A A+ A++

Dość niespodziewanie sam znalazłem się wśród osób, które już w pierwszych dniach stycznia odczuły, czym tak naprawdę jest pobrexitowa rzeczywistość. Otóż firma kurierska poinformowała mnie, że paczkę z ubraniami z brytyjskiego sklepu dostanę dopiero po uiszczeniu cła i VAT-u. Gdy odmówiłem, sprzedawca po krótkich negocjacjach zobowiązał się w końcu dodatkowe koszty pokryć sam – nie jest to jednak normą, a ponieważ ekstra opłaty kształtują się na poziomie kilkudziesięciu procent pierwotnej ceny, mieszkańcy UE swoje paczki odsyłają do Wielkiej Brytanii wręcz masowo. Niestety zwroty oznaczają dla sklepów tyle procedur na granicy, że taniej wychodzi spalenie ubrań niż sprowadzenie ich z powrotem. Przez chaos, rozbuchaną biurokrację i hurtowe błędy w dokumentach część firm kurierskich, jak np. DPD, zawiesiła nawet transport lądowy między Wielką Brytanią a UE.

Brexit i problemy z nim związane

A to tylko część problemów, z jakimi zmagają się firmy z branży modowej i odzieżowej w Wielkiej Brytanii. Po miesiącu szarpaniny z nową rzeczywistością organizacja reprezentująca ich interesy, Fashion Roundtable, wystosowała list otwarty do premiera Borisa Johnsona. Podpisało go ponad 450 osób, od prezesów po słynne modelki, w tym Twiggy. Branża, która ma dla gospodarki większe znaczenie niż przemysł rybny, muzyczny, filmowy i samochodowy razem wzięte, ostrzega przed katastrofą.

– Chcielibyśmy w najbliższych tygodniach zasiąść z ministrami odpowiadającymi za branżę modową przy okrągłym stole i pomóc im stworzyć rozwiązania, które by ją uratowały – mówi Tamara Cincik, założycielka i CEO Fashion Roundtable. Gdy zwracam uwagę, że umowa z Unią już jest przecież podpisana, Cincik dodaje: – Rząd jest w stanie jednostronnie zmienić część rozwiązań, a do tego może zwrócić się do UE w sprawie swobodnego przepływu towarów i usług.

Samantha Cameron – właścicielka marki modowej, a zarazem żona Davida Camerona, byłego premiera, który rozpisał referendum brexitowe – listu co prawda nie podpisała, ale nawet ona skarży się na skutki brexitu i apeluje do rządu o dialog. Mówi wręcz o „frustracji”.

Ale jeszcze bardziej sfrustrowane są branże, które podlegają kontrolom sanitarnym i fitosanitarnym. Historia kierowcy, który w terminalu promowym Hoek van Holland musiał oddać holenderskim celnikom swoje kanapki z szynką, stała się viralem. Nie zgodzili się nawet na ocalenie samego chleba. „Witamy po brexicie” – usłyszał. Może i komedia, ale już to, co się dzieje w sąsiednim porcie w Rotterdamie, ociera się o horror. Bywa, że mięso, w tym świńskie łby, rozkłada się w oczekiwaniu na przekroczenie granicy. To skutek wybrakowanej dokumentacji i przedłużających się odpraw. Ten sam problem mają rybacy, choć ci zaklepali sobie chociaż rządowe rekompensaty. Paraliż na granicach spowodował również, że w Irlandii Płn., która do pewnego stopnia stała się zewnętrzną granicą UE, opustoszały sklepowe półki.

Brexit – sukces, czy porażka?

Wszystko to mocno kontrastuje z triumfalistycznym tonem Johnsona, który uważa, że umowa z UE, którą zawarto w Wigilię zeszłego roku, a która weszła w życie 1 stycznia, zaspokaja brytyjskie żądania.

Anna Clunes brała udział w negocjacjach brexitowych m.in. jako dyrektor w Departamencie Wyjścia z Unii Europejskiej. Obecnie pełni funkcję ambasador Wielkiej Brytanii w Polsce. To gorący okres dla brytyjskiej dyplomacji, ale Clunes znajduje czas na rozmowę.

– Brytyjska opinia publiczna chciała umowy z UE. Nikt nie chciał odwracać się od Europy. Jednocześnie nie chcieliśmy być dłużej częścią unijnych instytucji i być zależni od prawa UE. I ta umowa nam obydwie te rzeczy zapewniła. Z jednej strony dała nam suwerenność, bo teraz to wyłącznie instytucje brytyjskie podejmują decyzje we wszystkich sprawach, a z drugiej strony stanowi dobrą bazę dla przyszłej współpracy z UE jako całością i z poszczególnymi krajami – przekonuje Clunes.

– To jak to jest z tym brytyjskim zwycięstwem? – to samo pytanie zadaję dr. Markowi Prawdzie, dyrektorowi Przedstawicielstwa KE w Polsce. I słyszę zgoła inną odpowiedź.

– Johnson musi mówić, że Wielka Brytania znów jest wolna, bo przecież trzeba znaleźć w tym jakiś sens. To jest „politics”. Jednak inaczej wygląda to już na poziomie „policies”. Tu twierdzenia o zwycięstwie Wielkiej Brytanii nie da się łatwo uzasadnić. W zaciszu gabinetów brytyjski rząd zgodził się na rozwiązania, które jedynie ograniczają szkody. Oczywiście szkody poniesie także UE, przy czym będą one znacznie mniejsze – mówi dr Prawda i dodaje, że powinniśmy raczej mówić o zwycięstwie rozsądku. – Kompromisy ze strony Londynu były racjonalne. Wymusiła je logika biznesu. W najbliższych latach wymusi ona także „przyszywanie” Wielkiej Brytanii do UE.

Londyn był w gorszej pozycji już na starcie. Wartość handlu towarami pomiędzy kontynentem a Wyspami wyniosła w 2019 r. 514 mld euro, a więc 13 proc. całości. Oznacza to, że dla Unii Wielka Brytania jest trzecim partnerem handlowym. Z kolei dla Brytyjczyków UE jest partnerem numer 1, który odpowiada za 48 proc. handlu. Bruksela mogła więc grać ostro.

Brytyjski rząd określa obecne utrudnienia związane z brexitem jako „teething problems”, czyli początkowe trudności. Narracja jest taka, że w końcu wszyscy się przyzwyczają. Trudno jednak przyzwyczaić się do strat Fot.: Forum

Pożegnanie Wielkiej Brytanii z UE

Ponieważ Brytyjczycy postanowili wyjść z unii celnej i jednolitego rynku, ustalenia dotyczące handlu towarami ograniczają się do porozumienia o wolnym handlu, choć ambitnego, bo z zerowymi cłami i kontyngentami na wszystko. Jest jednak haczyk, który pozwala zrozumieć, czemu moja paczka kurzy się na Okęciu.

– „Reguły pochodzenia” stanowią, że bezcłowy dostęp do rynku UE jest przyznawany tylko firmom, które udowodnią, że ich towary zostały wyprodukowane w Wielkiej Brytanii i odwrotnie. Te zasady komplikują sytuację firm, które wytwarzają produkty zawierające wiele części z zagranicy – tłumaczy Tamara Cincik.

W zależności od rodzaju towaru, przy kwalifikowaniu do zwolnienia z cła stosuje się różne kryteria, przykładowo może to być wartość komponentów z krajów trzecich, nieprzekraczająca 50 proc. ceny finalnego produktu. Sytuację brytyjskich firm dodatkowo pogarsza wyłączenie z preferencyjnego traktowania gotowych towarów wyprodukowanych w UE, sprowadzonych do Wielkiej Brytanii i poddanych reeksportowi do Unii (tzw. problem Percy Pig).

Kolejna mina to „równe warunki gry”, które mają chronić uczciwą konkurencję. Jeśli Wielka Brytania odejdzie od unijnych regulacji, np. obniżając standardy ochrony środowiska czy luzując prawo pracy, musi się liczyć z konsekwencjami. „Mechanizm przywracania równowagi” umożliwia UE nałożenie ceł, które nie muszą wcale dotyczyć wyłącznie sektora, o którym mowa. Bruksela może to również zrobić, jeśli Wielka Brytania nie podniesie swoich standardów po tym, jak zrobi to UE. Oczywiście mechanizm ten działa również w drugą stronę. Cła mogą się pojawić także jako kara za pomoc publiczną. Nad wszystkim ma czuwać sąd arbitrażowy.

– Będziemy musieli podjąć decyzję, w którym kierunku chcemy iść. Na razie jednak jest zbyt wcześnie, aby prognozować, czy Wielka Brytania pozostanie blisko unijnych regulacji, czy pójdzie swoją drogą, licząc się z konsekwencjami wynikającymi z porozumienia z UE – mówi Anna Clunes.

Jeśli chodzi o samą odprawę, udało się wynegocjować pewne uproszczenia, ale i tak biurokracja dławi handel. Problem dotyczy i sprzedaży B2B, i B2C.

– Do końca zeszłego roku handel z Wielką Brytanią odbywał się na zasadzie wewnątrzwspólnotowej dostawy towarów. Teraz to kraj trzeci, mamy więc do czynienia z eksportem lub importem – wyjaśnia Wojciech Stando, kierownik biura PAIH w Londynie.

Brexit i nowe przepisy

Oznacza to szereg nowych obowiązków i bardziej skomplikowane procedury, nie tylko jeśli chodzi o cła czy certyfikację, ale i VAT. – Dla wielu firm może to stanowić dużą przeszkodę, zwłaszcza że po raz ostatni handlowaliśmy z Wielką Brytanią na takich zasadach w 2004 r. Dlatego też tym, którzy nie mają doświadczenia w handlu pozaunijnym, sugerujemy, by korzystali z pomocy, np. agencji celnych – dodaje Stando.

Unia nie zdecydowała się na okres przejściowy, jeśli chodzi o kontrolę importu, natomiast przy sprowadzaniu towarów do Wielkiej Brytanii część procedur na razie nie obowiązuje, np. świadectwa zdrowia nie będą wymagane aż do końca marca. Pełna odprawa zacznie obowiązywać od lipca. Ale nawet wtedy, biorąc pod uwagę większe znaczenie UE dla Wielkiej Brytanii niż rynku brytyjskiego dla Unii, to eksporterzy brytyjscy wciąż będą w gorszej sytuacji.

– Nie można wykluczyć, że jeżeli część przepisów okaże się zbyt dokuczliwa dla obydwu stron, wprowadzą one pewne korekty, generalnie jednak nie ma co liczyć na fundamentalne zmiany w umowie – ostrzega Stando.

Brytyjski rząd uważa, że obecne utrudnienia to „teething problems”, czyli początkowe trudności. Narracja jest taka, że w końcu wszyscy się przyzwyczają. Trudno jednak przyzwyczaić się do strat.

– Patrząc z punktu widzenia brytyjskich eksporterów, o „teething problems” można mówić tylko w przypadku korporacji. Je stać na dostosowywanie się do złożonych procedur i na dodatkowe koszty. Inaczej mniejsze firmy, szczególnie te operujące na niskich marżach. One przestaną zarabiać – mówi Michael Dembinski, główny doradca Brytyjsko-Polskiej Izby Handlowej. – Sporo brytyjskich producentów żywności już przyznaje, że nie opłaca im się dalsza działalność na rynku europejskim. Sytuacji nie ułatwia kurs funta – dodaje.

Jeśli ktoś śledzi brytyjską prasę, na pewno prędzej czy później natrafi na wyciskaną jak cytrynę historię pewnej angielskiej firmy, która wysyłała do UE swoje sery. Jeden kosztuje 25–30 funtów. Od początku roku przy wysyłce każdej paczki do klienta detalicznego w UE firma musiałaby płacić 180 funtów

za świadectwo zdrowia. Przy wysyłce np. do USA problem taki nie istnieje – wygląda to tak, jakby w umowie z UE przeoczono kwestię zwolnień dla sprzedaży detalicznej. Ponieważ wysyłka do Unii stała się nieopłacalna, właściciel zrezygnował z wartej milion funtów inwestycji w nowe centrum dystrybucji na Wyspach na rzecz Francji. To tam powstaną nowe miejsca pracy i tam będzie odprowadzany podatek.

Przenosiny na kontynent po cichu doradzają eksporterom nawet brytyjscy urzędnicy.

– Dużą popularnością cieszy się Holandia, ze względu na proste przepisy. W Polsce procedury są bardziej złożone. Jeśli resort finansów ich nie uprości, choćby w kwestii VAT, to brytyjskie firmy, np. z branży e-commerce, które chciałyby założyć tutaj swój oddział, będą rezygnować z polskiego rynku – mówi Dembinski.

Ustalenia dotyczące wymiany towarowej nie mają zastosowania do Irlandii Płn. Ponieważ ustanowienie twardej granicy pomiędzy Irlandią Płn. a Republiką Irlandii podważałoby porozumienie z 1998 r., które położyło kres krwawemu konfliktowi, przyjęto tzw. protokół irlandzki, w zakresie handlu towarami pozostawiający Irlandię Płn. w unii celnej i jednolitym rynku. Jest to rozwiązanie trudne do przełknięcia dla wielu Brytyjczyków. Choć w związku z trzymiesięcznym okresem przejściowym pełne kontrole pomiędzy Irlandią Płn. a resztą Wielkiej Brytanii (a właściwie to Zjednoczonego Królestwa, bo Wielka Brytania to wyłą … czytaj dalej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułMazurska Manufaktura. Trunkowy biznes z internetowym doładowaniem
Następny artykułWielkie pieniądze zbierane na śmietniku. Jak zarabia się na odpadach