A A+ A++

Walki zbrojne w trakcie I wojny światowej toczyły się z dala od Śląska, ale mieszkańcy bardzo szybko odczuli zmianę: tysiące mężczyzn zostało zmobilizowanych, w wielu fabrykach prawie cała produkcja została skierowana na potrzeby wojska, a w sklepach zaczęło brakować nawet podstawowych produktów.

Blokada morska sprawiła, że do Niemiec przestały docierać różne surowce i produkty. Niektóre z nich, np. kauczuk, udało się zastąpić dzięki pracom chemików. Ponieważ jednak wszystko zostało podporządkowane prowadzeniu wojny, już jesienią 1914 r. wiele dóbr zniknęło ze sklepowych półek. Z oczywistych powodów te, które sprowadzano wyłącznie z zagranicy, jak kawa czy herbata.

Na Górnym Śląsku brakowało też mąki. Piekarze szybko znaleźli jednak zamiennik – zamiast mąki pszennej lub żytniej zaczęli używać do pieczenia chleba mąkę ziemniaczaną.

Władze wprowadziły reglamentację towarów pierwszej potrzeby. Tygodniowy przydział chleba na dorosłą osobę wynosił początkowo dwa kilogramy, a dzienna racja mąki – dwieście gramów.

Z każdym kolejnym miesiącem sytuacja się pogarszała. Wprowadzono reglamentację mleka i sera.

Ersatz, czyli produkt zastępczy

Wzrastało tylko spożycie ziemniaków, ale w trzecim roku wojny okazało się, że i tych już brakuje do wykarmienia ludności. W rezultacie od czerwca 1916 r. ziemniaki, tak jak inne produkty, można było kupić tylko na kartki. Początkowo dorosłej osobie przysługiwał funt, czyli pół kilograma dziennie, ale w styczniu 1917 r. przydział ograniczono o jedną czwartą. Odtąd podstawą wyżywienia stała się brukiew, którą wcześniej karmiono trzodę chlewną.

Takie produkty zastępcze – ersatze – stały się codziennością. Herbatę zastępowano suszonymi owocami, kawę prawdziwą – zbożową.

Obowiązywała też reglamentacja produktów mięsnych, ale i tak większość rodzin robotniczych nie mogła sobie pozwolić na ich zakup, bo ceny w trakcie wojny wzrosły aż kilkakrotnie. Kiedy zaś rząd wprowadził na mięso i wędliny ceny maksymalne, sklepy w ogóle opustoszały. O ile przed wojną przeciętnie na talerzu każdego Ślązaka tygodniowo leżał kilogramowy kawał mięsa, o tyle dwa lata później już zaledwie ćwiartka tej porcji. Władze, by jakoś rozładować narastającą złość ludzi z tego powodu, apelowały do patriotyzmu: dni bezmięsne cywilów miały być wkładem w zwycięstwo, o które walczyli żołnierze na froncie.

Kwitł czarny rynek, i to mimo surowych kar wprowadzonych za handel po spekulacyjnych cenach.

Trudności życia codziennego potęgowały coraz częstsze w miarę upływu czasu przerwy w dostawach prądu i gazu. Rozpoczęło się nawet racjonowanie węgla, co w górniczym regionie musiało być dla wszystkich szokiem. Powodem było przestawienie prawie całego przemysłu na produkcję zbrojeniową. By uzupełnić brak importowanych przed wojną metali i rud, władze organizowały zbiórki surowców wtórnych. Na złom trafiały mosiężne miski, wanny, miedziane elementy dachów, a w końcu dzwony kościelne.

Z powodu masowego poboru do wojska brakowało rąk do pracy. Z obawy, że górnośląski przemysł stanie bez węgla, zimą 1917 r. naczelne dowództwo pozwoliło więc na powrót do cywila czterdziestu tysięcy górników.

Pomimo narastających trudności morale było wysokie. W gazetach, również tych wydawanych po polsku, aż do końca października 1918 r. z dumą opisywano zwycięstwa „naszych”, czyli niemieckich wojsk. Naszymi wojskami nazywano armię niemiecką nawet w gazetach polskich, takich jak „Górnoślązak”, w czym zresztą nie było nic dziwnego, skoro walczyli w niej sąsiedzi i członkowie rodziny.

Syfilis nie przeszkadza

Większość Ślązaków powołanych pod broń trafiła na front zachodni, ale byli tacy, którym przytrafiła się służba w Afryce – w niemieckich koloniach. Niektórzy znaleźli się tam zresztą jeszcze w trakcie walk z miejscowymi plemionami. Przydarzały im się też przygody, które niewiele miały wspólnego z walką zbrojną. Równie groźnym przeciwnikiem jak wojownicze plemiona Hotentotów okazały się choroby weneryczne. Normalną procedurą w razie potwierdzenia takiej choroby było odesłanie rekruta do Europy. Nie wszyscy jednak kwapili się do powrotu, co świadczy o tym, że służba w koloniach była atrakcyjna. Pochodzący z podbytomskich Miechowic Josef Makosch tak gorąco protestował przeciwko wyjazdowi z Afryki, że w końcu wstawił się za nim lekarz wojskowy, doktor Zachlehner. – Jeśli tu, w kolonii, każdy, kto przeszedł zarażenie syfilisem, miałby być uznany za niezdolnego do służby w tropikach, wyeliminować należałoby ogromny odsetek urzędników i innych pracowników administracji – uzasadniał swoją decyzję doktor Zachlehner. Co ciekawe, odwołanie Makoscha uwzględniono, co może świadczyć o tym, że lekarz miał dobre rozeznanie w opisywanej przez siebie sprawie.

W trakcie I wojny światowej szczególnie zacięte walki stoczono w Niemieckiej Afryce Wschodniej, która obejmowała tereny dzisiejszej Tanzanii, Burundi i Rwandy. Dowodzący tamtejszymi siłami pułkownik Paul von Lettow-Vorbeck miał pod swoimi rozkazami zaledwie trzy tysiące białych i dwanaście tysięcy askarysów, czyli żołnierzy zwerbowanych z miejscowych plemion, ale przez ponad cztery lata skutecznie bił się z dużo liczniejszymi wojskami brytyjskimi, a w Mozambiku – portugalskimi. Wstrzymał ogień dopiero 13 listopada 1918 r. na wyraźny rozkaz dowództwa z Berlina, które poinformowało go o rozejmie w Compiegne.

Marynarze na afrykańskim lądzie

Pod rozkazami dumnego pułkownika (po jednej ze skutecznych ofensyw dostał szlify generalskie) bili się też Górnoślązacy. Pod koniec lipca 1916 r. po jednej z potyczek zginął pochodzący z Rudy kapral Georg Gorysch, a dwa miesiące później Benedikt Stanienda, o którym wiadomo, że przed powołaniem do wojska był ślusarzem w Królewskiej Hucie, czyli dzisiejszym Chorzowie. Jesienią tego samego roku polegli dwaj marynarze krążownika „Königsberg”. Po tym, jak ich okręt na samym początku wojny osiadł na mieliźnie u wybrzeży Tanganiki, załogę wykorzystano do działań na lądzie. W trakcie jednej z operacji zginął pochodzący z Bytomia starszy marynarz Max Czech, a wkrótce potem mat Fritz Simenauer. Ten pierwszy w cywilu był rzeźnikiem, drugi zaś synem katowickiego kupca.

Ślązacy ginęli też za kajzera na terenie dzisiejszej Namibii.

Prawie na samym początku wojny, we wrześniu 1914 r., poległ sierżant Max Glombitza, a wiadomość o tym dowództwo przekazało jego żonie mieszkającej w Chwałowicach, dzisiejszej dzielnicy Rybnika.

Wiosną 1915 r. w tej samej okolicy zginął sierżant Franz Pater z Zabrza, a w następnej bitwie – Victor Klein rodem z Wielkich Hajduk, czyli dzisiejszego Chorzowa-Batorego.

Z Gostyni do Osaki i z powrotem

Walczący w Afryce Górnoślązacy nie byli jednak tymi, których wojna rzuciła najdalej od domu. Byli bowiem i tacy, którzy znaleźli się na Dalekim Wschodzie. Ponad dwudziestu wchodziło w skład załogi w Tsingtao – niemieckiej posiadłości w Chinach. Jednym z nich był Teodor Bielas z Gostyni, który końca wojny doczekał w obozie jenieckim w Osace. Przywiózł stamtąd pamiątki – ręcznie malowane pocztówki z ośnieżonym szczytem góry Fuji.

Zakończona w listopadzie 1918 r. Wielka Wojna sprawiła, że powołani do armii niemieckiej Górnoślązacy wrócili nie tylko z barwnymi opowieściami o egzotycznych krajach, ale też z nowymi doświadczeniami. Wielu z nich już wkrótce, po wybuchu powstań śląskich, ponownie chwyciło za broń.

***

Korzystałem m.in. z opracowań Jarosława Racięskiego („Dalekowschodnia przygoda Górnoślązaków podczas I wojny światowej”), Grzegorza Bębnika („Górnoślązacy w afrykańskich wojskach kolonialnych Cesarstwa Niemieckiego podczas I wojny światowej”) oraz Jakuba Grudniewskiego („Rejencja opolska podczas I wojny światowej w świetle zarządzeń administracyjnych”).

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPoznań: Narodowa Reprezentacja Akademicka na UAM
Następny artykułKapsuła Dragon dotarła na Ziemię. Historyczna misja