Umowa koalicyjna, jaką zawarli socjaldemokraci, Zieloni i liberałowie, oznacza jeśli nie rewolucję, to głęboką zmianę w sposobie myślenia Niemiec o UE. A przynajmniej o jej wschodniej części.
Priorytetem dla Angeli Merkel było utrzymanie we Wspólnocie krajów Europy Środkowej, a przede wszystkim Polski. Dzięki temu Niemcy nie są krajem granicznym Zachodu, mogą korzystać z zaplecza gospodarczego za Odrą i w jakimś stopniu rozliczają się ze skutkami II wojny światowej.
Jednak rząd Olafa Scholza stawia na coś innego: zachowanie tożsamości UE jako związku demokratycznych i praworządnych państw, nawet jeśli miałoby to oznaczać utratę niektórych krajów członkowskich. Koalicjanci zobowiązują się do naciskania na Komisję Europejską, aby z większą determinacją korzystała z pozostających w jej ręku narzędzi dla wymuszenia na Polsce i Węgrzech respektowania tak zdefiniowanych europejskich wartości. W umowie zapisano wręcz, że nie może być mowy o uruchomieniu Funduszu Odbudowy, jeśli nad Wisłą nie będzie funkcjonował niezależny wymiar sprawiedliwości.
Czytaj więcej
Nowe niemieckie władze są też gotowe zaangażować się w budowę „europejskiego państwa federalnego”, którego elementem byłoby zrezygnowanie z jednomyślności w polityce zagranicznej Unii. I znowu: to zasadniczy zwrot wobec polityki Merkel, która od 2017 r. odrzucała starania Emmanuela Macrona, aby budować bardziej federalną Unię wokół strefy euro. Jej sprzeciw wynikał po części z obawy, że doprowadzi to do marginalizacji wschodnich sąsiadów RFN.
Nad egzekwowaniem tych zapisów będzie czuwała nowa szefowa niemieckiej dyplomacji, wywodząca się z Zielonych Annalena Baerbock, której ugrupowanie stawia na ostrzu noża kwestie praworządności. A także socjaldemokrata Scholz, który ma większy dystans do twardej prawicy, jaką jest PiS i Fidesz, niż Merkel, która przez lata broniła w Bruksel … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS