Tusk nie bez racji uważał, że opozycja potrzebuje lidera, który rzuci wyzwanie Kaczyńskiemu i będzie go umiał pozbawić narracyjnego monopolu. W kampanii wyborczej 2015 roku nie udało się to Ewie Kopacz, którą Tusk namaścił wcześniej na swą następczynię. Kaczyński zablokował wówczas premier Kopacz własną kandydatką na premiera, „zwyczajną kobietą z PiS” Beatą Szydło, co pozwoliło mu – w bardzo patriarchalnej polskiej polityce – zachować monopol w dziedzinie „prawdziwego przywództwa” (faktycznego kierowania partią, wybierania priorytetów, narzucania języka).
Z różnych powodów zbudowanie kontry dla Kaczyńskiego nie udało się później Grzegorzowi Schetynie (rozumiejącemu politykę, utrzymującemu przy życiu PO, budującemu wokół niej koalicje, ale pozbawionego daru artykulacji), Borysowi Budce (słabemu zarówno jako polityk, jak też niepotrafiącemu narzucać lub choćby bronić własnego języka czy politycznych priorytetów), a także Szymonowi Hołowni (bardziej influencerowi niż dojrzałemu politycznemu liderowi).
PiS-owscy polityczni stratedzy i propagandyści – przy narastającej przewadze prawicowych mediów i coraz większym chaosie w mediach niepisowskich – potrafili przy tym redukować pozycję poszczególnych liderów opozycji, nawet tych nowych. Usuwać ich z pola zarezerwowanego dla Kaczyńskiego, jako bezdyskusyjnego pana polskiej polityki. Hołownię udało się zatem przedstawić jako zagrożenie przede wszystkim dla słabnącej Platformy i jako konkurenta dla jej kolejnych liderów, a Trzaskowski pozostał konkurentem przede wszystkim dla Dudy, a później dla powracającego Tuska. W tej sytuacji opozycja była ciągle symbolicznie pokonywana przez Kaczyńskiego.
Tusk miał nadzieję na odbudowanie po swoim powrocie wyrównanego pojedynku z Kaczyńskim, a w konsekwencji także odbudowanie wyraźnego dwubiegunowego sporu politycznego, który dawałby opozycji szansę na pokonanie wciąż zjednoczonego (przynajmniej na listach wyborczych i w podziale łupów) obozu rządzącej prawicy.
Kaczyński nie przyjął zaproponowanego mu pojedynku, a rozbudowana machina nie tylko PiS-owskiej propagandy i PR-u, ale całego PiS-owskiego państwa zajęła się głównie tym, żeby prezesa PiS przed Tuskiem osłonić, zbudować pomiędzy nimi nieprzenikniony mur.
Nawet narażając się na zarzuty o tchórzostwo, Kaczyński nie tylko nie zgodził się na jakąkolwiek bezpośrednią debatę z Tuskiem, lecz również starał się mu jak najmniej bezpośrednio odpowiadać, jak najmniej o nim w swoich wystąpieniach wspominać. Jak chwalili się prywatnie niektórzy politycy PiS i ludzie zajmujący się w tej partii PR-em, „Kaczyński dałby się Tuskowi sprowokować i nie było łatwo wsadzić go w medialny kaftan bezpieczeństwa, ale to się w zasadzie udało i bardzo się opłaciło”.
Faktycznie, Tuskowi podsyłano anonimowych harcowników z Woronicza, w osobistych atakach na niego licytowali się w oczach Kaczyńskiego Morawiecki i Ziobro, zarówno media państwowe, jak też „tożsamościowe media prawicy” (wspierane przez PiS publicznymi pieniędzmi media braci Karnowskich, Sakiewicza, Lisickiego…) urządzały festiwale nienawiści wobec staro-nowego lidera Platformy. Tusk radził sobie z takimi atakami, wygrywał bezpośrednie utarczki, ale Jarosław Kaczyński pozostawał poza jego zasięgiem.
Solowa strategia wystarczyła Tuskowi na mocne przejęcie PO. Na razie jednak nie wystarczyła na tak wyraźne odbudowanie dwubiegunowego sporu z Kaczyńskim i dwubiegunowego zwarcia PO z PiS-em, aby przejąć inicjatywę w imieniu całej opozycji, wyjąć Hołowni, Lewicy, a nawet PSL-owi tak dużą część elektoratu czy choćby sondażowego poparcia, aby liderzy tych opozycyjnych formacji byli zmuszeni uznać przywództwo lidera PO.
Tusk i najbliżsi ludzie z jego otoczenia zakładali, że proces koncentrowania się całej opozycji wokół powracającego lidera PO rozpocznie się, kiedy poparcie dla Platformy przekroczy 30-35 procent. Odbiło się ono od 12 procent pod koniec rządów Budki, ale zatrzymało się na 24-26 procentach. Daje to Platformie nowe życie pod Tuskiem, ale nie pozwala Tuskowi samodzielnie wyznaczać strategii dla całej antypisowskiej opozycji (taka jednolita strategia jest warunkiem wygrania z PiS).
Lewica zaczęła się rozpadać, co jest zresztą bardziej „zasługą” Czarzastego i Zandberga, niż osiągnięciem samego Tuska. Czarzasty i Zandberg – z różnych zresztą powodów, Czarzasty z cynizmu, Zandberg z antyliberalnego fanatyzmu – postawili na formułę „pisolewu”, czyli utrzymywania równego dystansu wobec Kaczyńskiego i Tuska, a nawet współpracy z PiS-em przy niszczeniu i marginalizowaniu PO. Doprowadziło to do poważnego konfliktu wewnątrz samej lewicy, a dysydentów w oczywisty sposób wpycha w ramiona Tuska. Jednak Hołownia wciąż utrzymuje poparcie w okolicach 10 procent, a w bardzo już osłabionym, ale wciąż potrzebnym do budowania wspólnego frontu opozycji PSL-u, wraz z powrotem Waldemara Pawlaka umacnia się frakcja gotowa na kapitulację wobec PiS.
Problemem dla Donalda Tuska jest nie tylko skuteczne osłanianie Kaczyńskiego przez całe państwo PiS przed koniecznością podjęcia z nim bezpośredniego sporu. I nie tylko utrzymywanie się ośrodków opozycji, które nie uznają przywództwa Tuska. Problemem jest również to, czy solowa strategia Donalda Tuska potrafi wykreować nową energię – polityczną, programową, mobilizacyjną – na opozycji, a nawet w samej Platformie.
Tuż po swoim powrocie Tusk słusznie zauważył, że program czy wizja danej partii są wtórne wobec jej siły, która sprawia, że wyborcy w jej program czy wizję zaczynają wierzyć. Dziś jednak dotarł do progu „siły” wyznaczonego przez 24-26 procent poparcia w sondażach. Warto zatem tę – choćby tak ograniczoną – „siłę” wypełnić programem i wizją.
Personalne ruchy, jakie widzimy w PO (nowe kierownictwo krajowe, nowe władze regionów) pokazują, że Tusk chce rządzić partią tak, jak rządził nią mniej więcej od 2009 do 2014 roku. Do formalnej współpracy i na formalne stanowiska w partii wybiera osoby dyspozycyjne i bez własnej charyzmy. Sam buduje wokół siebie coś w rodzaju bezpiecznej przestrzeni zbudowanej ze znanych sobie, zaufanych i całkowicie podporządkowanych ludzi. Podobnie jak przed odejściem Tuska do instytucji europejskich, także dzisiaj są to Paweł Graś, Igor Ostachowicz, Bartłomiej Sienkiewicz, Jan Krzysztof Bielecki. O ile kompetencje Ostachowicza jako PR-owca i spin doktora są ewidentne, można mieć wątpliwości, czy pełny skład Tuskowej ekipy wystarczy na wykreowanie nowej politycznej energii po stronie PO i całej opozycji.
Obecna sytuacja polityczna i sondażowa – po powrocie Tuska i po wycenie przez polityczny rynek faktycznych granic „efektu Tuska” – zastygła w coś w rodzaju pata. Kaczyński nie może rozpisać przedterminowych wyborów, na co miał nadzieję przed powrotem Tuska, kiedy Platforma ulegała powolnemu rozpadowi. Jest uwięziony w swojej niepewnej i zużywającej go wizerunkowo „śmieciowej koalicji”.
Opozycja ma szansę wystartować do kolejnych wyborów, przynajmniej z szansami na zwycięstwo. Tusk w obecnej sytuacji może wykorzystać do przejęcia władzy jakąś poważniejszą dekoniunkturę PiS czy poważniejszy kryzys wewnętrzny w obozie władzy, co jest osiągnięciem sporym, bo przed jego powrotem można było mieć wątpliwości, czy opozycja potrafi skorzystać nawet z takich darów od losu. Jednak staro-nowemu liderowi Platformy nie udało się do tej pory odzyskać takiej pozycji, która umożliwiałaby mu samodzielną zmianę trendu i przejęcie pełnej politycznej inicjatywy.
Zobacz więcej: Kaczyński ma problem. I coraz bardziej się denerwuje [PODCAST NEWSWEEKA]
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS