A A+ A++

Natałka Babina: Ani Łukaszenka, ani społeczeństwo nie spodziewali się, że pojawią się postaci tak charyzmatyczne jak Wiktor Barbaryka, Siergiej Tichanowski czy Waleryj Cepkała. Ci ludzie mówią językiem zrozumiałym dla wszystkich i dlatego zdobyli takie poparcie. Władza zareagowała na początku paniką, a potem realizowała swój niezmienny scenariusz – pacyfikowała opozycję, niezależnych kandydatów wsadzała do więzienia. Stało się jasne, że terror będzie narastał, aż prezydent dopnie swego.

Jeśli nie zdarzy się cud, pewnie wygra, niestety. Ale w końcu straci władzę i to raczej wcześniej niż później. Okazuje się, że ludzie nie stali się idiotami przez te 26 lat, na co liczyła władza. Można uwięzić tych, którzy reprezentują aspiracje społeczeństwa, ale to nie powstrzyma zmian na zawsze.

Co najbardziej osłabiło Łukaszenkę? Poparcie nigdy nie było tak niskie…

– Jeździłam ostatnio bardzo dużo po kraju. Nie ma właściwie miejscowości, w której nie zamknięto jakiegoś dużego zakładu pracy, i to bezrobocie bardzo uderza w zaufanie do Łukaszenki. Białorusini mają też dość stylu jego władzy. Chamstwa, wulgarności, kłamstw, ostentacyjnego braku zaufania do ludzi. Ta władza jest amoralna. Nasz prezydent przez lata nawet nie ukrywał swych kochanek albo nieślubnych dzieci.

Czytaj też: Na Białorusi wrze. „Społeczeństwo zrozumiało, że kraj jest w rozsypce, że łukaszenkowska stabilizacja to jedna wielka bańka”

Na COVID-19 zalecał wódkę i jazdę traktorem.

– Cyniczne nastawienie do pandemii zaszkodziło mu chyba najbardziej. Dziś każdy Białorusin zna kogoś, kto umarł lub był chory na COVID-19. Jego chamskie komentarze o śmierci ofiar koronawirusa oburzały wszystkich – tego się nie wybacza.

Koronawirus pokazał też coś nowego. Ludzie zbierali pieniądze na pomoc szpitalom i lekarzom. A później ta solidarność zyskała wymiar polityczny – gdy kogoś zwalniano z pracy z powodów politycznych albo nakładano horrendalną grzywnę, ludzie mobilizowali się, aby zebrać pieniądze dla tej osoby. Tego nigdy wcześniej nie było…

Można liczyć na to, że jakaś część elit władzy wypowie posłuszeństwo Łukaszence. Jak pisze pani w „Mieście ryb”: „W tym kraju właśnie powstała warstwa bogatych na wpół właścicieli, na wpół urzędników. Zdemoralizowanych ludzi, którzy non stop dostają „wściekłe” pieniądze. I nie zaryzykują ich utraty w przypadku zmiany władzy”

– Ale powstała też elita, która nie jest związana z władzą. To ludzie, którzy zarobili duże pieniądze, nie zawdzięczając tego Łukaszence. Właśnie z tej grupy wywodzą się nowi kandydaci opozycji. I dlatego to jest tak ogromne wyzwanie dla reżimu.

Dlaczego Białorusini tak długo znoszą Łukaszenkę?

– Od dawna zadaję sobie to pytanie… Na początku spełniał oczekiwania. Pierwsze wybory – w 1994 r. – naprawdę wygrał. Potem zaczął rozbudowywać aparat represji i głównie na nim opierał swoją władzę. Część ludzi czerpała profity dzięki tej władzy, w przypadku innych działała presja rodziny. Ale to nie wszystko. Po tym jak masowo pozbawiano Białorusinów ich narodowej tożsamości, to ich wewnętrznie złamało, wpoiło coś w rodzaju kompleksu niższości. I to także tłumaczy, dlaczego ten wstrętny rząd tak długo trwa.

Ale teraz jest inaczej – rośnie masa krytyczna. Łukaszenka jest nazywany „Sasza 3 proc.” – bo w internetowych sondażach ma poparcie tego rzędu. To sondaże przesadzone – uczestniczą w nich przeważnie ludzie przeciwni reżimowi, ale myślę, że realne poparcie nie jest większe niż jakieś 18-20 proc. Jest tylko jedna chwila, gdy Łukaszenka ma większość: gdy po wyborach liczone są głosy.

Jak Białorusini reagują na propagandę? W „Mieście ryb” opisuje pani złośliwie spikerów reżimowej telewizji: „Z takim wyglądem szczyt kariery to wołać w kiblu „zajęte!””.

– Tej propagandy nie akceptują dziś nawet dziennikarze państwowego radia czy telewizji. Wielu z nich publicznie mówiło, że są przeciw polityce represji. Było wiadomo, że za to zapłacą utratą pracy, ale to ich nie powstrzymało. To kolejny dowód na to, że mimo wszystkich wysiłków władzy kraj wrze…

Czy Białoruś zawsze będzie w orbicie Rosji? W zeszłym roku rosyjski pisarz Wiktor Jerofiejew przekonywał mnie, że Putin chce wchłonąć Białoruś.

– To jest niestety możliwe. Trzeba się liczyć również ze scenariuszem podobnym do ukraińskiego: Rosja będzie czekać na stosowny moment i dokona zbrojnej inwazji.

Ta kampania wyborcza pokazała bardzo boleśnie, że ani kwestia języka, ani tożsamości narodowej nie jest ważna dla Białorusinów. To jeden z efektów ubocznych 26 lat rządów Łukaszenki, a wcześniej czasów sowieckich.

Ludzie w dyktaturze nawet nie starają się odpowiadać na pytanie, kim są. W rezultacie wciąż zmniejsza się liczba osób, które deklarują, że białoruski jest ich językiem ojczystym. Zaledwie co piąta mówi w domu po białorusku. Gdy byłam dzieckiem, na wsiach rosyjski słyszało się tylko z ust przyjezdnych, dziś mówią nim wszyscy.

Ukraina i Białoruś są w stanie przeciwstawić się próbującemu nas wciągnąć złowrogiemu, aroganckiemu rosyjskiemu światu tylko wtedy, gdy będą walczyły o swą tożsamość.

Jak funkcjonuje białoruski pisarz niezależny? Gdy ponad 10 lat temu wydała pani „Miasto ryb”, pełne bardzo krytycznych uwag o obecnej władzy, książki nie można było kupić w księgarniach.

– Teraz sytuacja się zmieniła: moja najnowsza powieść „Bodaj Budka” jest sprzedawana normalnie. Ale kiedyś ładowało się książkę do bagażnika, jeździło po kraju i sprzedawało na spotkaniach z czytelnikami, na które na szczęście przychodziło dużo ludzi. Nie było innego wyjścia – rynek książki jest niemal w 100 proc. państwowy (zdarzało się czasem, że „Miasto ryb” było sprzedawane w księgarni państwowej, ale wyłącznie spod lady).

Kiedy wydawałam „Miasto ryb”, trochę się bałam, dlatego na wszelki wypadek zmieniłam nieco nazwę naszego KGB i białoruskiej telewizji. Ale okazało się, że miałam szczęście: nasza władza po prostu ne czyta literatury. Gardzi nią. Obowiązuje ta sama zasada co w Rosji: dopóki nie zaczepiasz Putina osobiście, możesz pisać, co tylko chcesz.

Z dziennikarstwem niezależnym jest gorzej. Wiem coś o tym, bo od lat pracuję w „Naszej Niwie”. Moi koledzy byli nieraz wysyłani do więzienia, w ich domach przeprowadzano rewizje. Wyrzucano nas z siedziby. Ale dajemy radę. Jesteśmy jedną z najpopularniejszych gazet na Białorusi.

W pani powieściach Polska pojawia się często – głównie w wątkach dotyczących dalszej przeszłości. Mamy np. kogoś, kto znalazł się w więzieniu, bo „wygadywał na Piłsudskiego”. Jak pani patrzy na polską przeszłość ziem, które dziś są częścią Białorusi?

– Do Polski mam ogromny sentyment. Również dlatego, że moja babcia przeżyła dzieciństwo, młodość i miłość – wszystko to, co zazwyczaj nazywamy szczęściem – jeszcze za Polski. Wychowałam się we wsi Zakazanka, tuż przy Bugu. Moja rodzina zawsze żyła w cieniu tej rzeki, ale po II wojnie po białoruskiej stronie pojawiły się zasieki, powstał pas ziemi niczyjej. Bug był nadal w nas, ale nie mogliśmy nawet do niego podejść. Jakiś czas temu przejechałam wiele kilometrów wzdłuż Bugu – po obu stronach. Twarze były niemal takie same. Tylko religia inna: tu cerkwie, tam kościoły.

Oczywiście między Polską a Białorusią w przeszłości było wiele problemów. Trzeba o tym rozmawiać, ale to nie może nas podzielić na zawsze.

Białorusini to jest młody naród, szukamy swoich bohaterów. Można się śmiać, że np. mówimy, że Kościuszko pochodzi z Białorusi. Ale można też zrozumieć i podzielić się nim. Zwłaszcza że nikt tutaj nie zaprzecza, że on był polskim i amerykańskim bohaterem.

Co pani się podoba w Polsce, a co nie?

– Wiem, że nie ze wszystkiego jesteście zadowoleni, ale w Polsce podoba mi się wszystko. To, że pomaga Białorusi. To, że jest tu tak spokojnie. Bo w porównaniu z Białorusią jest niezwykle spokojnie. Podoba mi się, jak żyją ludzie. Czy idealna wręcz Warszawa. Podobają mi się kryte słomą zajazdy na trasie Warszawa – Brześć, choć wiem, że Polacy tego nie lubią. I jestem bardzo wdzięczna, że gdy ukazało się „Miasto ryb”, Polacy tak dobrze przyjęli moją książkę.

Największe wrażenie zrobiła jednak na mnie „Sońka” Ignacego Karpowicza – powieść o człowieku z Podlasia, którego przodkowie byli Białorusinami, i opowiada o tym, jak tracił i odzyskiwał swą tożsamość narodową. Czytając, nie mogłam powstrzymać łez.

Akcja pani książek dzieje się w Dobratyczach, białoruskim Macondo, których pierwowzorem jest pani wieś rodzinna. Czy ten świat wiejski nadal stanowi centrum świata dla Białorusinów? Dla większości Polaków wieś to egzotyka.

– Nie znam miejsca bardziej magicznego. Mgły Maconda Márqueza miały sto lat. Nazwa malutkiej Zakazanki pochodzi jeszcze z XVI wieku, od Sapiehów. Gdy byłam dzieckiem, ludzie żyli tu jak 200 czy 300 lat temu. Całe życie spędzali w Zakazance, nigdzie nie wyjeżdżali. Dziś jest ostatni moment, aby złapać coś z tamtego odchodzącego świata. Bo dawne tradycje bardzo szybko odchodzą w niepamięć.

W „Bodaj Budce” jest mniej wątków politycznych niż w „Mieście ryb”. Wróg to nie władze i mafijny biznes, tylko siły nie z tego świata.

– Dziś myślę o innych problemach niż tylko te białoruskie. Mam przeświadczenie, że ludzkość stoi na rozdrożu. Człowiek zmienia się bardzo szybko i zmienia się sama natura. Nie wiemy, jaką drogę wybrać, i nie będziemy wiedzieli, dopóki nie zrozumiemy, jak ludzie niegdyś żyli, co było dla nich ważne i co po drodze stracili.

„Bodaj Budkę” napisała pani po ukraińsku. Skąd ta zmiana?

– Region brzeski, z którego pochodzę, był przed wojną ukraińskim centrum kulturalnym. Polskie władze robiły wszystko, żeby ten ruch zdusić – nie chciano przyznać, że jesteśmy Ukraińcami. Gdy przyszła wojna, UPA miała tu ogromne poparcie. A gdy przyłączono nas do ZSRR, zaczęły się represje na wielką skalę. Ci, którzy chcieli, aby uznawać ich za Ukraińców, byli zsyłani na Syberię. I w związku z tym ludzie woleli zapomnieć, kim naprawdę są. Ja zrozumiałam, że mówię po ukraińsku, dopiero gdy miałam 17 lat.

Polakowi trudno to zrozumieć.

– Urodziłam się w 1966 r. W radiu słyszałam język białoruski, w szkole – jak wszyscy – mówiłam po rosyjsku, a w domu używałam języka, którego nazwy nie znałam. I dopiero gdy przypadkiem wpadł mi w ręce „Kobziarz” Tarasa Szewczenki i zaczęłam się przebijać przez te wersy genialne, nagle zrozumiałam, że to jest napisane w języku, którym posługuję się na co dzień. Od tej chwili wiedziałam, kim jestem – jakby popchnięto mnie w życie. Gdyby to się nie stało, byłabym nadal zagubiona.

Natałka Babina Fot.: NIEZAREJESTROWANY

Natałka Babina (ur 1966) – białoruska dziennikarka i pisarka. Mieszka w Mińsku, deklaruje się jako Ukrainka. W 2011 r. nominowana do nagrody Angelus. Wydała zbiór opowiadań „Krywi nie pawidna być widna” (2007) oraz powieść „Miasto ryb” (wydanie polskie 2010). W Polsce ukazała się właśnie jej najnowsza powieść „Bodaj Budka”.

Czytaj też: Białoruś się budzi. „Zrozumiałam, jak wielu z nas ma dosyć Łukaszenki i jego chamstwa”

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPierwsza taka operacja kręgosłupa w Polsce. Przeprowadzona z sukcesem we Wrocławiu
Następny artykułMIĘDZYRZECZ: Klimatyzacja pomoże przetrwać upały. Sprawdź, jak ograniczyć koszty jej użytkowania