Boska Komedia zawsze była showcasem rodzimego teatru – raportem dla zagranicznych obserwatorów o tym, co ważnego wydarzyło się w ostatnim sezonie, o czym tu w Polsce rozmawiamy, jakie konwencje sceniczne testujemy, co mamy Europie do zaoferowania. W Krakowie zagranica zwykle kupowała spektakle na pniu, zachwycała się różnorodnością, młodością i europejskością polskiego teatru.
Festiwal ocalił swoją reprezentatywność i poziom zaproszonych do Krakowa realizacji, ale był o wiele biedniejszy niż zwykle, zmuszony do współpracy z zewnętrznym podmiotem (Instytut Adama Mickiewicza odpowiadający za dobór twórców i repertuar tak zwanego nurtu białoruskiego).
Goście z zagranicy patrzyli na to, co się działo i nie mogli zrozumieć, czemu zupełnie nie wybrzmiała tym razem idea festiwalu jako święta polskiego teatru, próba choćby chwilowej integracji środowiska, spotkania widzów i artystów z różnych obiegów teatralnych. Przyjechaliśmy na ten festiwal skłóceni i warczący na siebie.
Festiwal Boska Komedia
Fot.: materiały prasowe/ Festiwal Boska Komedia
Kłótnie nasze powszednie
Jeszcze zanim festiwal się zaczął, rozpętała się awantura o udział w pracach nad spektaklami o sytuacji na Białorusi artysty oskarżanego o przemoc, dotkniętego środowiskowym wykluczeniem i linczowanego w mediach społecznościowych. Oskarżenia wybuchły z ogromną i niezrozumiałą dla postronnego obserwatora siłą, poszybowały w stronę dyrektora artystycznego, że przyzwala, przymyka oko. Zaczęto lustrować program, piony moralne poszczególnych twórców, kwestionować rolę festiwalu. Ktoś nawoływał do bojkotu, inni pisali manifesty, a jednak z konkursu nie wycofał się nikt.
Bartosz Szydłowski tłumaczył, wyciągał rękę na zgodę, dziwił się, dlaczego jego festiwal zbiera baty za zaniechania i przekroczenia innych. Kłótnia o pożądaną i realną reakcję na zło przykryła właściwie wszystko: program, konkurs, spotkanie. Przez chwilę wydawało się nawet, że radykalne środowiska z uczuciem satysfakcji nie tylko odwołałyby tę edycję Boskiej Komedii, ale w ogóle zlikwidowałby cały festiwal, gdyby tylko mogły w ten sposób wyrazić swój sprzeciw wobec wszystkich udowodnionych i nieudowodnionych aktów niesprawiedliwości wobec słabych i niewidocznych polskiego teatru na przestrzeni ostatnich dekad.
I taki message poszedł z Krakowa do kuratorów światowych festiwali, taki meldunek złożyliśmy Europie, która przygląda się polskiemu teatrowi działającemu w warunkach pełzającego polexitu i stopniowego zawieszania demokracji.
Świat pękł nam na pół. Polski teatr nieodwracalnie się podzielił. Na młodych i starych. Na radykalnych i umiarkowanych. Na duży teatr i mały teatr. Na teatr polityczny w starym stylu i na nowy teatr polityczny: równościowy, godnościowy i tożsamościowy. Na teatr reżyserów „uprzywilejowanych” i „roszczeniowych”. Boska komedia pokazała, że te grupy przestały ze sobą rozmawiać, mówią ze sceny innymi językami i do innej publiczności, obsługują treściami różne pokolenia. Nie było na tym festiwalu widowni wspólnotowej, zjednoczonej w zachwycie lub gniewie. Gołym okiem było widać, że chodzimy wyłącznie na „swoje” spektakle. Młodzi ignorują opowieści starych, starzy lekceważą nowe poszukiwania. Jedni bronią teatru przed polityczną cenzurą, drudzy przed wewnętrzną przemocą. Jedni szukają kontaktu z tak zwanym statystycznym widzem, starają się go zaktywizować, pokrzepić, próbują trudnej sztuki rozmowy ponad rzeczywistością. Drudzy kulą się do wewnątrz, zamykają w elitarnym kręgu, szukają rudymentów teatru, nowej roli dla aktora i reżysera, jakby budowali nie współczesność teatru a bazę, na której wzniosą po latach nowy etyczny i sprawiedliwy sceniczny gmach. Wszyscy walczą już ze wszystkimi.
Piekło, czyściec, raj
Od samego początku festiwal Boska komedia pokazuje polskie spektakle w 3 nurtach. Inferno to konkurs najważniejszych realizacji sezonu, Paradiso – to zawody promocyjne dla młodych twórców, Purgatorio – przedstawienia towarzyszące, kontekstowe, mistrzowskie.
W tym roku doszły jeszcze dwie dodatkowe ścieżki repertuarowe. I o nich opowiedzmy najpierw. Zdecydowano się na pokazanie sześciu spektakli online, które w normalnych czasach bezwzględnie powinny do Krakowa przyjechać, wzbogacić program (warszawski Kruk z Tower Aldony Figury, Fanny i Aleksander Łukasza Kosa z Legnicy), poszerzyć kontekst o zagraniczne premiery polskich reżyserów (Austerlitz Krystiana Lupy z Wilna i Między nogami Leny… Agaty Dudy-Gracz z Kłajpedy). Pojawił się też temat Polska-Białoruś, efekt współpracy polskiego teatru z artystami kontestującymi reżim Aleksandra Łukaszenki. To miała być taka akcja solidarnościowa, oddanie głosu represjonowanym, uwięzionym i zamordowanym. Niestety, przeszła w mediach bez echa, przykryła ją sprawa Pawła Passiniego i MeToo. Jeden słuszny gorący temat przykrył drugi, chyba ważniejszy.
Nurt Purgatorio był w tym roku na Boskiej gęsty od gwiazd reżyserii i ważnych spektakli. 3siostry Percevala koprodukcja TR Warszawa i Narodowego Starego Teatru, 25-letnie, wciąż grane Rodzeństwo Lupy, wściekłe i doraźne Dziady Kleczewskiej z Teatru Słowackiego, aluzyjny i poetycki Śnieg Szydłowskiego z Łaźni Nowej, nieoczywisty, politycznie niepoprawny Debil Ratajczaka. W styczniu dojdzie jeszcze do tej listy jako epilog festiwalu Odyseja. Historia dla Hollywoodu Warlikowskiego. Trochę nie rozumiem decyzji o wyłączeniu aż tylu kluczowych realizacji z konkursu. Niby dostajemy pełny obraz sezonu, z drugiej jednak strony wiele wybitnych ról nie ma szansę na nagrodę.
A przecież Perceval przejmująco opowiada z pomocą Czechowa o starej Europie reprezentowanej w spektaklu przez rodzinę Prozorow sportretowaną na chwilę przed końcem i śmiercią, ustawioną przed lustrem, w którym odbijają się ich wszystkie niezrealizowane pragnienia. Ludzie stoją i wyją w rozpaczy, Beckett wyłazi z Czechowa, nic nie ma już sensu, nasz świat umiera. Grający Tuzenbacha Zygmunt Józefczak, patrzy w widownię tak jakby się żegnał na zawsze z teatrem, szukał w nas słów pożegnania.
Rodzeństwo Lupy dostało na festiwalu drugie życie, tercet Hajewska-Mandat-Skiba gra dziś dramat Bernharda nie tylko jako studium szaleństwa i geniuszu, toksycznej rodziny i win z przeszłości, ale pokazuje nowym widzom, czym wciąż może być i jak fascynujący może być realizm w teatrze. To Lupa skondensowany i demonstracyjnie niewizyjny. Przyglądający się poranionym ludziom jak w soczewce, w ciasnej przestrzeni domowego piekła.
Szydłowski biorąc na warsztat Śnieg Orhana Pamuka chciał pokazać artystę na rozdrożu, sytuację, w której nie można wybrać tej dobrej strony w politycznym sporze, każdy empatyczny i słuszny moralnie gest doprowadza do klęski, turecka rzeczywistość jest lustrem dla polskich uwikłań. Słuchamy wstrząsającej rozmowy islamskiego terrorysty (Daniel Dobosz) z jego ofiarą, zeświecczonym profesorem uniwersytetu (Artur Święs) i cierpnie nam skóra. Bo my już tak ze sobą rozmawiamy w Polsce. Jest tylko albo-albo. Infamia albo zdrada. Europejski gość na Dziadach Kleczewskiej musiał się czuć jak na ulicy podczas politycznej manifestacji, doświadczał gniewu i próbował zrozumieć jego powody, domyślał się, jak bardzo w przeszłości tkwią korzenie zła i jak źle czuje się dziś artystka w polskiej rzeczywistości. Widział, że słaba i cierpiąca Konrada Dominiki Bednarczyk nie ma żadnych szans w konfrontacji z rozpanoszoną, nieusuwalną władzą Senatora Jana Peszka. Już z rozmowy tych kilku spektakli towarzyszących wyłaniał się raport o naszym rozchwianym stanie świadomości. Panice i lęku.
Piekło
Tysiąc nocy i jedna. Szecherezada 1979 krakowski spektakl Wojciecha Farugi oparty na dramacie Magdy Fertacz opowiadał o wizycie Oriany Fallaci w Iranie Chomeiniego, chwilę po zwycięstwie rewolucji islamskiej. Najpierw oglądaliśmy dokumentalne kadry z Teheranu ery szacha – takie europejskie miasto na środku pustyni, modnie ubrani mężczyźni i dziewczyny w minispódniczkach. Fetowana przez reżim Fallaci (za wywiad, który pogrążył Pahlaviego) spotykała ich jeszcze na początku spektaklu a potem scena za sceną kobiety przebierały się w czadory, mężczyźni próbowali uciekać z kraju, terror narastał. W spektaklu Farugi pustynia wdziera się do pokoju hotelowego, opowieść o religii triumfującej i kolaboracji z systemem zmienia się w katalog ludzkich losów, indywidualności zmiażdżonych przez ideologię. Fallaci nie zniszczy Chomainiego kolejną rozmową, która pójdzie w świat, nie uratuje nikogo, może tylko zapamiętać zamordowanych. Faruga i Fertacz pokazują Iran ale myślą Polska i Europa: jak wiele brakuje nam do takiego zwycięstwa fundamentalizmu, zamknięcia na świat, nietolerancji?
W poznańskich Czerwonych nosach Jan Klata szukał antidotum na smutek pandemii. Kolejny raz buduje wizję rozpadu starego porządku, w czasach dżumy śledzi narodziny i upadek zakonu bożych błaznów, rozśmieszających ludzi na chwilę przed śmiercią pod wodzą ojca Flotte (Łukasz Schmidt). Wzniecających żywioł anarchii. Klata nasyca spektakl rockowymi i popowymi szlagierami wykonywanymi na żywo przez trupę zakonników, tyle że każe im śpiewać je po łacinie, buduje dziwny sarkastyczny most między tamtym a naszym średniowieczem. Upraszcza swój teatralny język i przesłanie, chce spektaklu popularnego, w którym widzowie będą się śmiać ze śmierci i zagrożenia. Chwilami widać jak zestarzały się jego sceniczne tricki, ale na publiczność ten rodzaj dezynwoltury nadal działa, reżyser gmera w tym, co w nas najbardziej pospolite i proste. Zapomnieć, uśmiać się do rozpuku.
Obywatela Kane to kolejna podróż do Ameryki duetu Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin. Po rodzinie Kennedych, Charliem Chaplinie przyszedł czas na klan Hearstów. Historia porwania córki magnata prasowego, wnuczki pierwowzoru Kane’ a z filmu Orsona Wellsa staje się pretekstem do przetestowania kilku strategii aktywizujących współczesną polską publiczność. Aktorzy Starego Teatru zmieniają się w terrorystów, ogradzają cześć widowni siatką, żądają od nas deklaracji politycznych – kogo nienawidzisz, co chciałbyś wysadzić. Namawiają do wejścia na scenę, niszczenia rekwizytów, zepsucia opowieści. Marta Ścisłowicz jako Patty Hearst, dziewczyna z bogatego domu, która przystaje do radykalnej grupy, kolejny raz łamie wszelkie konwenanse: gra nago na widowni, skuwa się kajdankami z widzem, przesłuchuje nas z mikrofonem, obraża, prowokuje. Mimo wysiłków aktorki spektakl grzęźnie na jałowym biegu, nie rozumiemy, co w rzeczywistości mogłoby zmienić nasze gesty sceniczne. Jesteśmy szantażowani emocjonalnie obecnością młodego bezdomnego chłopaka, żąda się od widzów, aby kupowali bluzy z jego wizerunkiem, zaprosili go do domu, wylicytowali kolację na jego rzecz. Jeśli tego nie zrobimy, jesteśmy źli i nieczuli. Mam wrażenie, że kolejny raz Rubin nie tylko testuje naszą wytrzymałość na radykalne działanie aktora co kompromituje teatr aktywizujący, dziwi go jego niemoc i bezradność. Pokazuje, jak bardzo chcielibyśmy, aby na scenie wydarzyło się coś ważnego politycznie i społecznie a potem bada, czemu się nie udało i kto jest temu winny.
W Halce Anny Smolar zajmujemy się operowym librettem, twórcy i twórczynie dekonstruują jego fałszywe narracje, przenoszą akcenty, dają Halce drugie życie. Bohaterka opery nie popełnia samobójstwa, oddaje dziecko kochankowi, zaczyna drugie życie. To spektakl złożony z dwóch części, w pierwszej poprawiamy przeszłość i jej literaturę, w drugiej marzymy o lepszym świecie dziś, bez patriarchatu, który jest tak samo opresyjny wobec kobiet jak i mężczyzn. W Smolarowej utopii wszyscy bohaterowie tworzą rodzaj ahistorycznej rodzinnej komuny, zajmują się dzieckiem, wyrażają i realizują swoje pragnienia.
W sosnowieckim Wujaszku Wani Piaskowskiego i Sulimy przyglądaliśmy się zbiorowości zamkniętej nie w XIX wiecznej Rosji a w teatrze, uwięzionej w konwencjach i pozach, szukającej nowego języka egzystencji, przeciwko sztuczności i obyczajowemu rytuałowi. Bergmanowska Sonata jesienna z Teatru Narodowego to monumentalny popis Danuty Stenki w roli artystki, która musi dorosnąć do wzięcia odpowiedzialności za przeszłość, zedrzeć kolejne maski, które przyrosły jej do twarzy.
Młodzi mówią szeptem
Kontrą do tych wielkich spektakli z działu Purgatorio i Inferno były kameralne przedstawienia młodego pokolenia twórców. Zrealizowane jakby w zupełnej izolacji od głównego nurtu polskiego teatru, wsobne, z pozoru nieatrakcyjne i nieefektowne. Minimalne. Formalne. Zajmujące się teatrem podstawowym, ledwie co wyemancypowanym z instalacji, filmu, etiudy. Oparte na jednym pomyśle, którym wwiercają się w głowy twórców i widzów.
Od lat kierunek takich poszukiwań wyznacza Weronika Szczawińska, wyrocznia dla młodych twórców. Pokazała na festiwalu Onko, bardzo osobistą opowieść o diagnozie raka piersi zapośredniczoną stand-upowym występem aktora Sebastiana Pawlaka, który wciela się nie tylko w chorą reżyserkę, ale i zagłusza jej relację, historiami z własnej drogi aktorskiej. Rak zostaje obśmiany, ściśnięty formą żenującego kabaretu. Szczawińska odbiera artyście dotkniętemu chorobą wszelką wyjątkowość, z rozmysłem nie daje głębokich myśli i porad. Teatr nie ma charakteru autoterapii, prowadzi graniczną sytuację w stronę abstrakcji.
W Maszynie z Bydgoszczy reżyserka filmowa Jagoda Szelc uruchamia proces eliminacji złych wspomnień i emocji z ciała ochotniczki. Sara Cellar-Jezierska przypięta do obracającego się ramienia jakiegoś fabrycznego urządzenia jest poddawana przez czwórkę aktorów-inżynierów społeczno-medycznemu eksperymentowi – z pozoru leczniczemu, a tak naprawdę rugującemu z nas wszelką indywidualność. Bezpieczne miejsce Tomasza Fryzeła to spotkanie dwójki aktorów na pustej scenie, tworzenie prywatnego archiwum, składanie depozytu, w którym zamknie się całe młode życie na pamiątkę tuż przed końcem świata. Fryzeł i jego aktorzy tworzą teatr poetycki, przyglądający się odczuciom pokolenia, manifestacyjnie skulony do wewnątrz, nieefektowny i subiektywny. Słuchamy medytacji dziewczyny i chłopaka, ich opłakiwania życia, którego nie będzie i zdumiewamy się nad pokładami niewiary i smutku, jaka jest w tym nowym teatrze.
We Wstydzie Małgorzata Wdowik wybiera się w podróż do domu matki, chce zastanowić się nad jej drogą życiową, odpowiedzieć na pytanie, co dziedziczymy. W reportażu filmowym oglądamy jej pokój dzieciństwa, słuchamy rozmowy z prawdziwą matką reżyserki, świadkujemy wyprawie do domu złego, czyli do domu babci, skąd wyszły wszystkie złe rodzinne wspomnienia, uprzedzenia i blokady. Na scenie w żywym planie aktorki Teatru Nowego Jaśmina Polak i Ewa Dałkowska odgrywają sceny matka-córka, przewodnikiem po świecie reżyserki jest Magdalena Cielecka. W pięknych, zrobionych jakby od niechcenia mikroscenach symbolicznych na model domu rodzinnego opada inny, większy, dziewczyna leży z głową w domku dla lalek, z okien wystają jej głosy. Córka zamienia się ubraniami i rolami z matkę, nie wiadomo kto komu co objaśnia. Role rodzinne są płynne.
Ani razu nie wychodzimy z tych wewnętrznych opowieści w wielką historię, nie ma tu polityki i społecznych interwencji. Artyści są sami ze swoim ciałem, wspomnieniami, bliskim kręgiem ludzi i emocji. Świat nie jest im do niczego potrzebny, teatr służy do porządkowania głowy, ratowania wewnętrznej równowagi, pytań o własne człowieczeństwo.
Werdykt
Siłą Boskiej Komedii zawsze było zagraniczne jury – wedle starej zasady Rilkego tylko „obcy może powiedzieć prawdę”, więc wszyscy ci zaproszeni do oglądania polskich spektakli dyrektorzy festiwali, selekcjonerzy, krytycy i twórcy nie musieli przestrzegać lokalnych hierarchii, nagradzali przedstawienia bez pytania o interes polskiego teatru. Wybierali do nagród to, co podobało się im a nie to, co miało dobrą prasę i środowiskowy fejm. Wiele razy werdykty Boskiej wywracały nasze spojrzenie na to, kto z polskich twórców robi teatr europejski a kto hermetyczny.
W tym roku Grand Prix trafiło do skromnego, piwnicznego spektaklu Małgorzaty Bogajewskiej, dyrektorki Teatru Ludowego. Jej Wujaszek Wania rozpisany w ciągle remontowanym domu Wojnickich był studium czterech rozpadających się mężczyzn u progu starości i nieistotności i trzech kobiet w różnych fazach depresji i walki o siebie. Cztery nagrody aktorskie dla Jadwigi Lesiak, Maji Pankowskiej, Piotra Pilitowskiego i Piotra Franasowicza to nokaut dla reszty stawki. Jury obróciło się plecami do wielkich spektakli, inscenizacyjnego rozmachu. Postdramatyzm i aktualność przegrały ze skromną realistyczną opowieścią o ludziach udręczonych przez życie. To już drugi bezdyskusyjny triumf Teatru Ludowego w ostatnich latach, po nagrodzie dla Sekretnego życia Fridmanów Marcina Wierzchowskiego. Bogajewska odkryła receptę na teatr w pandemii – uniwersalną opowieść o rozpaczy, słabości i samotności, w której chcemy odnaleźć siebie i swoje rozterki.
„Wujaszek Wania”, fot Klaudyna Schubert
Fot.: materiały prasowe/ Festiwal Boska Komedia
Werdykt Jury pełen był kąśliwych uwag i lekko tylko zawoalowanej krytyki wobec polskiego teatru. Jakby ten skład obserwatorów zanegował kierunek, w którym idziemy, w którym chcemy angażować widza. Demonstracyjnie nie nagradzano najważniejszych reżyserów i scenografów, skupiono się na równorzędnych nagrodach dla aktorów (wyróżniono Danutę Stenkę, Łukasza Schmidta i Sebastiana Pawlaka). Werdykt nurtu młodych twórców to nagrody dla autorek tekstu Wstydu, realizatorów Bezpiecznego miejsca, reżysera Wiktora Bagińskiego za Serce z TR, historię polskiego czarnoskórego artysty i jego ojca, Benjamina Bukowskiego za przybliżenie historii polskich Arian. Doceniono studentki z warszawskiej Akademii Teatralnej za Klub, głos dziewczęcego protestu przeciwko metoo w szkołach teatralnych i polskim teatrze.
Boska Komedia już za nami, ale kłótnie i spory, które jej towarzyszyły zostaną z nami na dłużej. Jury próbowało podpowiedzieć nam, żeby w walce o rzeczywistość i w próbach naprawy teatru nie zapominać o tym, co jest istotą jego sztuki: o pokazywaniu cichych ludzkich dramatów, o aktorstwie, czyli oddawaniu głosu ludziom zapisanych przez kogoś innego, o skromności, która jest podstawą każdego wielkiego dzieła.
Wzruszył i zaskoczył mnie ten główny laur dla Wujaszka Wani. Mały teatr wygrał z wielkim. Jeszcze raz. I może nie ostatni. Przyjedźcie do Krakowa, na Scenę pod Ratuszem do małej salki, gdzie ósemka aktorów gra najlepszy i najbardziej eksportowy polski spektakl tego sezonu.
Czytaj też: Od portugalskiej Tamery po duńską Christianię. Tak działają współczesne komuny
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS