Ostatnie tygodnie obfitowały w polityczne kryzysy i przesilenia. Protesty po sfałszowanych wyborach na Białorusi, przesilenie w koalicji rządowej, protesty rolników przeciw „piątce dla zwierząt”, protest górników pod ziemią. Do tego wszystkiego coraz wyraźniej wymykająca się rządowi spod kontroli epidemia COVID-19. Wobec wszystkich tych kryzysów Andrzej Duda zachowywał niemal całkowitą bierność – wyrwały go z niej tylko prezydenckie dożynki, gdzie zasugerował, że zawetuje „ustawę prozwierzęcą”.
Czytaj też: Dlaczego Leszek Czarnecki stał się dla PiS wrogiem publicznym?
Z drugiej strony, gdy prezydent podejmuje już jakieś działania, to reakcja jest jeszcze gorsza, niż gdyby nie robił nic. Ostatni przykład to czwartkowa wizyta Andrzeja Dudy na inauguracji roku akademickiego na UW. Głowę państwa przywitały protesty zarzucających mu homofobię studentów, których obaw Duda z pewnością nie rozwiał, wygłaszając nudne, pozbawione treści przemówienie. Cały akademicką wyprawę prezydenta trzeba uznać za polityczną niezręczność.
Prezydentura bez przywództwa
Dryfowanie między niezręcznością a biernością charakteryzowało niemal całą kadencję prezydenta Dudy, a z całą pewnością niecałe pierwsze dwa miesiące drugiej. Oczywiście można zrozumieć, że prezydent potrzebował odpoczynku po wyczerpującej psychicznie i fizycznie, wyjątkowo długiej – ciągnącej się od lutego – kampanii wyborczej. W polskim systemie konstytucyjnym prezydent nie jest też – jak w Stanach i innych systemach prezydenckich – głową rządu i trudno od niego oczekiwać codziennego zarządzania zadaniami administracji państwowej, np. w walce z epidemią. Niemniej jednak od prezydenta dysponującego silnym mandatem z bezpośrednich wyborów oczekujemy przynajmniej nieformalnego przywództwa. A z tym na początku drugiej kadencji jest jeszcze gorzej niż w pierwszej.
Czytaj też: Czy PSL przehandluje demokrację za futerka?
Widać to było zarówno w sprawie kryzysu na Białorusi, jak i tego w koalicji rządowej. W kwestii Białorusi całe polskie państwo przez długi czas zachowywało się dość biernie. Tak, że za głównego rzecznika wolnej Białorusi w regionie zaczęła uchodzić maleńka Litwa. Być może wpływ na to miał fakt, że w trakcie kryzysu zafundowaliśmy sobie zmianę na stanowisku ministra spraw zagranicznych. Gdy jednak Polska zaczęła wreszcie wykazywać aktywność na tym obszarze, to jej twarzą stał się nie prezydent, a premier Morawiecki. Nie chodzi oczywiście o to, by Duda i Morawiecki wyrywali sobie temat Białorusi z rąk. Prezydentowi nie można też zarzucić, że w sprawie Białorusi nie robił kompletnie nic. Na samym początku kryzysu wydał rozsądne, bardzo wyważone oświadczenie wspólnie z prezydentem Litwy Gitanasem Nausėdom, upominał się też o Białoruś na forum ONZ.
Niemniej jednak zabrakło symbolicznego przywództwa. Czegoś, co Polakom i liderom opinii z regionu pozwalałoby poczuć, że głowa polskiego państwa zauważa problem i wspólnie z rządem dostarcza przywództwa na rzecz jego rozwiązania. Wystarczyłoby jedno dobre przemówienie – choć z tym Andrzej Duda ma olbrzymi problem – wyjaśniające społeczeństwu, co dzieje się na Białorusi i wyrażające solidarność z demokratycznymi aspiracjami Białorusinów. Albo zwołanie Rady Bezpieczeństwa Narodowego – by także opozycja miała poczucie, że w obliczu wydarzeń, których konsekwencje mogą zmienić parametry naszego bezpieczeństwa, prezydent dba o uwzględnienie wszystkich głosów.
O ile w przypadku Białorusi Duda przynajmniej wydawał oświadczenia, o tyle wobec kryzysu w Zjednoczonej Prawicy jego publiczna bierność była totalna. Co wyraźnie pokazuje, że w układance władzy, jaką buduje na drugą kadencję Jarosław Kaczyński, dla Dudy nie jest przewidziana żadna podmiotowa rola. Z czym prezydent – choćby przez milczenie – wydaje się godzić.
Seria niezręczności
Z kolei aktywne działania Andrzeja Dudy z ostatnich tygodni okazywały się politycznymi gafami. Pierwszą było powołanie na doradczynię społeczną córki. Choć funkcja jest społeczna i Kinga Duda nie zarobi za jej pełnienie ani złotówki – zdobędzie jednak doświadczenie i kontakty, który później będzie mogła zmonetyzować – to prezydent wystawił się w ten sposób na kpiny i ataki opozycji oraz opinii publicznej. Ruch z córką jak dotąd wygenerował wyłącznie politycznie straty.
Z serii niezręczności składała się także czwartkowa wizyta głowy państwa na UW. Niezręczna była wygłoszona do społeczności akademickiej mowa. Andrzej Duda raz jeszcze przypomniał, że potrafi wypowiedzieć bardzo wiele słów, mówiąc tak naprawdę bardzo niewiele. Wychwalał w niej głównie historię zaangażowania społeczności uniwersytetu w walkę przeciw „komunistycznej dyktaturze”. Nie odniósł się przy tym do żadnych intelektualnych tradycji uczelni – szkoły lwowsko-warszawskiej w filozofii i logice, czy warszawskiej szkoły historyków idei – tak, jakby był przekonany, że dla historii UW patriotyczna konspiracja jest ważniejsza niż nauka.
Co jednak kluczowe, Duda w ogóle nie wykorzystał okazji, by przedstawić się jako osoba, rozumiejąca obawy świata akademickiego i zdolna im jakoś pomóc. A tych obaw jest sporo. Od tych związanych z funkcjonowaniem uczelni w warunkach pandemii, po lęki o to, że druga kadencja PiS oznaczać będzie atak na autonomię szkolnictwa wyższego – obawy, które powołanie Przemysława Czarnka na ministra edukacji i nauki tylko wzmocni. Prezydent zakończył co prawdą wystąpienie na UW, wyrażając zmartwienie „przypadkami braku tolerancji światopoglądowej na uczelniach”, ale nie sprecyzował, o co mu chodzi. A polityczny obóz prezydenta przez „brak tolerancji na uczelniach” rozumie na ogół protesty przeciw wykładom pseudonaukowców od „leczenia homoseksualizmu”, nie wypowiedzi polityków pomstujących na istnienie gender studies.
Jeszcze przed wykładem Duda usłyszał od studentów ostre słowa. Protestujący krzyczeli o homofobii i samobójstwach zaszczutych nastolatków. Przemawiający przed bramą UW profesor uczelni Michał Bilewicz, zarzucił prezydentowi, że podpisując w trakcie kampanii Kartę Rodziny – proponującą „zakaz propagowania ideologii LGBT w instytucjach publicznych” (więc też na UW) – de facto ogłosił całą Polskę „strefą wolną od LGBT”. Na widok protestujących prezydent zaczął machać ręką, do nie wiadomo właściwie kogo, co nie wyglądało szczególnie mądrze. Z pewnością udziału w inauguracji roku akademickiego na UW nie można uznać za politycznie udany.
Co dalej?
Pytanie brzmi: czy tak będzie wyglądała cała druga kadencja? Czy czekają nas długie okresy prezydenckiej bierności, przerywane okazjonalnymi gafami? Czy prezydent zawalczy o to, by jego kancelaria stała się poważnym ośrodkiem prowadzenia polityki?
Pierwszym testem będzie to, jak prezydent rozegra kwestię ustawy chroniącej zwierzęta. Konflikty w Zjednoczonej Prawicy dostarczą Andrzejowi Dudzie kolejnych okazji. Jeśli liczba aktywnych przypadków COVID-19 będzie rosnąć w obecnym tempie, społeczeństwo zacznie także od prezydenta domagać się, by aktywniej oddziaływał w tym obszarze na rząd. Pytanie, czy Andrzej Duda będzie chciał wykorzystać te wszystkie podsuwane mu przez polityczną koniunkturę okazje – pierwsza kadencja nie daje wiele nadziei tym wszystkim, którzy chcieliby widzieć jednocześnie bardziej aktywną i bardziej zręczną prezydenturę.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS