Piękno jest rzeczą względną. Gdy mieszkałem na warszawskich Jelonkach, bardzo lubiłem chłopaków, moich sąsiadów, którzy chodzili ubrani w kolorowe dresy. Były dla nich szczytem trendu, szpanu i urody. Dokładnie w tym samym czasie selekcja w warszawskich lokalach gastronomicznych zakazywała wstępu takim jak oni. „Drech” to było pogardliwe określenie tępaka, bandziora, a sam strój uważano za synonim podłego smaku, kiczu, niskiej kultury i znak rozpoznawczy ludzi marginesu. Ci, co go nosili, mieli przerąbane. W tym samym czasie w dresach śmigała Madonna i cały zbuntowany, pełen świeżo upieczonych milionerów raperski Nowy Jork, który dla dekoracji wieszał sobie dodatkowo na szyi wielkie budziki, metry złotych łańcuchów, chodził w bejsbolówkach z daszkiem w bok i w spodniach założonych tył naprzód z metkami wywleczonymi na wierzch. W Polsce nie mieliby życia.
Coś, co ja uznaję za piękne, inni mogą uznać za wstrętne. Tak było z długimi kudłami, które moje środowisko kochało, a za które milicja i żulerka nas ścigały. Ludzie na prowincji nas wyzywali, z wzajemnością zresztą, bo oni w niedziele chodzili w białych koszulach, co było dla nas szczytem wiochy. Tak było z punkiem, ich postrzępionymi piórami, klejonymi na cukier na irokeza, agrafkami zamiast srebrnych kolczyków, ciężkimi glanami, pieszczochami i ćwiekami, obcisłymi spodniami rurkami – wszystko w opozycji do hipisowskich dzwonów w kwiatki i jeszcze bardziej wobec eleganckich garniturów ludzi biznesu. To pierwsze z brzegu przykłady.
Gdy patrzę na zdjęcia brazylijskich slumsów, piętrzące się wzgórza bud z blachy i dykty, w których mieszka bezdomna biedota, te zdjęcia są piękne. I te dzielnice są piękne. Choć mieszkać tam bym nie chciał. Oni uwielbiają intensywne kolory – sąsiadujące ze sobą blaszaki są niebieskie, żółte, zielone, pomarańczowe, tęczowe. Często tańczą na ulicach, kobiety są wtedy pełne erotyzmu, mężczyźni w gestach szarmanccy. W Polsce one zostałyby nazwane szmatami, panowie zostaliby wyzwani na solo. Są zbyt wyzywające, a oni zbyt macho i mają ciemną skórę.
Fotografie starych ludzi – Greków, ludzi Lakota, Arabów w turbanach, Afrykanów, Polek w chustach ze wsi – z twarzami przeoranymi tysiącami zmarszczek, czasem szczerbatych, ze spękanymi naczyniami w białkach oczu, ubranych w siermiężne koszule, sukmany, stroje ludowe – ludzie ci są po prostu piękni. Wieża Eiffla jest piękna. I indiańskie tipi jest piękne, zwłaszcza nocą, gdy wewnątrz płonie ognisko, by ludziom było ciepło.
Zabrało mi sporo czasu, by zrozumieć, że nie ma rzeczy brzydkich. I że nie ma ludzi brzydkich. Brzydkie mogą być tylko ich słowa i czyny. Potrzebowałem lat – od tego się w sumie zaczęło – by zrozumieć, że nie ma brzydkich drzew. I nie ma brzydkich psów. Ani zwierząt. Ani domów. To tylko my mamy zwichrowane poczucie estetyki i gust, od którego niełatwo się uwolnić.
Zależy, skąd jesteś i jak cię wychowano, nosisz w sobie wirusa estetyki, który albo ci każe ryknąć śmiechem bądź splunąć na widok drugiego człowieka – albo zachwycić się nim. Jak na warsztatach Billy’ego Williamsa. Tolerancja wobec różnych kultur, różnych odmian piękna, rożnych religii, ras, orientacji i akceptacja wszystkiego, co nas otacza, jest najwyższą formą życia.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS