).

Miałam za sobą występ w Toronto, który był fatalny – opowiadała o wygranej w Nowym Jorku na łamach magazynu „Tenisklub”. – Potem lepiej zaczęłam grać w Cincinnati, jednak tam nie funkcjonował serwis. Do końca czekałam, aż wejdę do turnieju jako „lucky loser”. Zostałam tam do czwartku, kiedy były już zapisy do eliminacji w Bronksie. Lecieliśmy tam rano, więc nie miałam czasu, żeby się przygotować. Dodatkowo zaginął mój bagaż. Później było o tyle fajnie, że kilka meczów w eliminacjach dobrze mi się ułożyło. Miałam dość niezłe losowanie przez pierwsze dwie rundy. Założyłam sobie, żeby przejść eliminacje i pierwszą rundę w imprezie głównej, by rozegrać trzy, cztery dobre mecze.

– Nie spodziewałam się, że mogę w ogóle pokonać Sasnowicz, ale ten mecz też dobrze się ułożył. Nie myślałam, że wygram z Muchovą, ponieważ już w pierwszym secie łapały mnie skurcze i było naprawdę bardzo ciepło. Po drugim wskoczyłam do zimnej wody i to mi pomogło. Nie wiem do końca, jak udało mi się wygrać ten mecz, jednak po nim uwierzyłam, że mogę wygrać turniej. Przed finałem nie miałam wielkich oczekiwań i dlatego przez cały mecz byłam w stanie zachować spokój i mogłam wrócić do gry w każdej chwili, tak jak w tym trzecim secie. Nie nakładałam na siebie presji i czułam się dobrze – dodawała.

Tamten turniej sprawił, że została drugą Polką w historii – po Agnieszce Radwańskiej – która triumfowała w imprezie w głównym cyklu. Drugi taki sukces dorzuciła na początku kolejnego roku w Tajlandii. Zresztą na Dalekim Wschodzie od dawna czuje się dobrze. W końcu przez lata trenowała w Chinach. Jej droga do sukcesów była bowiem bardzo kręta i wiodła przez dużą część świata.

Ale pewnie nie narzeka. Bo dała jej nie tylko sukcesy, ale i szczęście w życiu prywatny.

Dwa kraje na „Ch”

Zaczęło się od Chorwacji. Tam przeniosła się, gdy nawiązała współpracę z Izo Zuniciem, trenerem z Dalmacji. – Dzięki niemu awansowałam z 290. miejsca w okolice 55., więc to było mnóstwo pracy i poświęceń dla niego. Na tym poziomie nie masz dużo pieniędzy, więc przez prawie rok nie byłam w stanie mu płacić. Jego poświęcenia były bardzo ważne dla mnie i mojej kariery. Nie wiem, czy bez Izo bym tego dokonała – mówiła w 2020 roku w rozmowie z oficjalnym portalem WTA.

Wielokrotnie zresztą przyznawała, że miała mnóstwo szczęścia w tym, na jakich ludzi trafiła. Z Izo podróżowała w takim okresie swojej kariery, że momentami… nie miała mu czym płacić. Zunić przez rok jeździł z nią właściwie za darmo, ba, bywało, że nie wiedzieli nawet, jak wrócą do domu. Ale Izo ponoć się tym nie przejmował. Ci, którzy go znają, zawsze powtarzali, że to człowiek naładowany tak pozytywną energią, że nie przejmuje się przeszkodami, a zmierza w stronę wyznaczonego celu. Przy okazji ciągnąc wszystkich za sobą.

Sam Zunić wielokrotnie powtarzał, że to kwestia nie tylko jego charakteru, ale w ogóle Chorwatów – walecznych, niezłomnych i zdeterminowanych. Z Magdą dobrze się dobrali, bo i ona ma w sobie sporo z tych cech. Ba, sama Polka wielokrotnie powtarzała, że za swoją najlepszą cechę uważa upór czy też determinację. A za najgorszą… dokładnie te same.

– Moja najlepsza cecha to determinacja. A najgorsza też determinacja, ale w tym sensie, że zamiast przejrzeć szybko na oczy, staję się uparta i brnę w ślepy zaułek. Czasami po prostu za dużo czasu zajmuje mi przekonanie się do pewnych rozwiązań choćby na treningu czy w meczu. Pracuję nad tym, żeby ta moja upartość była coraz mniej widoczna – opowiadała we wspomnianym wywiadzie z serwisem Sportowy24.

Mimo wszystko to determinacja i upór sprawiły, że jej kariera nadal trwa, a Magda dochodzi coraz wyżej (w najnowszym rankingu WTA będzie co najmniej 28., do tej pory zajmowała najwyżej 33. pozycję). Choć sama podkreśla, że gdyby w pewnym momencie nie trafiła na człowieka, który znacząco jej pomógł, mogłoby być różnie.

Z Chorwacji udała się bowiem do Chin. Tam wspomógł ją Alan Ma, twórca sporego ośrodka treningowego położonego w Kantonie. Magda miała wtedy przywołane już problemy finansowe, a Ma zasponsorował jej treningi. To był punkt zwrotny.

– Pomógł mi w ten sposób, że mogłam podróżować z jego teamem, wziął na siebie koszty trenerów, pierwszy raz tak naprawdę mogłam wykonywać w Kantonie pełne, trwające pięć–sześć tygodni przygotowania do sezonu. Tam zaczęłam pracę na najwyższym poziomie, wśród dziewczyn z pierwszej setki rankingu WTA. No i w Chinach mogłam spokojnie trenować, bez rozpraszania się na inne sprawy, wyłącznie praca i nauka. Te lata były trudne, ale miały wielką wartość – mówiła „Rzeczypospolitej”.

W międzyczasie zmieniła trenera. W 2017 roku Zunić i ona zaczęli bowiem czuć, że ich relacja przeradza się w coś więcej.

– Od razu wiedzieliśmy, że musimy to rozdzielić. Izu za bardzo zależało na naszej relacji poza kortem, nie chciał, żeby przez tenis to mogło się popsuć. Miał odwagę, żeby się wycofać i pozwolić Markowi przejąć stery. Teraz mam spokój i poza kortem jestem bardzo szczęśliwa. Izo wspiera mnie w każdej sytuacji. Mogę skupić się na wskazówkach Marka i tenisie – opowiadała Linette w programie „Dzień Dobry TVN”.

Przywołany Mark ma na nazwisko Gellard. Z Magdą poznali się w akademii Ma, gdzie Anglik pracował. W okresie, gdy został jej szkoleniowcem, częściej zaczęła trenować w USA, nic dziwnego więc, że i w tym kraju wygrała turniej WTA. Zresztą po tym zwycięstwie towarzyszyło jej poczucie winy, bo w wywiadzie po triumfie nie wymieniła Gellarda z imienia, a mówiła po prostu „mój trener”. Sęk w tym, że mimo że pracowali od półtora roku, to wszyscy za szkoleniowca Linette dalej uznawali Zunicia. „Wiem, że musiało mu być przykro” twierdziła.

Ale gdy zdobyła drugi tytuł, wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że to Gellard ją do tego doprowadził. Bo to właśnie tej współpracy zawdzięczała najlepszy okres w swojej karierze. Z Markiem u boku znacząco poprawiła między innymi serwis, ale też kwestie samego przygotowania czy podejścia do meczów. Mówiła, że pracowali nad szczegółami, ale gołym okiem dało się zauważyć, że jej tenis zmienił się jako całość.

Częściej grała odważniej, próbowała przejmować inicjatywę na korcie, nie bała się atakować. Dużo lepiej grała forehandem, który wcześniej raczej ustępował jej backhandowi, najlepszemu zagraniu w arsenale Magdy. Ona sama jednak bez przerwy twierdziła, że miejsca do poprawy jest nadal mnóstwo.

Więc o tę poprawę walczyła. Nie tylko na korcie.

Spróbować coś zmienić

Magda Linette już tak ma, że nie boi się wyzwań. Dużym były dla niej na przykład studia licencjackie, do których starała się naprawdę przykładać, mimo że studiowała przez Internet. Ukończenie ich zajęło jej pięć lat. Studiowała biznes i administrację na Indiana University East. Sama wspominała, że przez te pięć lat poświęcała im co najmniej dwie godziny dziennie każdego dnia. Skończyła też program wsparcia dla sportowców w Harvard Business School.

Organizuje to pani profesor, która kocha sport – mówiła na łamach „Rzeczypospolitej”. – Wymyśliła jednosemestralne zajęcia na bardzo ciekawej zasadzie: sportowiec wybiera sobie dwójkę nauczycieli-wolontariuszy z Harvardu, którzy umawiają się z nim na pracę przy „case studies” – studiowaniu konkretnych przypadków biznesowych. Trwa to 12 tygodni, kończy się internetowym egzaminem, którym jest rozwiązanie „case study”. Przy okazji jest to coś w rodzaju konkursu, najlepsi przechodzą do drugiego etapu rywalizacji. Trochę żałuję, że nie przeszłam, ale wtedy właśnie miałam operację nogi, kończyłam studia, więc nie mogłam tego zrobić tak dobrze, jakbym chciała. Byłam zbyt wypalona. Ale program pokazał mi, jak Harvard myśli o kształceniu studentów, to coś zupełnie innego niż w Polsce.

Mówiła też, że chciałaby zacząć być businesswoman, ale nie wie, czy powinna już zacząć. Na pewno z praktyki zna zagadnienie budowania marki (które lubi), bo choć w przeszłości niezbyt lubiła się z social mediami, to w ostatnich latach się do nich przekonała. Prowadzi swoje konta na Facebooku, Instagramie i Twitterze, starając się pokazać część tenisowego świata fanom. Lubi wchodzić z nimi w interakcje, lubi też sprawdzać nowe wieści ze świata sportu. Bo interesuje się nie tylko tenisem.

Nie lubi za to hejtu, o którym wielokrotnie dużo mówiła. Zdarzało jej się udostępniać wiadomości z groźbami, jakie otrzymywała od „fanów” po swoich porażkach. Jej team, jak twierdziła, niekoniecznie był z tego zadowolony. Ale ona chciała pokazać światu, z czym muszą mierzyć się sportowcy na wysokim poziomie. Choć momentami zastanawia się, czy dobrze zrobiła.

– Świadomość, że nie zmienię świata, może wpłynąć na moją grę. Mogę z tym walczyć dopiero po zakończeniu kariery, bo wtedy to nie będzie mieć wpływu na moją dyspozycję na korcie – mówiła na łamach „Tenisklubu”. – W większości to są ludzie, którzy obstawiają mecze i tracą pieniądze, jeśli coś pójdzie nie po ich myśli. Dostaję wiadomości także od kobiet, więc to nie są tylko mężczyźni. To są okropne wiadomości. Czasami nawet nie wiem, kto to jest, bo często są to zdjęcia z dziećmi, z rodzinami. To jest naprawdę przykre. Nie tylko ja spotykam się z czymś takim. Chyba każdy sportowiec ma z tym do czynienia i nie ma znaczenia, czy wygrywamy, czy przegrywamy. Oczywiście dużo więcej tego jest po porażkach. Jedyna rzecz, jakiej się obawiam, to żeby ktoś kiedyś nie zaczął pisać takich rzeczy do mojej rodziny.

Inna sprawa, że zmieniać świat i tak próbuje – na razie na mniejszą skalę. Od września 2021 roku jest w ośmioosobowym składzie Rady Zawodniczek WTA. Mówi, że daje jej to ogromne doświadczenie, ale też pomogło jej na przykład stać się bardziej odważną. Interii opowiadała:

– Są dyrektorzy turniejów, którzy nie zgadzają się z nami, a musimy ich przekonać, że pewne rzeczy trzeba zmienić. Choć nawet dyskusje między nami nie są łatwe. Dla mnie ogromnym wyzwaniem było powiedzieć [Wiktorii] Azarence, ze nie ma racji. To było ciężko wykonać, bo poza samym przeciwstawieniem się, trzeba jeszcze użyć dobrych argumentów, by ją przekonać. I to była dla mnie wielka nauka.

Ma też sporo pomysłów, które chciałaby wprowadzić, by poprawić rozgrywki. Mówiła choćby o kwestiach promocji zawodów, zwłaszcza tych mniejszych czy reklamowania zawodniczek z niższych miejsc. – Powinnyśmy opowiadać znacznie bardziej ciekawe sportowe historie. Mogłybyśmy także bardziej promować młode dziewczyny. Myślę, że ATP robi w takich sprawach więcej i dużo lepiej. Staram się bardzo zmienić tę sytuację, Rada Zawodniczek ma na to pewien wpływ, ale niestety, nie jest to takie proste – to z kolei cytat z „Rzeczypospolitej”.

Magda próbuje więc coś zmienić. Na razie jednak odmieniła swoją grę. Paradoksalnie – po jednym ze słabszych okresów w karierze.

Trudne dwa lata

W październiku 2020 roku rozstała się z Markiem Gellardem po trzech latach współpracy i najbardziej udanym okresie w karierze Polki. – Miałem poczucie, że muszę odsunąć się na bok. Pod koniec naszego pobytu w Ostrawie czułem, że muszę zasugerować zmianę – mówi angielski szkoleniowiec TVP Sport. Zmiana w sztabie Magdy była zaskoczeniem, ale na papierze wyglądała świetnie.

Nowym trenerem Polki został bowiem Nikola Horvat. Świetny trener, z bardzo dobrym CV. Współpracował z Mario Anciciem (niegdyś 7. tenisistą świata), potem szkolił juniorów w chorwackiej federacji tenisowej, a potem pracował z Donną Vekić, wyciągając ją na 45. miejsce w rankingu WTA. Z jego usług korzystały też Sofia Żuk czy Timea Babos. Tyle że współpraca z Polką zupełnie mu nie wyszła.

Nie do końca z jego winy. Już na jej początku, tuż przed Australian Open i – po podobno świetnym okresie przygotowawczym – Linette doznała kontuzji kolana. Do gry wróciła dopiero w marcu w Miami. Z zupełnie innym nastawieniem, niż miała przed urazem.

Poprzedni rok planowałam tak, że będę znacznie wyżej w rankingu, nawet trener mi mówił, że jestem bardzo naładowana. Miałam fajny ranking po Auckland i mogłam iść wyżej. Aż tu nagle kontuzjowałam sobie kolano i zniknęłam na prawie pięć miesięcy. Później już musiałam tylko ratować to, co z rankingu zostało – opowiadała już z perspektywy czasu.

Sezon ratowała zmianą trenera. Tymczasowo został nim… mąż Agnieszki Radwańskiej, Dawid Celt. Zmiana wypaliła. Magda zaliczyła półfinał Roland Garros w deblu (w parze z Bernardą Perą), a do tego singlowe półfinały w Strasburgu i Cleveland. Nieco lepszą dyspozycją, jaką miała od maja, uratowała sezon. I szczerze dziękowała za wszystko Celtowi.

W czasie, który był dla mnie tak trudny pomogłeś znaleźć mi pewność siebie i przekonałeś do trochę innego spojrzenia na mój tenis, perspektywy, która dzisiaj wydaje mi się tak oczywista. Cieszę się, że nasza praca odzwierciedlała się poprzez wyniki, ponieważ w maju ten rok wydawał mi się nie do uratowania. Byłam zagubiona na korcie i poza nim, a moje ciało nie regeneruje się już tak jak kiedyś. Dziękuję za pomoc i Twój cenny czas, który mi poświeciłeś – pisała w social mediach.

Współpracy oboje jednak nie kontynuowali. Zamiast tego w sztabie Magdy pojawił się… Gellard. W 2022 roku ta para wróciła bowiem do współpracy. I dobrze się stało, bo choć pierwsza połowa sezonu w wykonaniu Linette była średnia, to potem Polka się rozkręciła. Sama w rozmowach z kibicami oceniała sezon na 6.5 w 10-stopniowej skali. Właśnie przez początek (w trakcie którego zresztą miała nieco problemów z urazami), bo od lipca – jak twierdziła – wszystko było już znakomicie. Choć już wcześniej potrafiła pokonać na przykład Ons Jabeur na Roland Garros.

A koniec sezonu był w jej wykonaniu taki, że trudno się z przywołanym chwilę wcześniej stwierdzeniem nie zgodzić. W turnieju finałowym Billie Jean King Cup – gdzie pod nieobecność Igi Świątek była liderką polskiej kadry – wygrała z Madison Keys i Karoliną Pliskovą, a to dość ważne w kontekście tego, co stanie się w nocy.

Powtórzyć listopad

Z Czeszką do tej pory spotykała się dziewięciokrotnie. Wygrała dwa razy, ale jej pierwszy triumf to rok 2012. Nie warto go nawet wspominać, bo obie grały wtedy w imprezach rangi ITF i to w takiej właśnie się wówczas zmierzyły. Z kolei ten z listopada jest już zdecydowanie istotny. Bo Magda rozegrała wtedy znakomity mecz. Czeszkę ograła 6:4, 6:1. Karolina nie miała właściwie nic do powiedzenia.

A teraz Polka wydaje się być w nawet lepszej formie.

To zresztą ciekawe, bo jej przygotowania do sezonu był najkrótszymi w karierze. Poprzedni kończyła w listopadzie, ten zaczęła jeszcze w grudniu, w United Cup, gdzie znów notowała bardzo dobre rezultaty w barwach Polski. Niektórzy sugerowali nawet, że Linette po prostu inaczej podchodzi do występów reprezentacyjnych, jednak w Australian Open Magda udowadnia, że potrafi tak grać i wtedy, kiedy wszystko idzie wyłącznie na jej konto.

W trakcie przerwy między sezonami właściwie nic nie zmieniała. Wraz z trenerem skupiali się na treningu mentalnym i nad tym, by dobrze przeanalizować grę Polki, znaleźć słabe punkty i postarać się je wyeliminować. Dużo ważniejsze stało się dla niej też przygotowanie fizyczne, co teraz ewidentnie procentuje.

Pytana o marzenia mówiła: drugi tydzień turnieju wielkoszlemowego. To było to realistyczne, już zdążyła je spełnić. W przeszłości jednak twierdziła, że największym pozostaje triumf w jednej z czterech największych imprez. Najchętniej Wimbledonie, ale pewnie gdyby dostała szansę na wygraną w Australii to taką by nie pogardziła.

A dostać przecież może, jest dwa mecze od finału. Choć nie, „dostać” to złe słowo. Wypracować. Bo to Magda robi od lat – pracuje na swoje wyniki, jak tylko się da. I choć przez dekadę grała w cieniu czy to Agnieszki Radwańskiej, czy Igi Świątek (sama mówi, że nie przeszkadzało jej to przesadnie, bo poziom obu jej koleżanek po fachu był czy też jest mistrzowski), to teraz z tego cienia wyszła. Może na chwilę, może na długo.

Jedno jest pewne – to jej moment na wielkiej scenie. O 1 w nocy polskiego czasu wyjdzie na Rod Laver Arena, największy australijski kort, by powalczyć o wielkoszlemowy półfinał. I nie będzie w starciu z Karoliną Pliskovą bez szans. Zwłaszcza jeśli zagra tak, jak w poprzednich rundach.

I ona, i my gorąco wierzymy, że tak właśnie będzie.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKrakowski radny Łukasz Wantuch zwolniony z miejskiej spółki. W tle problem z jego firmą hazardową
Następny artykułKraków: UNICEF współfinansuje ferie zimowe dla 8 tys. dzieci