14 minut temu
– Egon był człowiekiem spełnionym, natomiast – i tutaj będę szczery – nosił pewną zadrę, jako że zawsze podkreślał, iż jest Polakiem, kochał Gliwice i nigdy nie przyjął obywatelstwa włoskiego, a miał takie propozycje. Gdy był już bardzo chory, delikatnie wyczułem – choć nigdy nie powiedział tego wprost – że poczułby się zupełnie doceniony, gdyby jego Polska przyznała mu duże odznaczenie za wielką karierę – mówi w rozmowie z Interią Tomasz Tomaszewski, komentator Polsatu, a prywatnie przyrodni brat śp. Witolda Woydy, wspominając zmarłego wczoraj w Turynie legendarnego mistrza floretu, złotego medalistę z igrzysk w Tokio Egona Franke, który na zawsze zasnął w wieku 86 lat.
Artur Gac, Interia: Dziękuję raz jeszcze, bo to dzięki tobie dowiedziałem się kilka dni temu, że maestro Egon Franke toczy najważniejszą walkę w swoim życiu. Od wczoraj jesteśmy bardzo smutni. Wiem, że mocno dotknęła cię informacja, która napłynęła z Turynu.
Tomasz Tomaszewski, komentator sportu i dziennikarz Polsatu: – Muszę powiedzieć, że mimo wszystko tak. Wiesz… Ja go znałem w zasadzie od chłopięcych lat, a zetknąłem się z nim oczywiście przez mojego brata, Witka Woydę (inny z gigantów polskiej szermierki, dwukrotny mistrz olimpijski, w sumie czterokrotny medalista IO – przyp. AG). To było tuż po wspaniałych igrzyskach w Tokio, wtedy miałem osiem lat. Choć był rywalem mojego brata, to pozostawał zupełnie niezwykłym dżentelmenem. Gdy później sam zacząłem uprawiać szermierkę i jeździłem na turnieje, na przykład do Katowic, to spałem u niego w pokoju.
Znałeś go zatem świetnie.
– Tak. I mogę powiedzieć, że był to zawodnik zawsze pozostający na pewnym marginesie, biorąc pod uwagę ówczesną specyfikę w rywalizacji śląsko-warszawskiej.
To bardzo ważny wątek, który za chwilę mocniej zgłębimy. Mam natomiast wrażenie, że Egon Franke nigdy nie zabiegał o to, aby być postacią eksponowaną na miarę swoich sukcesów. Pewien żal mógł pozostawać niewyrażony, w każdym razie odnosiłem wrażenie, że sam nie walczył o miejsce, należne trzykrotnemu medaliście olimpijskiemu.
– Brawo, dokładnie dotknąłeś sedna sprawy. Mam w głowie inny jaskrawy przykład, wybacz że pominę nazwisko tego naszego wybitnego sportowca, który ciągle mówi o sobie i stawia się w centrum zainteresowania. Natomiast nie Egon, on był na przeciwnym biegunie, pozostając na drugim planie. Z nim niezwykle przyjemnie się obcowało, bo potrafił wytworzyć wyjątkową aurę. Wielce żałuję, że nie spędziłem z nim więcej czasu. W ubiegłym roku miałem jechać do Turynu na finały ATP, jednak w ostatniej chwili coś nie wyszło. Wielka szkoda, bo mieliśmy spędzić ze sobą wiele godzin. Tym bardziej, że Egon mocno interesował się tenisem, podobnie jak jego żona Ela.
Wspominamy sportowca, biorąc pod uwagę również osobowość i cechy charakteru, najwyższej próby. Mistrz olimpijski, “kolekcjoner” trzech medali z najważniejszych imprez sportowych czterolecia, a także mistrz świata. Jego specjalnością było władanie “białą bronią”, czyli finezyjna technika we florecie.
– Widzisz, być może to wpływ mojego ojca, który nawisem mówiąc bardzo lubił się z Egonem, że bardzo cenię nie tylko sportowców, którzy wygrywają, ale jednocześnie też takich, którzy mają unikalny styl. Tak zwanych “stylistów”. Ty zajmujesz się boksem, więc dodatkowo wiesz, o czym mówię. Podobnie jest z lekkoatletyką i tenisem. I Egon zasiadał w tej lidze. Był arbitrem elegancji. Nie tylko z zachowania, czyli bycia dżentelmenem, ale też z uwagi na piękną, nienaganną technikę. Do tego był przystojnym mężczyzną, więc oglądanie jego pojedynków było wyjątkowym doznaniem. Ja nigdy nie doczekałem się tak skutecznego stylu, choć mieliśmy tego samego trenera, majora Andrzeja Przeździeckiego, który pracował w Legii Warszawa. Egon barwy stołecznego klubu reprezentował pod koniec kariery.
Lwowiak w Gliwicach Antoni Franz, Zbigniew Czajkowski oraz, przez dwa lata w wojsku, wymieniony major Przeździecki. – Tych trzech wspaniałych trenerów nauczyło mnie bogatej techniki szermierczej, którą – nieskromnie powiem – sam się upajałem – powiedział mi maestro Franke, z którym w maju ubiegłego roku miałem przyjemność odbyć długą rozmowę.
– Zbigniew Czajkowski był wybitnym teoretykiem szermierki, którego książki i podręczniki były tłumaczone na niemiecki, francuski, włoski, a jednocześnie był praktykiem. Był on ze Śląska i, jak już wspomniałem, w tym środowisku miały miejsce pewne antagonizmy w rywalizacji. Wtenczas, w latach 60., istniała mocna drużyna tzw. warszawska, którą stanowili mój brat Woyda oraz Ryszard Parulski – obaj z Marymontu, a także Janusz Różycki i Zbigniew Skrudlik, obaj wciąż żyjący drużynowi medaliści z Tokio.
To w ogóle bardzo ważny wątek w kontekście Egona Franke, bo przecież do końca ważyły się losy jego indywidualnego startu na IO w Tokio. Wówczas dużą odpowiedzialność wziął na siebie prof. Zbigniew Czajkowski, który musiał się nasłuchać, że stawia na swojego ucznia, choć jasno twierdził, że decydujące jest kryterium sportowe.
– Doskonale to przypomniałeś. Wówczas w drużynie było pięciu szermierzy, walczyło czterech, a jeden był rezerwowy, natomiast w turniejach indywidualnych mogło wystąpić tylko trzech zawodników. Mój brat był wtedy absolutnym liderem, bo wygrał wszystkie największe turnieje prowadzące do Tokio, między innymi zawody w Bolonii, które były najtrudniejsze na świecie. Trudniejsze nawet niż igrzyska, bo nie startowało tam tylko po trzech Rosjan, Węgrów i Francuzów, lecz liczniejsze reprezentacje oraz pokaźna grupa niezwykle mocnych Włochów. Wiceliderem naszej reprezentacji był Parulski, a rywalizacja o trzecie miejsce toczyła się pomiędzy Skrudlikiem i Franke. Byłem wtedy małym chłopcem, ale z opowiadań wiem, że obaj prezentowali zbliżony poziom, coś jak w boksie rywalizacja Leszka Drogosza i Mariana Kasprzyka również na szlaku do Tokio. Egon absolutnie nie był faworytem, wręcz wślizgnął się do trójki bocznymi drzwiami. Jednak na olimpijskiej arenie poradził sobie znakomicie, w grupie finałowej wygrał z bardzo niewygodnym dla mojego brata leworęcznym “drągalem”, Danielem Revenu, a następnie pokonał wielkiego Francuza Jean-Claude’a Magnana. Egon był w wielkiej formie i wszystko ułożyło się fenomenalnie.
Niecodzienne wydarzenia miały miejsce cztery lata później, na igrzyskach w Meksyku w 1968 roku, na których Egon Franke nie dostał szansy startu indywidualnego i, jako wciąż aktualny mistrz olimpijski, nie mógł bronić tytułu. Wystąpił tylko w drużynie, sięgając z kolegami po brąz. Tym razem wielką trójkę uzupełnił Adam Lisewski. – Po tej olimpiadzie straciłem serce do kontynuowania kariery w reprezentacji – wyznał mi, ostrożnie ważąc słowa, jak przystało na dżentelmena.
– Zgadzam się, to było niesprawiedliwe. Skrzywdzili Egona Franke, bo uważam, że jako mistrz olimpijski powinien otrzymać prawo startu. Ale co się stało? Olimpiada odbyła się w październiku, co już dobrze pamiętam jako 12-latek, zaś w maju 1968 roku w turnieju klasyfikacyjnym, który determinował kolejność na liście rankingowej i był jednym z głównym kryteriów nominacji na olimpiadę, Egon musiał jako Ślązak wykazywać się bardziej niż warszawiacy. Mówię to, bo chcę być obiektywny. I właśnie w finale tego turnieju Franke walczył z Witkiem. Niest … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS