Jak smakuje szóste w pana karierze trenerskiej mistrzostwo Polski, w tym piąte ze Śląskiem, ale pierwsze po 20-letniej przerwie? Można ten sukces porównać do tych z przełomu wieków, gdy wrocławianie regularnie triumfowali w lidze? Kibice we Wrocławiu mówią o panu: “legenda”.
Andrej Urlep: Nie czuję się legendą. Nie wracam też do tego, co było, bo nie ma sensu żyć przeszłością.
A o porównanie tamtych sukcesów i obecnego pokusi się pan?
Nie ma sensu porównywać tego mistrzostwa do tych z przełomu wieków. Zmieniła się koszykówka, zawodnicy, świat. Musisz znaleźć sposób, by dotrzeć do zespołu tu i teraz. Musiałem się dostosować. Gdybym postępował tak, jak 20 lat temu, to Śląsk byłby poza play off. Wtedy mieliśmy naprawdę najmocniejszy skład w lidze, na medale wszyscy liczyli i czekali. Teraz było inaczej. Każde mistrzostwo jest inne, specyficzne.
Teraz czuje pan większą satysfakcję?
Czuję zadowolenie, że w tym sezonie pokazaliśmy największą siłę jako zespół i wewnętrzną satysfakcję, że praca przyniosła efekty, że zawodnicy się zmienili, a kilku z nich zupełnie zmieniło swoje podejście do koszykówki, do meczów i myślenie o tym, co konieczne, żeby wygrywać.
Kiedy jesienią przyjeżdżał pan do Wrocławia zespół wygrał dwa z siedmiu meczów. Inny trener budował skład, a pan miał naprawić to, co się nie udało. Mało komfortowa sytuacja…
Wiedziałem, że sytuacja jest bardzo trudna. Gdyby taka nie była, to by do mnie nie zadzwonili… Nie pierwszy raz w życiu byłem w takiej sytuacji zawodowej. Zdecydowałem się wiedząc, co mnie czeka. Po pierwszym treningu nie wyglądało to tak źle, ale podszedł wtedy do mnie jeden z zawodników i powiedział, żebym się tak nie cieszył z tego, co zobaczyłem, bo na meczach jest zupełnie inaczej. Pojechaliśmy do Szczecina na spotkanie z Kingiem i było dokładnie tak, jak powiedział – każdy grał +na siebie+ w ataku i w obronie. Wyglądało to źle, przegraliśmy 83:99.
I nie miał pan wątpliwości? Nie pytał siebie: “co ja tu robię”?
Podjąłem decyzję, że przyjeżdżam, więc nie mogłem zrezygnować nawet po tym, co zobaczyłem. Zabrałem się do roboty. Widziałem, że potrzebne są zmiany, nie tylko personalne. Przejście Strahinji Jovanovica do Legii Warszawa otworzyło możliwość poszukiwania nowego gracza na pozycję rozgrywającego.
I pojawił się “kosmiczny” Travis Trice. Jak to się stało, że trafił pan w trakcie sezonu na koszykarza, który zagrał nawet w kadrze USA i stał się z miejsca gwiazdą polskiej ligi oraz został najlepszym koszykarzem sezonu zasadniczego i kluczowym w walce o złoto?
Mieliśmy dużo szczęścia. Travis miał podpisaną umowę z klubem w Australii, ale jako osoba niezaszczepiona nie mógł tam polecieć i jego agent szukał mu miejsca w Europie.
Miał pan wiele ofert, ale postawił na Travisa. Dlaczego?
Zastanawiałem się długo. Szukaliśmy na “jedynkę” kogoś o lepszych warunkach fizycznych niż on, ale mieliśmy określony budżet na rozgrywającego. Kompletnego zawodnika na tej pozycji za te pieniądze nie było. Na nagraniach widziałem, że Travis jest szybki, ma umiejętności, ale i… mankamenty, których kibice zazwyczaj nie widzą. Zawsze staram się robić sam +wywiad+ na temat koszykarza, którego chcę mieć w zespole. Próbuję zebrać możliwie najwięcej informacji. Rozmawiałem z jego byłymi szkoleniowcami, w tym z amerykańskim trenerem, który ściągnął go do Australii. Zawsze jest jednak pewna niewiadoma – poznajesz zawodnika tak naprawdę, kiedy masz go w zespole, wtedy widzisz, jak trenuje, co robi na meczach. Poza tym nie zawsze gracz pasuje do drużyny, nawet jeśli ma bardzo duże umiejętności.
A jak było z Travisem? Pasował do pana koncepcji od razu?
Nie wszystko się od razu ułożyło. Potrzebowaliśmy czasu. Dużo zmieniło przyjście jego młodszego brata, którego zresztą Travis mi polecał. Proces przebudowy drużyny, wkomponowania w nią Travisa trwał długo, ale już drugi mecz, pucharowy z Lietkabelis, choć także przegrany, pokazał zmianę nastawienia koszykarzy. Zaczęli bardziej rozumieć, po analizie spotkania w Szczecinie, o co mi chodzi i o co chodzi w koszykówce.
I wtedy zobaczył pan już zalążki drużyny, która ma szanse walczyć o najwyższe laury?
Nie. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że awansujemy do finału i zdobędziemy mistrzostwo Polski, to stwierdziłbym, że mu się coś pomieszało w głowie. Widziałem potencjał w kilku zawodnikach, ale droga była przed nami długa.
Do play off Śląsk przystępował z piątej pozycji i przegrał dwa razy na inaugurację ćwierćfinałów w Zielonej Górze. Potem był wylot na Gran Canarię na mecz w 1/8 finału Pucharu Europy i wysoka porażka. Koszykarze mieli spuszczone głowy, co niedobrze rokowało przed kolejnymi meczami z Zastalem…
Wiedzieliśmy, że z hiszpańskim zespołem nie mamy szans, poza tym graliśmy bez Olka Dziewy, który doznał urazu stawu skokowego w drugim meczu z Zastalem. Nie mieliśmy wpływu na terminarz, musieliśmy zagrać i tyle. Skupieni byliśmy cały czas na play off. Wygraliśmy trzy następne mecze z Zieloną Górą i mieliśmy półfinał. Do półfinałowej serii z Czarnymi nie chcę wracać.
A co powie pan o finale z Legia, wygranym 4-1?
Nie był taki łatwy, jak wskazuje wynik. Była walka w każdym meczu, do samego końca. Wygraliśmy, bo moi zawodnicy pokazali, że chcą wygrywać. Było wiele małych rzeczy, które wskazywały na ich determinację. Gdy pracowałem w Zielonej Górze kilka lat temu, także przejmując zespół w trakcie sezonu, właśnie tej determinacji koszykarze nie mieli, choć zespół był personalnie lepszy od Śląska. Takie życie… Teraz moi koszykarze poświęcenie pokazywali w całym sezonie: w Pucharze Polski Kerem Kanter grał ze złamanym nosem, w play off z podkręconą kostką, a nie opuścił żadnego meczu. Dziewa miał naprawdę mocne skręcenie stawu skokowego, którego doznał w Zielonej Górze, a mimo to wrócił do zespołu.
Niektórzy fachowcy i obserwatorzy rozgrywek twierdzili, że nie tylko Travis Trice dawał przewagę Śląskowi, ale i Chorwat Igor Ramljak, który błyszczał zwłaszcza w obronie…
On ma niesamowite możliwości w defensywie. Obrona przychodzi mu naprawdę naturalnie. To jeden z niewielu, który umie bronić +na piłce+, jest bardzo dobry w pomocy i na zbiórkach. Ma też możliwości w ataku, ale powinien nad tym więcej pracować.
Czy Travis Trice przypomina panu jakiegoś innego rozgrywającego, z którym tak dobrze układała się panu współpraca np. Raimondsa Miglinieksa. Łotysz był “przedłużeniem pana myśli” na parkiecie…
Nie, to zupełnie inny typ rozgrywającego niż “Ray”, który grał poukładaną koszykówkę, zwalniał grę, ale podejmował też wiele decyzji sam, zresztą podobnie jak Travis. Prawda jest taka, że trener musi mieć zawsze najlepszą komunikację z rozgrywającym. Trice decydował często sam, nawet coś przeciwnego niż zalecałem. Ostatni mecz finału, szczególnie druga połowa, pokazał jednak jego dojrzałość. Grał dla drużyny, podporządkował się dla dobra zespołu.
Śląsk to nie tylko Ramljak i Trice. W finałach znakomicie spisywali się Dziewa, Kanter, Łukasz Kolenda, rezerwowi też dołożyli cegiełkę…
Kantera znałem, bo grał u mnie na Litwie, gdy byłem trenerem zespołu Dżukija. Śląsk pytał się mnie o opinię o nim, gdy w sierpniu podpisywał umowę, więc nie byłem zaskoczony jego postawą. Słyszałem od wielu osób, że Polacy zaczęli grać lepiej od czasu, gdy przyszedłem. Myślę, że celem każdego trenera jest doprowadzenie koszykarza do maksimum jego możliwości. Olek Dziewa ma duży potencjał, zrobił solidny postęp. Teraz wszystko zależy od niego, od tego, jak dużo będzie chciał poświęcić koszykówce.
Mecze play off, szczególnie w Hali Stulecia, były świetnymi widowiskami i miały niesamowita oprawę, doping. Atmosfera jak 20 lat temu…
Wrocław to miasto koszykówki, ale… dobrej koszykówki. Drużyna musi walczyć o wysokie cele, wtedy kibice są niesamowici. Pamiętam, że w październiku w hali Orbita na mecze przychodziło mało ludzi, połowa miejsc była wolnych. W finałach kibice pokazali, że żyją koszykówką.
Współpracował pan ponownie na trenerskiej ławce z Andrzejem Adamkiem, a w trakcie sezonu dołączył Robert Skibniewski, kolejny pana zawodnik z mistrzowskiej drużyny sprzed lat. Czy jest szansa na utrzymanie takiego składu? A pan zostanie we Wrocławiu?
Każdy z asystentów, członków sztabu zrobił swoją robotę i miał duży wkład w to, co się zdarzyło. Czy spotkamy się znowu? Nie wiem, co będzie.
Po sezonie będzie pan miał więcej czasu na grę w tenisa, ale i śledzenie rywalizacji na kortach. Zna się pan na tym sporcie, więc nie sposób nie zapytać o sukcesy Igi Świątek, która po raz drugi wygrała turniej na kortach im. Rolanda Garrosa i to we wspaniałym stylu…
Będzie czas na oglądanie nie tylko tenisa w telewizji, koszykówki jest nadal dużo – finały NBA, decydująca mecze play off w Hiszpanii. Podziwiam Igę Świątek. Zasługuje na szacunek, już wyrównała wynik Venus Williams i przeszła do historii, a ma szanse na kolejne sukcesy. Jest rewelacyjną zawodniczką, wyjątkowym sportowcem. Decyduje oczywiście głowa, ale ma doskonałe warunki fizyczne, a bez tego w dzisiejszym sporcie nie możesz osiągnąć wiele, bo sport poszedł w kierunku siły, fizyczności, a nie techniki. Oczywiście technika jest bardzo ważna, ale bez podparcia warunkami fizycznymi nie ma takiego znaczenia, jak dawniej.
Pana opinia o stylu gry Świątek i znaczeniu przygotowania fizycznego w dzisiejszym sporcie nie za bardzo pasuje jednak do… Travisa Trice’a. Warunków fizycznych imponujących nie ma, a jednak był najlepszy w polskiej lidze.
Ma inne atuty. Co do jego fizyczności – nie wiem, jak trenował wcześniej, ale gdy mieliśmy dzień wolny, to sam chodził na siłownię, choć wielu ćwiczeń nie lubił. Jest psychologicznie typem Michaela Jordana – uwielbia rywalizację, wyzwania w każdym elemencie treningu. Wielcy sportowcy to po prostu mają. I to jest jego ogromna przewaga nad innymi.
Rozmawiała Olga Miriam Przybyłowicz z PAP.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS