To jak w Polsce.
– Bo chyba taka ta Polska – nieustanny oberek. W mojej prywatnej teorii tańców narodowych polonez jest teatrem, cyrkiem jakimś. Koturnowym wymysłem wyższego pochodzenia, dworkiem z kolumnami i urojonym szlachectwem, gdy rodzina z dziada pradziada chłopska. Polonez to zabytek bez życia, truchło, a oberek to dzikość, żywioł, kręci się po nim w głowie. Słowiański taniec derwisza. Wyobrażasz sobie, że skrzypkowie dawni, grajki zwykłe, nie żadni wielcy artyści, potrafili grać po 20 godzin bez przerwy na weselu? Kieliszek wódki raz na jakiś czas i wszystko wirowało. To było obłędne. Chciałbym kiedyś tak wystąpić z chłopakami. 20 godzin i co jakiś czas kieliszek. Chociaż jak Piotrek Bukowski schodzi ze sceny po 40 minutach, to tak jakby schodził po 20 godzinach. Taka jest ta muzyka.
Byłeś kiedyś na takim weselu?
– Bywałem na zabawach wiejskich w remizie, przy akordeonie. Z czasem doszła do tego gitara elektryczna, perkusja, bo życie się unowocześniało, ale jednego razu wywaliło prąd. Zostały tylko bębny i akordeon. Przez parę godzin tak grali. Aż iskrzyło. Do tej pory, jak o tym opowiadam, mam ciarki. Ta kręćba i kręćba bez końca. Czasami tylko ktoś wiadro wody wylewał na drewnianą podłogę, żeby kurz trochę opadł. To takie polskie. Kręcenie w kółeczko i ciągłe próbowanie, żeby choć trochę się oderwać, do góry, do przodu może, ze wszystkich sił. A gdy się przez przypadek uda albo mamy tylko złudzenie, że się udało, to zaraz potem jest pierdut. I po zabawie, po weselu. Zostaje tylko kac.
Czytaj też: Jerzy Stuhr: Twarz małego cwaniaczka albo zmęczonego robotnika – potoczna, zwyczajna twarz bywalca barów mlecznych
Jak ten, który mamy od sześciu lat?
– Rozmawiamy o sztuce, a nie o polityce. Ale oczywiście ta płyta jest opowieścią o moim narodzie, który naprawdę nie ma szczęścia. Zamienił oberka w disco polo. Zwulgaryzowane, sprymitywizowane, zmechanizowane „bum-cyk”, „bum-cyk”, „bum-cyk”. Nasz narodowo-nowożytny discopolowy trans.
Deklamujesz na płycie litanię z modlitewnika swojego dziadka, twardego mazowieckiego chłopa, którego bali się ludzie i zwierzęta, a który przed figurką Matki Boskiej klękał pokornie.
– Nie brutalizujmy mojego dziadka, bo większość dziadków była wtedy brutalna. Wieś była brutalna, przemoc była codziennością. Nadal jest, tylko trochę ugładzona. Na wiejskich zabawach w czasach mojego dzieciństwa wszyscy tłukli się do krwi, co było tak naturalne, że stanowiło wręcz kodeks honorowy, nieodłączny element życia.
Nagrywanie płyty w szałasie Andrzeja Stasiuka w Beskidzie.
Fot.: Kamil Gubała / NIEZAREJESTROWANY
Dzikość serca, fantazja ułańska czy mental zakapiorów?
– Wszystko po trochu. Pamiętam cudowną zabawę, na której pojawiła się milicja. Przyjechała syrenką z napisem MO na drzwiach, co już samo w sobie było śmieszne. Milicjanci wyłuskali z tłumu miejscowego watażkę, żeby go aresztować, a wtedy tłum ruszył, aby odbić podejrzanego. Milicjanci musieli ratować się ucieczką w ściernisko. Jeden wyciągnął pistolet i zaczął strzelać w powietrze. Pamiętam rozbłyski w środku letniej nocy. Miałem z siedem lat. Jeśli pytasz o dzikość – oto ona – cudowna dzikość sfory, plemienia, które odbija swojego i pierdoli wszystką władzę. Nieważne, czy kogoś zabił, zgwałcił, okradł, ale nasz ci on i go nie oddamy. To także pochodna oberka.
A nasza religijność – czy jest plemienna?
– Ona znika, znika po prostu, jak w całym zachodnim świecie. I co nam zostanie? Co włożymy w to miejsce? Nie jestem filozofem, ale do głowy przychodzi mi tylko konsumpcja, która jak narkotyk chwilowo niweluje lęki, tłumi strach przed światem, łagodzi głód tożsamości. Tyle że i konsumpcja się kończy. Na poziomie, do jakiego nasz świat ją wywindował, jest nie do utrzymania, czujemy to intuicyjnie. Ten mój naród ukochany pewnie więc znowu zostanie z ręką w nocniku. Rozbity, pozbawiony dostępu do konsumpcji i z utraconą religijnością zostanie skazany na średniowieczne szaleństwa, czego toruńska sekta jest zapowiedzią. Bo instytucja, która powinna pielęgnować naszą religijność, okazała się próchnem, co widzi każdy z wyjątkiem tych spryciarzy w przebraniach.
Biskupi dzięki sojuszowi tronu z ołtarzem robią dziś biznes życia.
– Dziś robią, jutro. A pojutrze? Co zostanie pojutrze? Kompletny brak instynktu samozachowawczego i zrozumienia, na czym polega świat. Rozmawiam z księżmi, tymi mądrymi, tymi, których instytucja nie słucha, i oni mówią: „Upokorzenie, tylko upokorzenie, a potem może coś z tego jeszcze będzie”. My zresztą na tej płycie, a mam nadzieję, że i na przyszłych koncertach, część tego ich biznesu odbieramy. Bo w końcu muzyka jest czymś w rodzaju nieortodoksyjnej mszy, a saksofon Mikołaja brzmi przynajmniej tak samo potężnie jak organy oliwskie.
Mówisz o próbie szukania głębokiej duchowości, a w Polsce zderza się ona z płytką religijnością. Może właśnie ona jest naszym DNA?
– Już Czesław Miłosz pytał, co to za religia, która żadnej herezji nie zrodziła? Nie było spięcia, walki, wojen religijnych, które wynikają z głębokiego przeżywania, z rozdarcia, z poszukiwań. Pewnie nasza religijność jest płytka, ale innej nie mamy.
Jak się w niej odnajdujesz?
– Moja religijność zawsze odbywała się poza Kościołem. Chodziłem na msze, ale w lodowatych kościołach Warszawy i po wsiach, wypełnionych ciepłem ludzkim, miałem własne doświadczenia, nie kanoniczne, niewynikające z katechetycznej nauki czy rekolekcji o ogniach piekielnych głoszonych przez wyszkolonych gości obdarzonych epickim darem. Mnie wabiła łagodząca wszystko maryjność. Kobiecość po prostu zamiast traumatycznego świata żądnych krwi i władzy facetów. Pan Bóg z siwą brodą był dla mnie kimś obcym. Jezus właściwie nie miał żadnego znaczenia, gołębica stanowiła kompletną abstrakcję. Gołąb? Jaki gołąb? Co innego maryjność. Kult zakamuflowanego piękna kobiety powielonej w tysiącach przedstawień. W dzieciństwie nie czułem się skrzywdzony przez religię, poza nudą i przymusem, ale może dlatego, że miałem na tyle wyobraźni własnej, aby przysposobić sobie religię do dziecięcych, aczkolwiek nie niewinnych celów.
Mówisz o Matce Boskiej?
– Pięknej bogini. Obiekcie erotycznych pragnień. Siedmio-dziesięcioletni chłopak tak to przeżywa i żadna bariera poprawności religijnej nie była mnie w stanie od tego oddzielić. Nie miałem poczucia grzechu, a nawet jeśli miałem, to był to słodki grzech. Wyobrażałam sobie, jak ta Matka Boska może wyglądać pod tymi swoimi błękitami. Tu Kościół katolicki nie dał rady sformatować mi myśli. Jako dzieciak miałem do tego prawo, tak jak teraz mam prawo interpretować, czy to nasza religia, czy mitologia.
A religia czy mitologia?
– Przed gipsową figurą Matki Boskiej klękają biskupi i kilkuletni chłopcy. Faceci w mundurach i twarde chłopy jak mój dziadek, który u siebie w domu odprawiał majowe. I z twarzą rozświetloną wewnętrznym blaskiem recytował : „Wieżo z kości słoniowej. Domie złoty…”. Cóż to mogło znaczyć w naszej rzeczywistości czarnej, chłopskiej, postniewolniczej? Złoto wiadomo, ale kość słoniowa? Oglądałem polską wieś najpierw na zabawie w remizie, a potem tych samych ludzi odmawiających litanię: „Wieżo dawidowa. Bramo niebieska. Gwiazdo zaranna….” Tu-tu-tu, tu-tu-tu, tu-tu. Tu”. Rytm, mantra, napieprzanie, kręćba, kręćba, znowu kręćba. I kobiety monotonnie, hipnotycznie odpowiadające na wezwania dziadka: „Módl się za nami. Módl się za nami”. Niesamowite napięcie między rzeczywistością a pragnieniem. Mój kraj. Właśnie o tym próbowaliśmy opowiedzieć na tej płycie. Bo któż nie zna oberka? Nawet ostatni ateiści znają chyba litanię do Matki Boskiej.
Czytaj także: „Jesteśmy bardzo na pokaz. Tolerancyjni, bo tak wypada. W głębi duszy nosimy w sobie kołtuna”
Byłeś ministrantem?
– Ja ministrantem? W zuchach nie byłem, w harcerstwie nie byłem, a ty mi z ministranturą wyjeżdżasz. Ale Piotrek Bukowski był. Nakupiłem kadzideł w sklepie Maryjka w Gorlicach i paliliśmy je, łojąc pogańską muzę. Zapach. Słodka duszność, zmysłowość. Kościelne kadzidła się nie zmieniły, a pamięć zmysłów szybko otwiera drogę do dawnych obrzędów.
Jak narodził się pomysł nagrania tej płyty?
– Z kumoterstwa, z tego, co jest polską specjalnością, czyli rodzina na swoim. Jechałem samochodem z zięciem (nie do końca formalnym), czyli Piotrkiem Bukowskim, i puściłem mu nagrania dawnych ludowych skrzypków z kolekcji Andrzeja Bieńkowskiego, wielkiego kolekcjonera wymierającej muzyki południowego Mazowsza. Pozbierał dziadków z powykręcanymi rękami, którzy od lat nie grali, dał im skrzypce i skompilował z tego dwie płyty. Słuchaliśmy ich: Józefa Kędzierskiego, Piotra Gacy… Muzyków weselnych, mistrzów improwizacji, mazowieckich Hendrixów i to właściwie oni są ojcami tej płyty. Bo chyba wiedzieli instynktownie, o co w tej naszej polskiej duszy chodzi. Piotrek Bukowski powiedział, że to jest świetne, po czym parę miesięcy później przysłał mi nagrania. Stały się punktem wyjścia do płyty.
Spotkaliście się w czerwcu ubiegłego roku.
– Zjechali do mnie w Beskid. Piotrek z gitarą, Hubert z perkusją, Mikołaj z saksofonem. I zaczęła się jazda bez trzymanki. Ober nasz powszedni. Spojrzałem na kolekcję moich modlitewników na półce w szałasie i żeby tę ciemność, tę zwierzęcość muzyki rozświetlić, zacząłem czytać litanię, którą niemal znałem na pamięć.
Nagrywanie płyty w szałasie Andrzeja Stasiuka w Beskidzie.
Fot.: Kamil Gubała / NIEZAREJESTROWANY
W materialne filmowym z tego spotkania pojawia się figura Matki Boskiej. Jest twoja?
– Oczywiście, że moja. Z Lichenia przywiozłem. Jestem fanem Lichenia, jeżdżę tam, gdy tylko znajdę się w okolicy. Raz poszedłem oglądać Matki Boskie, bo wybór tam mają imponujący, i znalazłem dokładnie taką jak z dzieciństwa. Gipsową, w biało-niebieskiej szacie. Pani, która mi ją sprzedawała, powiedziała wzruszona: „Proszę pana, to jest ostatnia gipsowa, którą mam. Więcej już nie będzie. Teraz wszystko z Chin idzie”. Koniec prawdziwych Matek Boskich. Wtryskarka i plastik. Wziąłem tę gipsową w ramiona, ma z metr co najmniej, i powiozłem przez Polskę, żeby postawić u siebie jako ucieleśnienie duchowości polskiej. To był akurat jakiś tour autorski po Polsce, więc stawałem w hotelach, zawijałem moją Matkę Boską w koc i niosłem do pokoju na noc.
W recepcji się nie dziwili?
– Pytali, co to, a ja odwijałem koc i mówiłem: „Matka Boska. Samej jej przecież na noc w samochodzie nie zostawię”. Potakiwano ze zrozumieniem.
Po co jeździsz do Lichenia?
– Dla piękności niezwykłej tego miejsca. Niedocenianej przez lewicowo-liberalnych intelektualistów wielkich miast. Narzekają na estetykę, a ona jest taka jak my. Kompletnie samoswoja, drugiej takiej na świecie nie znajdziesz. Ludowa, monumentalna. Jak się podjeżdża bocznymi drogami, zwłaszcza latem, w piękną pogodę, to z błękitów okolicznych jezior i złotych łanów zbóż wyłania się złoty przybytek postawiony ot, tak, bo się proboszczu przyśniło. „Domie złoty. Arko przymierza…”. To jest opowieść o naszej tożsamości. O tym, czego w swojej masie oczekujemy. Tłumy tam wchodzą, autokary całe, wycieczki, chóry parafialne stają i śpiewają. Większość w zachwycie. Wiesz, teraz sobie pomyślałem, że moglibyśmy zagrać w Licheniu.
Przed głównym ołtarzem?
– Może na początek przy którymś z bocznych. Bębny Huberta z diabelnie nisko nastrojoną centralką dźwigają licheńską kopułę do nieba niczym jakiś nadprzyrodzony podnośnik hydrauliczny. Iskrząca gitara Piotrka wprawia w drżenie te wszystkie babilońskie złocenia, fryzy, gzymsy, cudeńka, złociste kłosy, anielskie skrzydła i to wszystko wibruje w jakichś niebiańskich częstotliwościach i żeby się nie rozleciało albo nie spłonęło – bo Hubert i Piotrek to jednak muzyczni podpalacze i terroryści, musi wejść saks Mikołaja, żeby jak organy (owe oliwskie) wypełnić nawę, ugasić i ocalić jednak.
No i ty.
– No i ja, zdziadziały i nieutalentowany Morrison mamroczący słowa świętego tekstu, dorzucając to i owo od siebie. Tak, tak to widzę. Jeśli parafialne chóry mogą, to czemu nie my? Każdy ma prawo do własnej mszy. To jest właśnie mój pomysł na biznesową konkurencję z episkopatem, a może i samym Watykanem.
Podoba ci się ten Licheń naprawdę?
– A jakże! Choć sypie się, bo to jakaś taniocha. Anioły obłażą, aluminium galwanizowane zamiast złota. I jeszcze tego ks. Makulskiego odpiłowali z pomnika od naszego papieża po filmie braci Sekielskich. Jak byłem tam ostatnio, to był już folią zawinięty. Ciekawe, co z nim zrobili? Do jakich lochów narodowej dumy i wstydu trafił i czeka, czy go z powrotem jeszcze przyspawają? Żywa historia. I taka polska.
Nagrywanie płyty w szałasie Andrzeja Stasiuka w Beskidzie.
Fot.: Kamil Gubała / NIEZAREJESTROWANY
Powiedziałeś: „Licheń to opowieść o naszej tożsamości, o tym, czego w swojej masie oczekujemy”. Czego więc oczekujemy? Jarmarcznej mocarstwowości?
– Przepraszam, ale słowo „jarmarczna” jest tu nie na miejscu. To jest skala babilońska. Częstochowa przy Licheniu może się schować. Ciasnota opętana patriotyzmem. Duszno i ciasno. Atmosfera oblężonej twierdzy, a Licheń ma wielkość i światło. O Toruniu nawet nie wspominam, bo to jest kompletna pomyłka, jurta szatana. A w Licheniu matki, dziatki, babki chodzą w zachwycie. Faceci za krzakami popalają w ukryciu, bo nie wiadomo, czy wolno tam zajarać, czy nie. Ale jest super. Wszyscy grzeją się w tym blasku.
Myślisz, że w Licheniu bije serce naszej 90-proc. katolickości?
– Powinno bić. Bo to jest takie przyziemie. W zamierzeniu nieuwikłane politycznie. Na ścianach wymalowano tam historię Polski w potężnych monidłach, takich trzy na cztery metry. Od Chrobrego czy Mieszka przez całą galerię naszych zwycięstw i klęsk, aż na końcu, w tym samym wielkim formacie Wałęsa ze swoim wąsem, który podpisuje wielkim długopisem Porozumienia Sierpniowe. „Matkie Boskie” ma w klapie. Dali mu miejsce w historii.
Pytanie, czy nie trafi do lochów narodowej dumy i wstydu?
– Może tak być, bo to teraz zdrajca i zaprzaniec, ale jeśli gdzieś szukać arki, na którą wsiądzie ten naród udręczony, uciemiężony przez obcych, przez historię, przez nieprzystawalność do świata, to właśnie tam. Gigantyczny okręt, który odpłynie z tego przeklętego miejsca geografii Bóg jeden wie dokąd.
Geografii się nie zmieni. Myślisz, że twój naród będzie miał kaca w Wigilię, łamiąc się opłatkiem i zostawiając puste miejsce przy stole, gdy na polskiej granicy umierają ludzie?
– Mój naród będzie miał kaca na drugi dzień. Znaczy się w pierwszy dzień Bożego Narodzenia. To pewne. Może nie cały, ale spora jego część.
A co do granicy… Chciałem napisać książkę – niewinną, piękną, o moim dzieciństwie nad Bugiem. I nieboszczyk mi wpadł do tego Bugu. Utopił się. Teraz wypływa w mojej wyobraźni. Syryjczyk powtarzający: „Germany, Germany”. Człowiek chce wrócić do niewinności, do świata dobrego i nie da się, po prostu się nie da. Tyle mogę zrobić jako pisarz. Tę granicę i tego nieboszczyka wpisać we własną historię.
Premiery 49/2021
Fot.: Materiał prasowy
Czytaj też: Anja Rubik: Wierzę, że kobiety są lepszymi liderkami na dzisiejsze czasy niż mężczyźni
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS