A A+ A++

Grażyna Piotrowska-Oliwa: Powiedzieć „tak” to jakby nie powiedzieć nic. Bardzo. Jeśli definiować szczęście jako dobre zdrowie, superrodzinę, fajnych przyjaciół i pracę, którą się bardzo lubi, to jestem szczęśliwa.

W pani koncepcji szczęścia zawodowy sukces odgrywa chyba szczególną rolę.

– To trochę bardziej skomplikowane. Szczęście to dla mnie efekt końcowy i wypadkowa wielu funkcji, równowaga w kilku wymiarach: zdrowia, relacji, pracy. Żeby być spełnionym zawodowo, trzeba mieć możliwość wykonywania tego, czym się człowiek pasjonuje. Bez wsparcia rodziny i przyjaciół bardzo trudno jest to osiągnąć. Łatwo się zagubić w pędzie za karierą i sławą, i skończyć jako frustrat. Dla mnie do szczęścia niezbędna jest właśnie ta druga noga. To bardzo ważne, żeby mieć z kim świętować, jak się idzie w górę, i kogoś, by oprzeć się, gdy się spada. Człowiek kwitnie, gdy w przyjaznym gronie pełną piersią może ryknąć: Udało się! – i usłyszeć gratulacje wynikające z czystej życzliwości, a nie z kalkulacji.

Ale pani nie ma licznej rodziny.

– Nie mamy dzieci, to prawda, mój tata zmarł, kiedy miałam 15 lat, ale na szczęście mama cieszy się doskonałym zdrowiem. Bardzo bliskie relacje łączą nas z bratem i jego rodziną. Mam też wokół siebie przyjaciół, z którymi niczego nie musimy sobie udowadniać ani się przed sobą puszyć. Nieodłącznym elementem naszego krajobrazu jest też pies. Wzięliśmy go ze schroniska. Był jak chodzący wrak, sama skóra i kości.

Dlaczego to jego właśnie pani wybrała?

– Hm, nie wiem, ale gdy tylko go zobaczyłam, od razu przypadliśmy sobie do gustu. Zdecydowaliśmy z mężem, że przygarniemy biedaka i damy mu trochę szczęścia na drugą połowę życia.

To jednak ma pani serce.

– A kto powiedział, że nie mam?

Sama pani podkreśla, że jest szybka, sucha i konkretna, i drażni panią nadwrażliwość, która często cechuje kobiety.

– Jedno drugiego nie wyklucza. Jestem konkretna, ale staram się być empatyczna i zawsze daję innym szansę. Tyle że nie jestem frajerem i jeśli ktoś tego nie rozumie, to okazywanie serca kończę szybko i zdecydowanie. Tu jestem pryncypialna.

Nie kryje pani, że dzieli ludzi prosto: na mądrych i głupich, porządnych i świnie. Jak się udaje szczęśliwie żyć w świecie, który przecież nie jest zerojedynkowy, a często bywa irracjonalny: połowa Polski nie wierzy nawet, że białe jest białe, a czarne jest czarne.

– Nie widzę sprzeczności. Tak mnie wychowali rodzice. Dzielili ludzi na inteligentnych i idiotów, porządnych i kanalie. Taki dwuosiowy podział ułatwia mi ocenę wielu postaw i zachowań. Prosty odsiew ziaren od plew zawsze mi się sprawdzał. Gdy patrzę na pogardę wobec inteligencji, kompetencji, erudycji, czyli tych wartości, które cechują znienawidzone obecnie elity, bardzo mnie to boli. Ludzie skupiają się na rasie, narodowości, preferencjach seksualnych czy religijnych. Dla mnie ocena człowieka przez pryzmat tych kategorii oznacza pominięcie kwestii, które budują naszą tożsamość.

Pytam właśnie o to, czy taki świat nie mąci pani szczęścia?

– Nie, bo wśród najbliższych mam ludzi, którzy myślą podobnie.

Należy pani do tych, którzy czują się za swoje szczęście odpowiedzialni?

– Absolutnie. Myślę, że każdy w jakimś momencie swojego życia powinien zastanowić się, co go uszczęśliwia i za tym iść. Jeśli wykonuje pracę, która zapewnia mu finansowy komfort, ale nie daje frajdy, może świadomie taką opcję wybrać, ale nie sądzę, by był szczęśliwy.

Viktor E. Frankl, sławny austriacki psychiatra, twierdzi że szczęście przychodzi do nas samo, gdy nie zabiegamy o nie, jest efektem ubocznym zaangażowania w jakąś sprawę.

– Zgadzam się z nim o tyle, że człowiek nie panuje nad wszystkim, co mu się przydarza, a szczęście to nie jest trofeum do zdobycia. To efekt wielu przypadkowych zdarzeń. Jest zależne od miejsca na osi czasu, w jakim się znajdziemy.

Czytaj więcej: Kinga Stanisławska. Jak ugryźć 100 miliardów euro?

Stan posiadania nie ma wpływu na pani poczucie szczęścia?

– Jeden musi mieć posiadłość z willą liczącą kilka tysięcy metrów kwadratowych i żeby czuć się szczęśliwym, epatować majątkiem. Inny nie. Dla mnie stan posiadania jest o tyle ważny, że lubię, gdy stać mnie na to, na co w danej chwili mam ochotę.

A gdyby nagle przestało, zachwiałoby to pani poczuciem szczęścia?

– Chyba jednak nie, bo przecież gdy dwadzieścia kilka lat temu, na początku swojej kariery, nie miałam nic, ale też byłam szczęśliwa. Mówi się, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, ale ja zawsze trzymam się zasady, że nigdy nie wydaję więcej, niż wpływa mi na konto. Nie lubię żyć na kredyt. To daje mi pewność, że któregoś dnia nie zderzę się ze ścianą.

Co teraz by panią uszczęśliwiło?

– To może śmiesznie zabrzmi, bo wiele osób jest dziś na przymusowym postoju, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam aż tak bardzo zajęta. W sektorze telekomunikacyjnym mamy mnóstwo pracy. Poza tym sprzedaż Virgin Mobile Polska do Play powoduje, że na brak zajęć nie narzekam i najbardziej uszczęśliwiłby mnie teraz prawdziwy urlop. Nawet gdyby wiązał się z groźbą kwarantanny.

A co to było przed pandemią? Mam nieodparte wrażenie, że nie jest pani jedną z tych dusz, którym do szczęścia wystarczy kawałek chleba i błękitnego nieba, jak to pięknie ujął Marek Jackowski.

– Potrzebuję więcej, zdecydowanie. Przede wszystkim wyzwań, celów bardzo trudnych do realizacji. Jednym szczęście przynosi zarabianie pieniędzy, dla mnie to realizacja takich zadań na zasadzie – ja wam pokażę.

Grażyna Piotrowska-Oliwa. Od pięciu lat prezes zarządu Virgin Mobile Polska, w latach 2012-2013 była prezes PGNiG SA, a wcześniej m.in. wiceprezes ds. sprzedaży w PKN Orlen oraz prezes TP SA (obecnie Orange). Była także członkiem rad nadzorczych m.in. Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych, PZU, ABC Data. Ukończyła Akademię Muzycznej w Katowicach, INSEAD Executive MBA, Krajową Szkołę Administracji Publicznej oraz London School of Economics Fot.: Mateusz Skwarczek / Agencja Gazeta

To bywa kosztowne.

– Oczywiście, bo chcąc nie chcąc, człowiek zawsze się gdzieś wpakuje, szczególnie kiedy działa zadaniowo, i zrobi coś, czego się innym nie udało. W moim życiu najlepszym przykładem były lata 2012-2013, kiedy byłam prezeską PGNiG i przeprowadziłam z sukcesem negocjacje z Rosjanami. Zakończyły się one prawie 30-procentową jednorazową obniżką cen gazu, natychmiastowym zwrotem na konto firmy 1,5 mld dolarów oraz zmianą formuły zakupów gazu, na której, jak wynika z moich obliczeń, PGNiG zaoszczędziła do 2020 roku około 7 mld euro. Dokonaliśmy tego, co nie udało się żadnemu z moich poprzedników ani następców. To był biznesowy majstersztyk całego zespołu. Spółka z podmiotu tracącego 10 mln złotych dziennie na sprzedaży gazu nagle zaczęła przynosić ogromne zyski, więc i chętnych na stołek prezesa gwałtownie przybyło. Musiałam odejść pod pretekstem, że nie powiadomiłam rządu o podpisaniu technicznego memorandum z Rosjanami. Zresztą nie ja je podpisałam.

Chwila szczęścia opłacona utratą stanowiska. To jedyny minus takich wyborów życiowych?

– Stanowisko to sprawa przejściowa, nie przywiązuję się. To, co wtedy przeżyłam, lokuję bardziej w kategoriach kompletnego zdumienia: Ale dlaczego? Przecież zwyciężyłam w nierównej walce z silniejszym przeciwnikiem. Sposób, w jaki zostałam potraktowana, sprawił mi ogromną przykrość. To uczucie przykryła dopiero trochę satysfakcja z wygranej sprawy, jaką wytoczyłam PGNiG o wypłatę z odsetkami niesłusznie odebranej mi odprawy.

Pokazano pani miejsce w szeregu i ukarano za nieskrywaną ambicję?

– Oczywiście, że tak. Politycy nie lubią ludzi z kręgosłupem, którzy bronią swojego zdania, a już w szczególności ambitnych kobiet. Odtrąbiłam sukces i nie dopisałam jako jego ojców pewnych polityków, więc zostałam odwołana.

Zdecydowałaby się pani jeszcze raz zapłacić taką cenę za sukces?

– (głębokie westchnienie) Nadal czuję silną potrzebę podejmowania się zadań niemożliwych. Realizacja trudnych projektów jest tak fascynująca jak pięciogłosowa fuga Jana Sebastiana Bacha, więc nawet wiedząc, jak coś takiego może się skończyć, pewnie bym zaryzykowała znowu. Tym bardziej że bogatsza o nabyte doświadczenia, wiedziałabym, jak omijać polityczne rafy. Chociaż nie wiem, czyby mi się to udało, bo gdy dochodzi do sporu, moja pryncypialność bierze górę. Nie mam giętkiego karku. Niektórzy uważają to za wadę. Ja nie.

Konieczność podejmowania dużego ryzyka i możliwość porażki to największe minusy kariery w biznesie?

– Dla mnie największym minusem jest coś, co pojawiło się wraz z rozwojem mediów społecznościowych – hejt. To podkreślam, bo są rzeczy, których, szczególnie przy mojej pamięci słonia, zapomnieć nie mogę … czytaj dalej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułSwegle, Mazumdar-Shaw, Wei Wu, Nakken. Kobiety, na które warto zwrócić uwagę
Następny artykułUtrata pracy? Jak wrócić do gry w wielkim stylu