A A+ A++

Rzeczywiście, poza producentami gier, żaden z polskich przemysłów nie błyszczy w świecie.

Bo nie potrafimy budować koalicji między firmami. Silnych więzi, gdzie każdy robi coś dobrze i działa na jakimś odcinku. Wówczas tworzylibyśmy wspólną ofertę i wychodzili na rynek europejski, próbując go podbijać. Takie koalicje próbowaliśmy składać z wieloma firmami z Polski, które produkowały dla nas komponenty. Zwykle trwało to kilka miesięcy, po czym nasi partnerzy dochodzili do wniosku: „Po co nam ta Ekoenergetyka, sami możemy te ładowarki produkować”. I każda starała się kopiować nasze rozwiązania, ale żadna nie odniosła sukcesu. Tylko napsuła krwi i zniszczyła te więzi.

Myśli pan, że to takie polskie podejście w rodzaju: „Nie takie rzeczy ze szwagrem robiliśmy, to i z tym sobie poradzimy”?

Tak mniej więcej to wygląda. Nie ma refleksji na temat ogromu pracy, którą musieliśmy włożyć, żeby osiągnąć obecne standardy. Nikt się nie zastanowi, że skoro to jest takie proste, to po co Ekoenergetyka zatrudnia 300 inżynierów. To jest słabość polskiej gospodarki, że Polak Polaka musi próbować wykolegować. Moja historia biznesowa jest dosyć krótka, ale te 12 lat dało mi, niestety, podstawy do wysuwania tego typu wniosków.

Cofnijmy się do początku tej historii, czyli do studiów, podczas których pochłonęła pana elektromobilność. Już wtedy myślał pan, że jak zrobi dyplom, to założy własną firmę?

Odkąd pamiętam, nie tylko myślałem o własnej firmie, ale zawsze chciałem zbudować dużą organizację. Na Uniwersytecie Zielonogórskim dołączyłem do koła naukowego, które przerabiało samochód spalinowy na elektryczny, a później z trzema kolegami skonstruowaliśmy pierwszą stację ładowania. To była nasza praca dyplomowa. Mocno się w to wkręciłem, ale przede wszystkim wiedziałem, że jeżeli chcemy mieć dużą firmę, to muszę znaleźć obszar rynkowy z dużym potencjałem, który dopiero dojrzewa. Tak aby mieć czas na zbudowanie organizacji i być gotowym w momencie, kiedy rynek zacznie szybko rosnąć.

Za taki obszar uznał pan elektromobilność?

Tak. Postrzegałem ją jako coś nowego, ale nieuniknionego. Namówiłem do współpracy mojego przyjaciela, Macieja Wojeńskiego, i tak się zaczęło.

Ambitne założenia dla dwudziestoparolatka.

Wielu doświadczonych biznesmenów mówiło mi, że mam złe podejście. Zamiast małą łyżeczką, wszystko próbuję robić nawet nie dużą łyżką, ale wręcz chochlą. A ja uważałem, że nie mogę działać inaczej. Wszystko muszę brać nawet nie jedną chochlą, a dwiema. Inaczej nie zbuduję silnej pozycji, dzięki której na rosnącym rynku nikt nie będzie miał możliwości mnie zmarginalizować.

Zaczął pan jednak działać w branży, która w Polsce miała marne perspektywy.

Od początku zakładaliśmy, że będziemy spółką eksportową, ale oczywiście dużo łatwiej by się działało w kraju, w którym jest jakaś świadomość tej branży. Ten brak widoczny był nawet w rozmowach z bankami. To był koszmar. Nie mieliśmy dostępu do żadnego źródła finansowania. Pamiętam historię z 2012 roku, kiedy podpisaliśmy z Solarisem, wtedy jeszcze polskim producentem autobusów, umowę na dostawy ładowarek. Wystąpiliśmy do banku o kredyt na kontrakt: niby poważna firma z pieniędzmi, duże zamówienie, a po trzech miesiącach nasz wniosek odrzucono.

Dlaczego?

Nie dlatego, że cyfry się nie spinały, tylko dlatego, że bankowy dział ryzyka uznał branżę za mało perspektywiczną. A pięć lat później sytuacja całkowicie odmienna. Wniosek kredytowy składaliśmy już na dużo większe pieniądze w … czytaj dalej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPolacy uczą się na potęgę. W cenie zwłaszcza jeden typ szkoleń
Następny artykułPierwsza bessa pokolenia Z