A A+ A++

Żądał mianowicie od przewodniczącego sesji połączonych izb Kongresu, wiceprezydenta Mike’a Pence’a, by wstrzymał procedurę odczytania i zatwierdzania wyników z poszczególnych stanów. Nie mógł zrozumieć, że Joe Biden został prezydentem 14 grudnia po głosowaniu Kolegium Elektorów. Gdy Pence odmówił złamania prawa, Trump rzucił go tłumowi na pożarcie, razem z szefem republikańskiej większości w Senacie, Mitchem McConnellem.

Wybuch w sercu demokracji

Nowojorski deweloper to jedyny prezydent Stanów Zjednoczonych, któremu Izba Reprezentantów dwukrotnie wytaczała proces parlamentarny. W styczniu zeszłego roku oskarżyła Trumpa o podżeganie do zamachu na organ państwa. Ludziom atakującym Kongres mówił: „Okażcie siłę. Walczcie jak cholera, inaczej ukradną wam kraj!”. Wyciągnięty przez szefa z więzienia były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Michael Flynn zapowiadał „ostateczną bitwę dobra ze złem”. Do „skopania zdrajcom dupy” wzywał republikański kongresmen Mo Brooks z Alabamy.

Teraz prezydenccy zausznicy odmawiają zeznań przed kongresową komisją, która bada wydarzenia z 6 stycznia. Zasłaniają się tajemnicą służbową, ryzykując odpowiedzialność karną za utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości. Ten działa jednak wolno. Kalkulują więc, że nim zostaną skazani, Trump wróci do Białego Domu i ich ułaskawi. Niektórych po raz drugi.

Według świadków, którzy złożyli wyjaśnienia, prezydent śmiał się i klaskał, widząc w telewizji, jak jego wielbiciele ustawiają przed Kapitolem szubienice, biją policjantów, drzewcami flag, pałkami, gaśnicami, wdzierają się do budynku, by zlinczować Pence’a, McConnella, a przy okazji demokratyczną przewodniczącą izby niższej, Nancy Pelosi. Komisja ustaliła, że nie posłuchał nawet ukochanej córki Ivanki, która „co najmniej dwukrotnie” przychodziła do Gabinetu Owalnego i prosiła, by wstrzymał szturmujących.

„Atak bandy terrorystów na Kapitol najbardziej wstrząsnął tymi, którzy tam urzędowali bądź pracowali. W Kongresie bije serce naszej demokracji, przedstawiciele narodu ustalają i zatwierdzają prawo obowiązujące wszystkich” – pisał reporter amerykańskiego „Newsweeka” Frank Donatelli.

Powtarzane miesiącami przez prezydenta, prawicowe media i cynicznych polityków kłamstwa o wyborczych nadużyciach zaowocowały wybuchem przemocy, jakiego Ameryka nie przeżywała od czasu walki o prawa cywilne Afroamerykanów. Przy czym wtedy policja biła obywateli, a nie odwrotnie. Podczas inauguracji prezydentury Trump bzdurzył o „rzezi Ameryki”, której nie było, póki sam jej nie zgotował wskutek przegrania wyborów większą liczbą głosów, niż jakikolwiek inny przywódca USA.

Cały Waszyngton wiedział, że nie odpuści raniącej patologiczne ego porażki. Przedstawiciele FBI, władz Dystryktu Kolumbii (DC), Pentagonu, Gwardii Narodowej i sztabu armii regionu stołecznego zgodnie ostrzegali, że podjudzeni przez prezydenta członkowie paramilitarnych bojówek, milicji obywatelskich i skrajnie prawicowych organizacji zaatakują siedzibę Kongresu, a być może wedrą się do środka.

Pracownicy służb specjalnych i resortów bezpieczeństwa przepowiadali, że formacje chroniące Kapitol nie dadzą rady stawić oporu. Sugerowali, że system ochronny padnie wskutek nieudolności bądź sabotażu mianowanych przez prezydenta urzędników. Biały Dom nie przygotował żadnych środków zaradczych na wypadek zamieszek. Doradcy Trumpa bali się, że uzna je za wymierzoną w siebie akcję „tajnego państwa w państwie” i dopuści się jeszcze gorszych rzeczy niż podburzanie tłumu.

Pół roku wcześniej, gdy demonstracje urządzali działacze na rzecz sprawiedliwości rasowej, Departament Bezpieczeństwa Krajowego (DHS) zmobilizował całą, największą z podlegających jednemu ministerstwu grupę sił policyjnych – Secret Service, Agencję Ścigania Przestępstw Imigracyjnych i Celnych (ICE), Urząd Celny i Ochrony Granic (CBP), Agencję Śledczą (HSI), Służbę Szeryfów Lotniczych (FAMS), Biuro Ochrony Urzędu Obsługi Administracji (FPS) – w zasadzie do pilnowania bezpieczeństwa… pomników.

Spadkobiercy Ku Klux Klanu

Upolityczniony DHS twardo stał po stronie Trumpa. Nie zamierzał powstrzymać bojówkarzy czy choćby zademonstrować siłę, by ich wystraszyć. Podobnie było z liczącą 2 tys. funkcjonariuszy Policją Kapitolińską Stanów Zjednoczonych (USCP). Dowódcy nie chcieli narażać się prominentnym republikańskim senatorom i kongresmenom, którzy wykorzystywali demonstrantów jako tło do oprotestowania rzekomo sfałszowanych wyborów.

Władze miejskie uaktywniły odwody lokalnej policji dopiero, gdy zaczęło się tłuczenie szyb i wyważanie drzwi. Burmistrzyni Mauriel Bowser zmobilizowała Gwardię Narodową w przeddzień ataku, jednak Dystrykt Columbii nie jest stanem, więc stacjonujący tam gwardziści podlegają Pentagonowi. A ten zakazał wydania im karabinów i skierował do nadzorowania ruchu ulicznego oraz innych działań porządkowych, by odciążyć 3800 funkcjonariuszy Metropolitalnego Wydziału Policji (MPD).

Kim byli ludzie gotowi zabijać i ginąć za Trumpa? Najprostsza odpowiedź brzmi: nacjonalistami różnej maści. Trzeba przy tym pamiętać, że amerykańscy radykałowie znacznie różnią się od europejskich. Sporo ugrupowań wywodzi się z Ku Klux Klanu, który powstał, by strzec segregacji rasowej zwanej eufemistycznie „suwerennymi prawami stanów”. Apartheid zniesiono na Południu dopiero pod koniec lat 60. XX w., i zrobiły to – wbrew woli lokalnych legislatur oraz większości białych – władze państwowe. Praktycznie nieznana w innych republikach federalnych jak Niemcy, Szwajcaria, Kanada, Meksyk, nienawiść wobec administracji centralnej ma korzenie rasistowskie.

Rządowi nie ufa ponad 60 proc. mieszkańców USA. Niektórzy sięgają po broń. Z danych FBI wynika, że przez ostatnie ćwierćwiecze skrajna prawica dokonała pięć razy więcej zamachów terrorystycznych niż islamiści. Bojówki patriotyczne i niepodległościowe zwane milicjami obywatelskimi zasłynęły podczas rządów Billa Clintona. FBI rozbrajało wówczas m.in. Republikę Teksasu, Wolnych Ludzi Montany, Gałąź Dawidową. 19 kwietnia 1995 r. Timothy McVeigh wysadził siedzibę władz federalnych w Oklahoma City, zginęło 168 osób. Antyfederalistów przybyło wskutek zapaści rolnictwa w latach 80. oraz zaostrzenia przez Clintona przepisów o posiadaniu broni automatycznej.

Poza antyfederalistami i rasistami, ważną grupę stanowią fundamentaliści religijni. Wierzą, że rola wykonawców bożej woli przypada narodom anglosaskim pochodzącym od dziesięciu zaginionych plemion Izraela. Atakują głównie kliniki ginekologiczne i mordują lekarzy przerywających ciążę.

Ponowny rozkwit antypaństwowych ruchów nastąpił po kryzysie finansowym z lat 2007-2009 i zwycięstwie Baracka Obamy. Radykalni prawicowcy zasilili Partię Herbacianą. Najbardziej niezłomni nie używają przy adresowaniu przesyłek kodów pocztowych, by nie wplątać się w układ z nielegalnym rządem, odmawiają płacenia podatków, nie zwracają długów, bo prawo cywilne to też element aparatu przemocy.

Jak wygrać, przegrywając

Rok temu do stolicy przyjechali, by bronić wodza Dumni Chłopcy (Proud Boys), Trzyprocentowcy (Three Percenters), Obrońcy Przysięgi (Oath Keepers), żołnierze Groyper Army, działacze Tradycjonalistycznej Partii Robotniczej (TWP). Niektórzy założyli koszulki z napisami „6MWE” – „6 milionów (martwych Żydów) to za mało”, „Camp Auschwitz” „Arbeit macht frei”.

Brylowali zwolennicy najnowszej teorii spiskowej QAnon, wedle której wspierana przez armię administracja Trumpa prowadziła zakulisową wojnę z ogólnoświatową mafią pedofilów czczących szatana. Prezydent stopniowo demontował podziemne struktury, zaś ostateczna dekonspiracja, procesy winnych, czyli prominentnych demokratów włącznie z Joe Bidenem, i reorganizacja władz nosiła kryptonim „Burza” („The Storm”).

Teraz żołnierze wolności szykują się do zbrojnego przejęcia władzy, gdyby po ich myśli nie poszły następne wybory prezydenckie. W 2020 r. 17 milionów Amerykanów kupiło 40 mln sztuk broni, przez ostatnie 12 miesięcy sprzedano kolejne 20 mln. Dwie dekady temu 60 proc. nabywców deklarowało, że chodzi o polowanie, 20 proc. – sporty strzeleckie. Dziś blisko dwie trzecie gromadzi strzelby w celu samoobrony.

Przytłaczająca większość to biali republikanie z prowincjonalnych regionów Południa. „Teza, że obywatele USA zorganizują powstanie, by obalić legalnie wybraną głowę państwa, przestała stanowić domenę fantastyki” – twierdzi profesor prawa konstytucyjnego, Adam Winkler. „Służby muszą aktywnie szykować się na taką okoliczność”.

Zaufanie do systemu politycznego tracą zwolennicy obu partii. Demokraci obawiają się, że druga strona sfałszuje wybory w 2024 r., dzięki manipulowaniu granicami okręgów, zaostrzaniu ordynacji tak, by utrudniły głosowanie kolorowym mniejszościom i obsadzaniu fanatykami urzędów zatwierdzających wyniki. Republikańska legislatura Arizony odebrała prawo kontroli nad wyborami demokratycznemu sekretarzowi stanu i przekazała republikańskiemu prokuratorowi generalnemu. Wkrótce rozpatrzy ustawę, pozwalającą jej unieważniać wynik prezydenckich zmagań zwykłą większością głosów.

Sekretarz stanu Georgii, Brad Raffensperger, który nie uległ żądaniom Trumpa, by „znaleźć 11 780 głosów, o jeden więcej niż potrzebujemy do zwycięstwa”, stracił większość prerogatyw. Jesienią stawi czoła kandydatowi własnej partii utrzymującemu, że prezydent miał rację. A na wszelki wypadek jego koledzy ze Zgromadzenia Ogólnego przyznali sobie prawo odwoływania urzędników wybieralnych.

Politycy głoszący banialuki, że Biden został prezydentem wskutek fałszerstw, zawalczą też o kontrolę nad stanowymi komisjami m.in. w Karolinie Północnej, Kolorado, Newadzie, New Hampshire, Ohio, Teksasie i na Florydzie. Nowy inspektor pensylwańskiego okręgu Lancaster, Stephen Lindemuth jest weteranem ataku na Kapitol.

Według sondażu CNN aż trzy czwarte republikańskiego elektoratu wierzy w kłamstwa o nieuczciwym zwycięstwie Bidena. Wyborcze spory rozstrzyga Sąd Najwyższy – w 2000 r. przerwał liczenie głosów na Florydzie i przyznał prezydenturę George’owi W. Bushowi. Jednak w obecnym klimacie politycznym tego typu decyzja nie zadowoliłaby przegranych.

Na ulice wyszłyby miliony ludzi, a gdyby porażkę odniósł republikanin, czyli najprawdopodobniej Trump, ludzie owi trzymaliby w rękach karabiny. Rzeczony Sąd Najwyższy rozpatrzy wkrótce pozew New York State Rifle&Pistol Association kontra Bruen i wszystko wskazuje, że pozwoli nosić broń każdemu wszędzie. Również przywozić karabiny maszynowe do stolicy, choć lokalne przepisy tego zakazują.

Przed ciosem niechaj tyran drży

Policja byłaby wobec pospolitego ruszenia bezradna, wojsko mogłoby odmówić walki z rodakami. Tymczasem eksperci podkreślają, że wśród fanatyków nie brak świetnie wyszkolonych snajperów, zaś rebelianci użyliby ponadto dronów przenoszących ładunki wybuchowe, moździerzy, (każdy mieszkaniec Południa może kupić broń artyleryjską) niewielkich samolotów wyładowanych dynamitem czy choćby saletrą amonową, której użył w Oklahoma City McVeigh.

Poglądy uznawane kiedyś za domenę oszołomów są dziś integralną częścią republikańskiego mainstreamu. Radykałowie nie wzywają już do przemocy na internetowych forach czy przy użyciu niszowych aplikacji. „Polityka umarła, nadszedł czas walki, Wróg stoi u wrót. Dzięki Bogu, nie jest za późno, by powstrzymać wzbierającą falę piekielnego reżimu” – pisze komentator wydawanej w Karolinie Północnej „The Gaston Gazette”. „The New Mexico Sun” ostrzega: „Trwa wojna domowa między Amerykanami wyznającymi tradycyjne wartości a tymi, którzy chcą narzucić ojczyźnie socjalizm czyli pełną kontrolę rządu nad obywatelami.”

Reprezentantka Georgii w izbie niższej, Marjorie Taylor Green mówiła, że powstańcy spod Kapitolu „po prostu wypełnili zalecenia Deklaracji Niepodległości, która nakazuje patriotom obalać tyranów”, a „prawdziwe zagrożenie stanowią bandziory z Black Lives Matter i marksistowsko-komunistyczni agenci Partii Demokratycznej”.

Oczywiście pierwsze skrzypce gra Trump, powtarzając, że 6 stycznia Kongres demolowali „wspaniali ludzie”, a choć „republikanie nie będą chcieli głosować za trzy lata ze względu na oszustwa, odniesiemy jeszcze wspanialsze zwycięstwo niż w 2020 r.” Zwycięstwo bez głosowania nosi nazwę zamach stanu.

Amerykańscy cywile posiadają 400 milionów sztuk broni palnej, z czego demokratom przypada jedna szósta. Republikański kongresmen Steve King „żartował”: „Ludzie mówią o nowej wojnie secesyjnej. Jedna strona ma 8 bilionów pocisków. Ciekawe, kto wygra…”. Problem komplikuje obecność zagorzałych fanów Trumpa tudzież gotowych do męczeństwa świrów w szeregach służb i wojska. Kilkunastu funkcjonariuszy Policji Kapitolińskiej wyrzucono za wskazywanie napastnikom, którędy najszybciej dojść do biur „zdrajców”.

Lewicowi komentatorzy pytali, co by było, gdyby Kongres zaatakowały tysiące Afroamerykanów, do których stróże prawa strzelają wręcz odruchowo. Ponieważ szturm przeprowadzili prawie sami biali, nie licząc Czarnych Hebrajskich Izraelitów (Black Hebrew Israelites), którzy twierdzą, że są prawdziwymi Żydami, od kul zginęła tylko jedna osoba – Ashli Babbitt. Tak się złożyło, że zawodowa żołnierka, która odsłużyła 14 lat w lotnictwie. Zdaniem publicysty amerykańskiego „Newsweeka”, Davida Freedmana, „wobec oporu policji, armii i Gwardii Narodowej przed strzelaniem do obywateli USA, nietrudno sobie wyobrazić sytuację, w której prawica przejmie władzę nad krajem z bronią w ręku”.

Czytaj też: Donald Trump skończył 75 lat. To, kim się stał, zdecydowało się w pierwszych czterech latach życia

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPrzejazd pod wiaduktem przy Garbary znów otwarty. Rury położone pod Wartą już działają
Następny artykułRaport z granicy polsko-białoruskiej. 30-letni obywatel Egiptu odnaleziony na bagnach