A A+ A++

8 czerwca 1967 roku ludzie z mieszkania kamienicy przy ul. Sienkiewicza 10 w Katowicach dostrzegli chmarę much na oknie budynku naprzeciwko. Nie były to zwykłe muchy, a plujki – te, które żerują na zepsutym mięsie. Obrzydzający obrazek zaniepokoił obserwatorów.

Miejscowi problem z robakami znali już od jakiegoś czasu. Z mieszkania na poddaszu, należącego do często pijanego elektryka – Bogdana Arnolda – muchy wydostawały się stadami: przez okna, drzwi, wyłaziły rurami kanalizacyjnymi, zsypem. Od jakiegoś czasu na klatce roznosił się też coraz intensywniejszy fetor. Smród był nie do zniesienia.

8 czerwca 1967 roku milicja otrzymała doniesienie następującej treści:

“Zza drzwi mieszkania nr 9 wydobywa się trudny do wytrzymania fetor. Szyby oklejone są papierem, a okna po zewnętrznej stronie obsiadły roje much”.

Funkcjonariusze szybko zorientowali się, że mieszkańcy nie kłamią, ani nie wyolbrzymiają. Na klatce schodowej śmierdziało rozkładającym się mięsem. Woń nasilała się z każdym kolejnym piętrem. Elektryka Bogdana Arnolda nie było jednak w mieszkaniu na poddaszu.

Na pomoc wezwano straż pożarną. Strażak, który spuścił się na lince z dachu, siekierą rozbił szybę. Odór był tak okropny, że człowiek ten odmówił wejścia do środka bez maski gazowej. Gdy mu ją dostarczono, przełamał się, by przejść przez parapet. Nadepnął na coś miękkiego. Pod oknem leżało rozkładające się, zarobaczone ciało. Nie chcąc za długo się przyglądać, przebiegł przez pokój i otworzył drzwi dla czekających na klatce funkcjonariuszy.

Ci, którzy zobaczyli wnętrze, nie byli w stanie wytrzymać tam dłużej niż kilka minut. Po podłodze lokalu pełzały masy owadów. Zwłoki pod parapetem były dopiero początkiem makabrycznych odkryć. W łazience stała skrzynia murarska obita blachą, która służyła za wannę. W tym przypadku wykorzystano ją jednak do innego celu. Była pełna ludzkich szczątków, pociętych kawałków ciał i wnętrzności. Między nimi ruszały się tysiące larw. Spod tej prowizorycznej wanny wystawało, owinięte w gazetę, ludzkie podudzie. W kuchni milicjanci natknęli się na kolejne zwłoki, schowane w drewnianej skrzyni. Nieopodal – na piecyku – stał duży garnek, a w środku pływała ludzka głowa. W balii do prania wśród rozkładających się szczątków leżały dwie czaszki.

Nikt nie był w stanie wytrzymać tam długo. Milicjanci zmieniali się. Ci, którzy wychodzi, schodzili do sąsiadów na dół, by umyć się i zwymiotować. Nie mogli pojąć, że wśród gnijącego ludzkiego mięsa, na blacie kuchennym stał tykający budzik oraz mokry jeszcze pędzel do golenia. A więc – w takim otoczeniu – cały czas żył człowiek….

Sąsiedzi z kamienicy, w której mieszkał samotnie elektryk Bogdan Arnold, nie mieli o nim złego zdania. Był grzeczny, nie sprawiał problemów, tyle że często przychodził do domu dokumentnie zalany. Ale, czy on jeden? Nadużywanie wódki w PRL nie wyróżniało specjalnie człowieka.

Arnold kłaniał się sąsiadom, a w razie czego, jako “złota rączka”, mógł naprawić gniazdko, zamontować lampę. Takich przysług nie odmawiał, o ile był trzeźwy i był w domu – tak naprawdę na strychu, który przerobiono na prowizoryczne mieszkanie.

Przez półtora roku stosunki dobrosąsiedzkie pozostały niezmącone. Z czasem jednak sielanka się skończyła. Arnold zaczął zachowywać się dziwnie. Swoje drzwi obił blachą– tak jakby się czegoś obawiał. Do tego na ostatnim piętrze, gdzie znajdowało się tylko jego mieszkanie, zaczęło przeraźliwie śmierdzieć, a w kamienicy pojawiły się roje robaków. Owady wyłaziły z dziur i połączeń kanalizacyjnych. Zdarzało się, że w kuchni sąsiadów piętro niżej robactwo spadało wprost ze ścian na blaty, stół i talerze.

Życie pod mieszkaniem Arnolda stało się gehenną. Sąsiedzi próbowali się z nim rozmówić, ale od jakiegoś czasu nie dało się go zastać, Pojawiał się sporadycznie, a jeśli już, to kompletnie pijany.

Małżeńskie BDSM

Bogdan Arnold, choć niewysoki i krępy, podobał się kobietom. Miał przyjemną, budzącą zaufanie, nieco dziecięcą twarz. Nigdy nie narzekał na brak powodzenia u płci przeciwnej A że był pewny siebie i stanowczy, nie miał też problemu, by zaciągnąć partnerkę do łóżka.

Gdy na jaw wyszła jego mroczna tajemnica, okazało się, że jeszcze zanim zaczął zabijać, tkwiła w nim patologiczna, psychopatyczna osobowość o niespożytej żądzy seksualnej. Mówiły o tym przed sądem wszystkie partnerki Arnolda, które próbowały ułożyć sobie z nim życie.

Za maską miłego, grzecznego i niepozornego człowieka, krył się demon agresywnego seksu i przemocy. Był to człowiek o niepohamowanym temperamencie seksualnym, jednocześnie wyjątkowo brutalny i agresywny. Czerpał radość z tego, że mógł traktować kobiety jak rzeczy, że był całkowitym ich panem i władcą.

Pochodził z Kalisza, z szanowanej rodziny producentów fortepianów. Mimo, że jego rodzice należeli do “inteligencji”, on sam, być może z przekory, nie poszedł w ich ślady. Wyprowadził się z domu już w wieku 17 lat. Szybko się ożenił, jednak nie wytrzymał długo w roli żonkosia.

Zamknięta z nim w czterech ścianach kobieta uświadomiła sobie, że żyje z człowiekiem nieobliczalnym. Arnold pił, bił i uprawiał seks, a jeśli była próba odmowy – gwałcił. Miał z kobietą dziecko, jednak po rozwodzie nie utrzymywał z nią, ani z dzieckiem żadnych kontaktów. Wkrótce scenariusz się powtórzył jeszcze z trzema innymi kobietami, z których jedna urodziła mu kolejnego syna. W sądzie zeznała, że ich seks zawsze był poprzedzony poniżaniem. W takich warunkach się podniecał. Wyzywał, poniżał, następnie wiązał ręce i nogi i gwałcił. Wiązał i bił – kazał gryźć się po całym ciele.

“Wyzywał mnie od najgorszych. Wiązał ręce i nogi drutem, a do pochwy wkładał butelki po wódce. Dopiero kiedy mnie upokorzył, osiągał satysfakcję seksualną. Bił mnie, katował, a później przytulał i przepraszał. Wtedy osiągał orgazm” – zeznała jedna z jego partnerek.

Na Śląsk trafił w 1960 roku, w wieku 27 lat, z bagażem trzech nieudanych małżeństw, z których miał dwoje dzieci. Był rozbitkiem życiowym, ale specjalnie się tym nie przejmował. Pracował w miejscowych zakładach przemysłowych. Nigdzie nie zagrzał dłużej miejsca, głównie ze względu na absencje w pracy i pijaństwo. Wolny czas spędzał w lokalnych barach i na melinach, gdzie kontynuował picie. W trakcie kilkudniowych ciągów zażywał również przyjemności seksualnych – w ramionach miejscowych prostytutek.

12 października 1966 roku zabił po raz pierwszy. Był ciemny, deszczowy wieczór. Arnold upijał się w miejscowej mordowni – barze “Kujawiak”. Po pierwszej pięćdziesiątce wódki nie mógł już sobie darować. Musiały być kolejne. Jak zeznał – kobieta, którą później zatłukł młotkiem, sama przysiadła się do jego stolika. Była to około 30-letnia Maria B., choć nie przedstawiła się.

Zaczęli rozmowę. Arnold zwrócił uwagę na miękką, śpiewną wymowę nieznajomej. Okazało się, że pochodziła z Wołynia na Ukrainie. Rozmowa się “kleiła”. Kobiecie spodobał się przystojny nieznajomy. Arnold zamówił dla niej piwo, kilka setek wódki i przekąski. Później zeznawał, że to ona zaproponowała mu wyjście z lokalu. Nie odmówiła, gdy stwierdził, że mogą pójść do niego.

Tak zrobili, po drodze “zahaczając” o sklep monopolowy. W mieszkaniu atmosfera nadal była przyjemna. Arnold zrobił kanapki. Kobieta wydawała się chętna na seks, jednak gdy zbliżył się do niej i pocałował, zażądała pieniędzy. 500 złotych za noc.

Arnold był już mocno pijany, gdy padły te słowa. Wpadł w szał. Jak zeznał śledczym nieznajoma miała podrzeć sobie ubranie i zaszantażować go, że pójdzie na policję, i oskarży o gwałt, jeśli nie dostanie pieniędzy. Rozjuszony Arnold chwycił ją szyję i zaczął dusić, ile tylko miał sił. Kobieta szarpała się, drapała. Wtedy złapał za duży młotek ustawiony obok kuchenki i kilka razy mocno uderzył ją w głowę.

Bezwładne ciało osunęło się na podłogę. Po sprawdzeniu pulsu i upewnieniu się, że nieznajoma nie żyje, Arnolda ogarnął lęk. Nie wiedząc co zrobić ze zwłokami, włożył je do tapczanu. Silny strach postanowił opanować w jedyny znany sobie sposób. Chwiejąc się mocno na nogach wyszedł z mieszkania, by znów upić się do nieprzytomności.

Gdy po kilkudniowym ciągu, morderca wreszcie wytrzeźwiał i wrócił na poddasze, wyczuł swąd gnijącego mięsa. Przypomniał sobie, co się się stało i uświadomił sobie, że musi pozbyć się zwłok. Następnego dnia przyniósł z pracy gumowe rękawice i pyłochronną maskę. Kiedy wyciągnął ciało z tapczanu, stwierdził, że było już sztywne. By lepiej nim operować próbował je “zmiękczyć”, przykładając do skóry kabel wysokiego napięcia. Próba jednak się nie powiodła.

“Początkowo chciałem palić części zwłok, ale nie miałem węgla, a przy drzewie to nie szło. Otworzyłem więc przy pomocy noża kuchennego jamę brzuszną, skąd wyjąłem wszystkie wnętrzności, które krajałem na kawałki i spuszczałem otworem kanalizacyjnym znajdującym się w moim mieszkaniu, zaś same zwłoki umieściłem w skrzyni drewnianej obitej od wewnątrz blachą” – zeznał później.

Kolejne ciągi alkoholowe pozwoliły mu zapomnieć o sprawie. Dopiero, gdy w skrzyni z ludzkim mięsem zadomowiły się muchy i larwy, spróbował jeszcze raz pozbyć się ciała.

“Dla przyśpieszenia rozkładu zwłok chciałem kupić sodę kaustyczną, ale nie mogłem jej nigdzie dostać, wobec czego kupiłem około dziesięciu paczek chloru. Rozpuściłem go i zalałem gorącą wodą. (…) Obciętą głowę włożyłem do garnka z ciepłą wodą. Nie mogłem znieść tego widoku, dlatego poszedłem się napić do baru. Kiedy wróciłem, postawiłem kociołek na elektryczny grzejnik. Zasnąłem. Po obudzeniu stwierdziłem, że zawartość kociołka zagotowała się”.

Mimo problemów ze zwłokami, zdawał sobie sprawę, że zabójstwo, którego dokonał, choć budziło lęk, zasiało w nim również inne emocje. Poczuł przyjemność, naprawdę dużą przyjemność…

12 marca 1967 roku Bogdan Arnold poznał kobietę w barze “Mazur”. Milicja i prokuratura nigdy nie ustaliły jej tożsamości. Arnold postawił nieznajomej piwo, a gdy już dostatecznie się podpiła, poszli do niego. W mieszkaniu zaczął zachowywać się obcesowo i agresywnie. Wziął ją na siłę. Podczas stosunku bił, szarpał i gryzł. Potem kazał klęczeć i błagać o litość. Ściągnął pas, którym zaczął ją okładać. Bił też pięściami. Zabił, gdy przypadkowo odkryła zwłoki wcześniejszej ofiary (w innych zeznaniach twierdził, że zaprosił ją do mieszkania już z zamiarem zabójstwa). Kiedy zaczęła wzywać pomocy, chwycił za szyję i zacisnął z całej siły. Zwolnił dopiero, gdy ciałem przeszły skurcze.

Kiedy był pewien, że leżą przed nim zwłoki, przystąpił do “obrabiania” ciała. Odciął kończyny, korpus i głowę. Rozpruł brzuch, a wnętrzności, piersi i pośladki spuścił do kanalizacji. Tkanki miękkie zmielił w maszynce do mięsa. Odpowiednio “przygotowany” tułów włożył do skrzyni w łazience, a odrąbaną głowę zagotował. Od tamtej pory coraz rzadziej pojawiał się w pracy, a coraz częściej pił. Coraz częściej też myślał o powtórzeniu działań, które sprawiały mu tak wielką przyjemność.

Miesiąc później zabił po raz trzeci. Tym razem jego ofiarą padła upośledzona umysłowo, 35-letnia Stefania M. Arnold przysiadł się do niej w katowickiej restauracji “Hungaria”. Wykorzystał fakt, że była kompletnie pijana. Następnie wszystko potoczyło się według sprawdzonego scenariusza. Postawił jej kolejną porcję alkoholu i zaproponował udanie się do mieszkania.

Tam spędzili noc. Na drugi dzień po pijacko–seksualnej imprezie, Arnold chciał iść do pracy. Postanowił wyprosić kobietę z mieszkania, ale ona chciała dalej spać. Wtedy zaproponował jej, że może zostać, ale musi ją związać, w obawie, żeby go nie okradła.

Gdy tylko zgodziła się i dała się skrępować, Arnold poczuł ogarniające go podniecenie. Nie poszedł do pracy. Pastwił się nad ofiarą przez kilkanaście godzin, co jakiś czas zapadając w pijacki sen. Później o wszystkim bez skrępowania opowiadał milicji. Bił ją metalowym prętem, kazał klękać i prosić o seks, kopał po całym ciele. Raził też prądem, dotykając kablami nóg, by – jak tłumaczył – pobudzić ją, gdy nie miała już siły i odmawiała seksu.

Po kilkudziesięciu godzinach gehenny, postanowił ostatecznie rozwiązać problem. Doszedł do wniosku, że jednak musi stawić się w pracy. Mimo błagań o darowanie życia, zarzucił na szyję swojej ofiary pętlę z kabla i zaciągnął. Kolejne ciało rozczłonkował, chowając jego części w “skrytkach” w całym mieszkaniu. Po wszystkim poszedł do pracy.

W przerwach między pijackimi ciągami, gdy trzeźwy umysł choć na chwilę mógł formułować jasne myśli, do Arnolda docierało, że nie uda mu się już dłużej ukrywać swojej tajemnicy. Fetor i robactwo w mieszkaniu tak bardzo się nasiliły, że nawet dla niego, mimo znieczulenia wódką, stało się to nie do zniesienia. Nie mając jednak pomysłu na to, jak pozbyć się zwłok, po prostu coraz rzadziej pojawiał się w mieszkaniu. Zamiast tego kręcił się po melinach i pił. Do garsoniery na poddaszu przychodził raz na jakiś czas, by przewietrzyć.

Żądza absolutnego panowania nad zlęknioną ofiarą, nie dała mu jednak o sobie zapomnieć. 21 maja 1967 roku, w rejonie dworca PKP w Katowicach, spotkał krążącą bez celu, samotną kobietę. Miała około 30 lat. Arnold podszedł do niej. Był miły. Zainicjował rozmowę, po czym zaproponował wizytę u siebie, aby “się ogrzała”. Nieznajoma zgodziła się.

Czekała ją taka sama gehenna, jak wcześniejsze ofiary. Skrępował ją, gwałcił, torturował – w tym raził prądem. Na drugi dzień, po tym jak przebudził się z pijackiego snu, zadusił ją. Uświadomił sobie, że nie ma gdzie ukryć ciała, więc porzucił je pod oknem, jedynie przykrywając płaszczem.

Bo to złe kobiety były

Po ostatnim morderstwie niemal w ogóle nie pojawiał się w kamienicy. Spał na dworcach. 8 czerwca 1967, w dniu gdy jego mroczna tajemnica wyszła na jaw, chciał wejść na chwilę do mieszkania, by je przewietrzyć i zmienić ubranie. Wracał z pracy i był trzeźwy. Do domu jednak nie doszedł. Zawrócił na widok gapiów, którzy przypatrywali się, jak strażacy wchodzili do jego mieszkania przez okno.

Jeszcze tego samego dnia po odkryciu ciał, Milicja Obywatelska postawiła blokady na wyjazdach z Katowic, a w mieście rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania i przesłuchania świadków. Arnold ukrywał się przez tydzień na hałdach węglowych. Próbował się powiesić, ale sznur pod nim się zerwał.

Ostatecznie sam zgłosił się na milicję. Ze szczegółami i bez ogródek mówił o tym, jak zabijał. Nie mrugnęła mu powieka, gdy na manekinach pokazywał mordercze uściski. Mimo, że się przyznał, próbował z siebie zrobić ofiarę. Twierdził, że to jego partnerki same pozwalały mu na bardzo dużo. Dopiero po skrępowaniu wpadał na najdziwniejsze i najokrutniejsze pomysły. Tłumaczył, że zabijał z nienawiści do kobiet. Ból po rozstaniach z kolejnymi małżonkami miał doprowadzić go do pierwszego zabójstwa i w efekcie do kolejnych.

Półroczna obserwacja psychiatryczna wykazała, że nie był ani upośledzony, ani chory psychicznie. Wiedział, co robi. Według biegłych Bogdan Arnold miał mocną psychopatię, a alkoholizm wzmagał u niego negatywne tendencje. Nie czuł żalu i wyrzutów sumienia. Czerpał sadystyczno-seksualną przyjemność z torturowania, poniżania i mordowania. Do dziś niepewna jest skala jego zbrodniczych dokonań. Na pytanie sędziego, ile kobiet zamordował odrzekł:

– Czy to ważne, ile? Osiem, czy szesnaście i tak będę wisiał.

Bogdan Arnold został stracony przez powieszenie 16 grudnia 1968 roku w Katowicach.

Marcin Moneta – Absolwent filologii polskiej i kulturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarz, publicysta, redaktor TVP3 Wrocław. Od lat współpracuje z czasopismami popularnonaukowymi, historycznymi i kryminalnymi. Publikował teksty m.in. w magazynach “Świat Wiedzy”, “Focus Historia”, “Wiedza i Życie”, “Detektyw” i “Śledztwo”.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułLech Poznań. Skorża o meczach reprezentacji Polski. WIDEO
Następny artykułGP Włoch: Robert Kubica 18. w sprincie