Zauważyliście, że czas oczekiwania na coś fajnego zawsze się dłuży, a później wszystko mija błyskawicznie? Pewnie każdy ma to odczucie, więc niczym nowym nie będzie to, że ogromnie żałuję że ten wyjazd mam już za sobą. Od zawsze chciałem zobaczyć NBA na żywo. Od kilku lat sprawdzałem, szukałem cen biletów, ale przecież sam nie polecę. Kusiłem kolegów wizjami wyprawy bezskutecznie. W grudniu 2015 roku pochyliliśmy w końcu w Krakowie razem z Endrju nad terminarzem, ale ten niestety nie sprzyjał nam. Zabrakło szczęścia, by więcej niż dwa sensowne mecze zdarzyły się na stosunkowo niewielkim obszarze. Z bólem serca odłożyliśmy wyprawę na następny rok, bo na takim wyjeździe to jednak chce się obejrzeć parę gwiazd basketu.
Autorem artykułu jest Leszek Spychała.
To druga część historii. Tutaj znajdziecie pierwszą.
Dzień czwarty – środa, 1 lutego 2017 roku
Szybkie, tzw. kontynentalne śniadanie motelowe. Dla mnie zjadliwe jedynie tosty z dżemem, kawy w bród, o herbatę trzeba prosić. Jawna dyskryminacja. Gdzieś podczas pakowania ginie mi kluczyk do Vana. Dowiaduję się o tym znacznie później, gdy zmieniam Sobola za kierownicą. To może być problem przy oddawaniu samochodu, ale nie będzie, o czym jeszcze będzie okazja napisać. Dolewamy paliwo, to obowiązek przed wjazdem do Death Valley z dwóch powodów. Na pustyni jak mówią trudno znaleźć stację paliw, choć jak się okazuje bywają oazy. Drugi ważniejszy, to względy oszczędnościowe. Zapłaciłem już raz frycowe cztery lata temu. Chciałem jak najbliżej doliny zatankować i spotkała mnie kara finansowa. W Shoshone zażyczono sobie za galon aż 5,39$!
Wiedzą dobrze, że nikt nie wróci się po tańsze paliwo 50 mil. No ale wówczas średnia cena wynosiła 3,70$ za galon. My mamy to szczęście, że w tym roku większość z napotkanych stacji oferuje benzynę po 2 dolary i mniej za galon. To duża różnica. Amerykanie w zasadzie nie mają bladego pojęcia ile spalają ich krążowniki szos. Auto ma być duże, silne, zdolne do przewiezienia wszystkiego. Patrząc na mijane samochody nagle odkrywany dlaczego najwięcej jest pickupów. Można z nimi zrobić wszystko, nawet kampera po kupieniu odpowiedniej nakładki. Nie ma co, praktyczny naród. Podjeżdżają pod dystrybutor i nawet nie zastanawiają się dlaczego tankują na tej, a nie na odległej czasem o 50m tańszej sieci. Bo co to w końcu dla nich za różnica. Dziś tyle, jutro może być mniej. Taniejące paliwo, dlaczego nie może być tak u nas?
Przed nami Dolina Śmierci
Mijamy góry Sierra Nevada z lewej strony, tego wjazdu do Death Valley jeszcze nie przerabiałem. Karkołomny zjazd pokazuje nam brak naszego doświadczenia w prowadzeniu samochodu z automatyczną skrzynią biegów. Hamulce się grzeją, a van cały czas się rozpędza. Pomaga dopiero całkowite wyhamowanie. Już wiemy, że najważniejszy jest spadek obrotów silnika. Ciekawe jak po tym eksperymencie wyglądają klocki hamulcowe. Jesteśmy wreszcie na dole. Najbardziej gorące miejsce na ziemi o tej porze roku pozwala oddychać.
Latem jest tu nie do wytrzymania, zero chmur, zero cienia. Temperatura często przekracza 50o. Skały nagrzewają się tak mocno, że trudno je dotknąć. Drewniane ławeczki i murki w punktach widokowych wręcz parzą, nie da się usiąść. Mamy przyjemny chłód jak na tutejsze warunki, dwadzieścia parę stopni Celsjusza. Zjeżdżamy do Natural Bridge. Od parkingu do celu trzeba przejść kilkaset metrów fantastycznie wyrzeźbionym kanionem. Skalisty łuk od którego to miejsce wzięło nazwę jest u kresu tej drogi. Dalej nikt się nie zapuszcza. Monumentalny wąwóz znakomicie nadaje się na zdjęcia, które wychodzą fantastycznie. Sobol wymyślając kolejne ujęcia przechodzi samego siebie.
Natural Bridge w Death Valley
Wracamy zauroczeni tym miejscem. Kolejny przystanek na trasie to Badwater, najniżej położone miejsce w USA, depresja sięgająca 86m. Nasza nawigacja pokazuje w pewnym momencie nawet -313 stóp. Wygląda na to, że dokonaliśmy korekty depresji, ale nie będziemy tego zgłaszać do Guinnessa. To tutaj zanotowano rekordową temperaturę, 56,7oC. Trudno ją sobie nawet wyobrazić. Badwater to właściwie wyschnięte słone jezioro, pozostało po nim białe od soli pole. Można oczywiście zrobić sobie dłuższy spacer po nim, co wielu czyni. My wiemy jednak, że sól na długo pozostaje na obuwiu.
Drewniany pomost spacerowy na tej solnej pustyni oblepiony jest białą mazią. Można z niego zobaczyć nieliczne płynne oczka, jakiejś trującej niby-wody. Zła woda chyba od nich bierze swoją niechlubną nazwę. Po przeciwnej stronie na ogromnej skale umieszczono poglądowo tablicę odzwierciedlającą poziom morza. Dopiero patrząc na nią można zdać sobie sprawę z tego, że jesteśmy w depresji. Wyruszamy w dalszą drogę, chcemy przed zachodem słońca zaliczyć jeszcze Zabriskie Point. Niesamowicie uformowane formacje skalne oglądane z punktu widokowego wyglądają jak z bajki. Niestety zdjęcia nie oddają tego, co widzimy. Słońce już dawno skryło się za wierzchołkami gór, pora opuścić ten niesamowity Death Valley National Park, jedyny w swoim rodzaju. Przed nami nie mniej fascynujące miejsce. Z Doliny Śmierci jedziemy do tętniącego życiem całą dobę Las Vegas.
Zabriskie Point w Dolinie Śmierci, fantastyczny punkt widokowy
Panuje opinia, że do Vegas należy wjeżdżać o zmroku, by z daleka podziwiać łunę świetlną gorejącą nad miastem. Już kilkadziesiąt mil wcześniej niebo zaczęło się rozjaśniać. W samym mieście rzeczywiście jest już jasno jak w dzień. Musi tak być, wszak to osławione Sin City, miasto grzechu. A przede wszystkim hazardu, bo to miasto bez hazardu traci sens istnienia.
Krajobraz stanu Nevada to przede wszystkim pustynia Mojave. W samym środku tej pustyni położone jest Vegas, rozsławione przede wszystkim przez niezaspokojoną mafię, która dość późno dostrzegła zalety położenia tego spokojnego wcześniej miasta. Zrobiła swój przyczółek wysyłając na „zagospodarowanie terenu” sprawdzonego w Chicago „Bugsy” Siegela. Doświadczony, bezwzględny gangster szybko uczynił miasto stolicą światowego hazardu, przekształcając je w maszynkę do zarabiania pieniędzy. Choć rozkwit miasta, zaciąg poszukiwaczy miejsc pracy rozpoczęła właściwie budowa w 1931 roku wielkiej zapory „Hoover Dam” na rzece Kolorado, to dopiero zalegalizowanie hazardu i Siegel uczyniły to miasto prawdziwą kopalnią złota.
Nie, oczywiście, że nie dla poszukiwaczy cennego kruszcu, ale dla tych, co potrafią wypłukiwać go z kieszeni graczy. Ludzi z obłędem w oczach, mających nieustanną nadzieję na wygraną, która ustawi ich na resztę życia. Nie ma na to szans, kasyna są nastawione na zysk, nie na wypłaty. A te owszem, choć zdarzają się, to jednak jest to margines. Gracze nieustannie wierzą, że to się przydarzy właśnie im. Grają wszyscy, bogaci dla zabawy i rozrywki, biedniejsi by poprawić swój los. Grają wieczorem, bladym świtem, w dzień. Otuleni dymem papierosów, w oparach drinków, które roznoszą hostessy. Zapach wielkich pieniędzy każe im tam tkwić. Tu w Vegas wszystko jest ustawione pod graczy. Nie ma hoteli bez kasyn, to hotele są dla nich budowane a nie odwrotnie. Recepcje są usytuowane tak, by idąc do strefy hotelowej trzeba było kluczyć pomiędzy stołami do gry, przechodząc obok niezliczonej ilości automatów rozgrzewkowych. Nierzadko zdarza się, że ktoś „po drodze” do windy na chwilkę zasiądzie, zagra. I o to właśnie chodzi. Banalnie proste, ocierające się o geniusz w swej prostocie rozwiązanie.
Dojeżdżamy do hotelu „El Cortez” i już na początek trafia się śmieszna scenka. Stojący przy wjeździe na wielopoziomowy parking sympatyczny czarnoskóry bierze mnie za jakiegoś piosenkarza. Towarzystwo rechocze i drze ze mnie łacha, skwapliwie potwierdzają że owszem, że tak. W końcu śmiejemy się z tego w sumie wesołego incydentu wszyscy. Przedzieramy się, a jakże, od recepcji do winy i lądujemy w swoich pokojach. Przyjemnie chłodne, klimatyzacja działa bez zarzutu. Naszym celem jest na dziś Fremont Experience, legendarny zadaszony pasaż w którym jest wszystko, co do pokazania ma Las Vegas. Niezliczone sklepy, kasyna hotelowe z najsłynniejszymi „Golden Nugget” i „Binion’s”. Cudak na cudaku, przebierańcy, tancerze, iluzjoniści, a wszystko to w rytm głośnej muzyki płynącej z trzech scen „na żywo”. Brakuje tylko „cukrowej waty i z piernika chaty”, no bo tu menu jest przecież typowo amerykańskie.
Przechadzamy się podziwiając inwencję tych, którzy swym strojem, zachowaniem czy odmiennością starają się za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę. Wracamy do hotelu. Logistyka ważna rzecz, przydaje się wcześniejsze rozpoznanie terenu. El Cortez idealnie nadaje się do zwiedzania Fremontu. Znakomity, a przy tym niedrogi hotel. Najlepszy na całej naszej trasie. Stosunek jakości do ceny w hotelach Vegas bije na głowę całe Stany. W końcu to przecież nadbudówka nad kasynem, nie może odstraszać graczy ceną, bo pójdą grać do innego przybytku. A że trafi się czasem ekipa stroniąca od hazardu? Cóż, na pewno to mają wkalkulowane w ogólny biznes. Nie zarobią na nas, ale też chyba i nie stracą?
Stratosphere Tower, nasza następna baza
Dzień piąty – czwartek, 2 lutego 2017 roku
W Las Vegas mamy zaplanowane dwa dni pobytu, ale w dwóch hotelach. Nie ma więc pospiechu przy przeprowadzce. Jest za to czas na wesołe improwizacje. Qreł i Loko przechodzą samych siebie, można się było po nich tego spodziewać. Sobol kręci filmik, może kiedyś, po odtajnieniu najtajniejszych akt Archiwum X z wyprawy, ujrzy on światło dzienne. Wesołość przerywa telefon z recepcji, to zła wiadomość. Ochrona hotelu zauważyła podczas rutynowego obchodu parkingu wybitą szybę w naszym samochodzie. Prawie nic nie zginęło, bo wszystko było w pokojach. Prawie, bo nie wiadomo dlaczego zabrano ładowarkę samochodowej nawigacji. Na szczęście Sobol jeszcze w kraju wgrał do Google Maps w telefonie całą naszą trasę przejazdu, więc tragedii nie ma. Ale kłopot pozostaje.
Musimy jechać na lotnisko, wymienić samochód. Zamiana jest korzystna, bo nowy jest jakby nieco większy i ma wbudowaną nawigację oraz kamerę cofania. Przy okazji wymiany zapomniana zostaje sprawa braku drugiego, zagubionego kluczyka i kłopot mam z głowy. Jedziemy prosto do Stratosphere Tower, naszego drugiego hotelu. Majestatycznie stercząca 300 m nad miastem wieża widoczna jest z każdej strony. Spacer w kierunku centrum i z powrotem tak męczy, że połowa pada dosłownie na łóżka. Aklimatyzacja i bliska znajomość z Kpt. Morganem daje o sobie znać. Na wieżę udaję się więc tylko w towarzystwie Małego i Endrju. Niesamowity widok na rozświetlone Vegas, to koniecznie trzeba oglądać nocą. Jesteśmy więc o właściwej porze.
I Las Vegas widziane z wieży Stratosphere Hotel
Żądni wrażeń Amerykanie wybudowali na szczycie wieży istną fabrykę adrenaliny. Cztery atrakcje, na które wystarczy spojrzeć i już ma się dość. Karuzela na wysuniętym poza wieżę ramieniu, huśtająca się platforma-wagonik również wysuwająca się a przede wszystkich tzw. „Big Shot”, czyli kanapy wystrzeliwane w górę z przeciążeniem 4G. A jak komuś mało, może skoczyć w dół przymocowany trzema linami. Taki kontrolowany zjazd, powiedzmy, że prawie jak bungee, ale nogami w dół i bez huśtania. Był jeszcze mały roller coaster, który można znaleźć na zdjęciach w necie, ale zlikwidowano go w 2005 roku. To najwyżej położone tego typu atrakcje na świecie. No i nie sposób dodać, że jak każdy tego rodzaju obiekt wznoszący się ponad teren także i Stratosphere Tower przyciągał samobójców. Aż dziw, że było ich tylko pięciu. Skok z wysokości 250m, to dużo czasu na myślenie podczas ostatniego lotu, zero czasu na odwrócenie decyzji. Wracamy na dół, jutro trzeba już wcześniej wstać. Czeka nas najdłuższa trasa do pokonania. Wyruszamy w kierunku Oklahomy
Dzień szósty – piątek, 3 lutego 2017 roku
Znajdujemy Walmart na mapach i ruszamy w drogę. Szybkie zakupy i dość szybki przystanek. Na granicy dwóch stanów, Nevady i Arizony wybudowano w latach trzydziestych ogromną zaporę na rzece Kolorado, Hoover Dam. Niegdyś największa na świecie elektrownia wodna, licznie odwiedzana jest po dziś dzień. Niestety z powodu remontu zamknięty „spacerniak” wzdłuż autostrady, z którego widać potężną wysoką na 224m betonową tamę. Pozostaje nam tylko widok ze strony spiętrzonego zbiornika i dwie charakterystyczne wieże, z których jedna jest w Nevadzie, a druga w Arizonie. Każda z nich z zegarem pokazującym obowiązujący w danym stanie czas. Różniący się o godzinę, bo właśnie mijamy pierwszą naszą strefę zmiany czasu.
Zapora Hoovera. Niestety widok z mostu był niedostępny (remont)
Starsi o godzinę jedziemy dalej na wschód, na spotkanie z historią, osławioną Mother Route, czyli „Route 66”. Oddana do użytku w 1926 roku, mająca 3.940 km droga zaczyna się na Michigan Avenue w Chicago a kończy w Santa Monica w Los Angeles. Opiewana w wielu filmach, piosenkach, czy książkach. Rozsławiana również przez dziwaków, których w Ameryce nie brakuje. Przemierzana piechotą, biegiem, na szczudłach, z popychaną taczką, czy wszelkiej maści żonglerami. Każdy chciał się jakoś zapisać w jej historii. Ot, amerykańska mentalność. Kto wie, może tam gdzieś narodził się pierwowzór Foresta Gumpa?
Sześćdziesiątka szóstka osiągnęła w latach 50-tych kultowy status, ale jednocześnie zaczęła tracić na znaczeniu komunikacyjnym. Rozpoczęta budowa wielkiej sieci autostrad powoli wypierała starą trasę, ograniczając coraz to nowe jej kolejne odcinki. Dziś „trasa wypełniona marzeniami”, symbol amerykańskiej wolności ma już niewielki odcinek tzw. „Historic 66 Route”, pomiędzy Kingman i Seligman. I właśnie tędy wiedzie trasa naszego przejazdu. To nie jest tak całkiem po drodze, ale jak tu ominąć legendę? Te 87 mil musimy jakoś podzielić, każdy chce mieć na rozkładzie choć kawałek przejechanej „66”, by poczuć gdzieś tam unoszący się nad nią klimat drogi pionierów Ameryki. Zajazdy w dawnym stylu, rozciągnięte wzdłuż drogi sklepy, każdy ze stacyjką paliwową, jakich wiele na starych filmach. Typowe dla tamtych lat stare, ale wciąż „na chodzie” wielkie auta. Wszystko okraszane aż do przesady czczoną niemal jak świętość nazwą „Route 66”. Ale my jesteśmy rasowymi turystami, nie czujemy zbędnego blichtru, cieszymy się każdym jej kilometrem. Dziś króluje country.
Na historycznym odcinku „Route 66”
W Seligman wjeżdżamy ponownie na 40-tkę i w Williams kierujemy się na północ. Przed nami ostatni dziś punkt programu, Grand Canyon. Będziemy oglądać go od południowej krawędzi. Wielki Kanion Kolorado to jedno z najbardziej niesamowitych miejsc na ziemi. Olbrzymia szpara opisywana, fotografowana i filmowana miliony razy. Wjeżdżamy od strony South Rim, gdzie ma średnio milę głębokości i jedenaście mil od drugiej krawędzi, North Rim. Kto z nas nie widział zdjęć, filmów przyrodniczych poświęconych temu cudowi natury?
Mimo stale postępującej techniki żaden przekaz, nic, dosłownie nic nie jest w stanie oddać tego, co za chwilę zobaczymy. Pierwszy kontakt zapiera na chwilę dech, odejmuje mowę. Idę przodem, chcę zobaczyć reakcję na widok kanionu. Jedynie Endrju ma kanion na rozkładzie, jego reakcja jest już inna. Pozostali w milczeniu ogarniają wzrokiem dolinę tańczącą w promieniach zachodzącego słońca. Mamy szczęście, widoczność jest znakomita. Tu w lutym jest zimno, w granicach zera, bo przecież jesteśmy w górach. Wraca mowa i oddech. Chłopaki potwierdzają, że próba nastawienia się na ten widok nie zdaje egzaminu. Rzeczywistość przeszła wyobrażenia, magia kanionu robi swoje.
Grand Canyon w promieniach zachodzącego słońca I jeszcze jeden widok na kanion
Przechadzamy się wzdłuż krawędzi, robimy mniej i bardziej wymyślne zdjęcia, brylują w tym oczywiście Sobol, uruchamia się Loko. Robi się ciemno, ostatni rzut oka na niknącą w mroku otchłań i wracamy. Czas rozpocząć najdłuższy odcinek trasy, w kierunku odwrotnym niż słynne w pionierskich latach „Go West”. Cel Oklahoma i wyczekiwany długo pierwszy mecz. Przed nami prawie 950 mil do przejechania. Wystarczy spojrzeć na mapę USA, to naprawdę spory kawał drogi. Przyjrzyjmy się sytuacji. Jest piątek wieczór, w niedzielę pierwsze zderzenie z NBA. Jeszcze w kraju uzgodniliśmy, że z Grand Canyonu trzeba jechać ile się da. To pierwsza ale nie ostatnia noc spędzona w samochodzie. Zadeklarowanych w Rental Cars kierowców mogło być tylko trzech. Sobola i mnie może zatem bezpiecznie zmieniać tylko Qreł. A więc w drogę. Mijamy kolejne stany, Nowy Meksyk. Gdzieś po drodze rozpoczyna się nasz…
Dzień siódmy – sobota, 4 lutego 2017 roku
Zahaczamy o północny Teksas i wreszcie Oklahoma, stan Oklahoma. Jesteśmy dzięki całonocnej jeździe o wiele dalej, niż można by się spodziewać. Rezerwujemy więc przez internet nocleg. Udaje się załatwić motel w miarę blisko Chesapeake Arena. Mamy czas, więc jeszcze przed Oklahoma City decydujemy się na porządną kolację. Nie jakieś tam hot dogi, czy inne „fastfoodztwa”. Chcemy spróbować prawdziwe amerykańskie steki wołowe. Pierwsza lepsza knajpka w westernowym stylu zachęca nas do wejścia stekami w swoim menu. Zamawiamy różnie, od krwistych, po dobrze wysmażone. Coś do picia i możemy czekać.
Gdzieś na trasie wstąpiliśmy na osławione befsztyki wołowe
Rozglądamy się po wnętrzu. Urządzone w stylu country, wszechobecne wszędzie zdjęcia znamienitych gości, którzy ponoć tu niegdyś gościli. Jest ich sporo, rozpoznaję wśród nich Raya Charlesa, Roberta Mitchuma, czy gwiazdę filmów niemych Rudolfa Valentino. Czyżby ten przybytek był tak stary? Amerykanie przyjmują wszystko bezkrytycznie, więc goście zazwyczaj wierzą w to co widza. Widocznie im z tym dobrze, nikt się nad tym nie zastanawia. Ja mam jednak wrażenie, że te zdjęcia powtarzają się wszędzie, gdzie zaglądałem i wyciągam z tego faktu inne wnioski.
Siadamy przy stole, za moimi plecami wśród swoich instrumentów przygrywa nam siwiuteńki dziadek, istny człowiek orkiestra. Długie białe włosy opadające na ramiona, kowbojski kapelusz. Wygląda niemal jak legendarny Willy Nelson. Trochę to inna muzyka, niż pospolite granie do kotleta. On naprawdę robi to dobrze, świetnie śpiewa. A gdy zaczął grać „Wish you were here” Floydów, kupił mnie całego. Razem z moim stekiem. A te choć w sumie smaczne, to chyba pozostają nieco w tyle do legendy je otaczającej. Wychodzimy i zabieramy ze sobą ten smak. Ja dodatkowo zabrałem nagranie mojego Nelsona, wzruszająco skromnego muzyka…
Do których przygrywał ten fantastyczny staruszek
Docieramy do Oklahoma City, wreszcie hotelowe pokoje. Tęsknimy za łóżkiem a przede wszystkim za odświeżeniem się. Jest jeszcze za wcześnie na spanie, choć mamy za sobą spory kawał drogi. Mały „odpala” na tablecie jakiś mecz na rozgrzewkę przed jutrzejszymi emocjami. To w ogóle osobna historia ocierająca się o bezczelność. Tył busa urządził sobie regularne seanse i drażni resztę. I to mają być koledzy? Idziemy spać zmęczeni. Nocna jazda jednak dała się nam we znaki.
Dzień ósmy – niedziela, 5 lutego 2017 roku
W motelu musimy wreszcie wydrukować bilety na najbliższe mecze. Recepcje zwykle maja drukarki, więc zaskakujemy drobną Hinduskę propozycją przysługi, którą ma zaszczyt nam wyświadczyć. Jakieś problemy w komunikacji na linii komputer – drukarka sprawiają, że mamy w garści wejściówki tylko na trzy pierwsze mecze. I tak tu jeszcze wrócimy na czwarty mecz, więc będzie okazja powtórzyć akcję. Mecz o 14:00, więc pakujemy się do busa i pod halę. Chcemy spokojnie znaleźć jakiś parking i pooddychać koszykówką wśród kręcącego się tłumu fanów zanim zaczną wpuszczać. Tuż przy hali jest kilka parkingów, im bliżej samej hali tym cena wzrasta. My zadawalamy się miejscem całkiem blisko, za ledwo 10$.
Przed Chesapeak Arena w Oklahomie… dziś nasz pierwszy mecz!
Wysiadamy w naszych oryginalnych koszulkach i już po chwili mamy pierwsze reakcje. Zaczepiają nas dwie panie w wieku… no powiedzmy, że dość dojrzałe. Nie zaskakują nas pytaniem, którego przecież się spodziewamy, robią nam zdjęcie na tle Chesapeake Arena. Podoba nam się ich zdziwienie, chyba w podświadomości oczekujemy podziwu. Chcemy i wzbudzamy niekłamane zainteresowanie. Jak się później okaże jest tak w każdej z odwiedzanych hal, choć z różnych względów nie wszystkie koszulki mogły być prezentowane na ostatnim meczu.
Nasza Mekka jest na wyciągnięcie dłoni, falujący tłum przed bramkami. O co chodzi, przecież wejdą, mają bilety i chyba nie po raz pierwszy tu są? Co innego my, spełniający swój sen. Nasze marzenia o byciu tam, w środku, zaraz się ziszczą. Coś się kotłuje w głowach, odliczamy już nie godziny, a sekundy do rozpoczęcia meczu. Chcemy chłonąć wszystko, to co się dzieje przed halą, klimat hallu, gdzie sklepy firmowe podobne do tego w Oracle Arena sprzedają absolutnie wszystko, co może się przydać kibicowi. Tyle, że w barwach OKC. Nieco taniej, niż w Oakland, ale nadal drogo.
Kręcimy się z ciekawością, ale w końcu idziemy na swoje miejsca. Pierwsze zetknięcie z halą, którą tyle razy oglądaliśmy nocami, bądź z odtworzenia. Dociera do nas, że jesteśmy w jednym z tych magicznych miejsc, w których grywają gwiazdy, najlepsi koszykarze świata. Dziwne odczucie, mecz na żywo o 14:00? Każdy z naszych meczów zapowiada się niesamowicie. Na pierwszy ogień Thunder podejmą Portland Trail Blazers. Choć ekipa z Oregonu nie jest w ostatnich latach ścisłą czołówką NBA, to jednak łapie się zwykle do fazy play-off. Stracili środkowego LaMarcusa Aldridge’a, który przeszedł do San Antonio Spurs. Zobaczymy go i tak jutro w Memphis na meczu ze Spurs.
A dziś naprzeciw byłym mistrzom sprzed czterdziestu lat (większości członków naszej wyprawy nie było jeszcze na świecie!) stanie ekipa, mająca wielkie ambicje, choć nie do końca potrafiąca wykorzystać swój potencjał. W fazie play off jest nieprawdopodobna walka i w takiej presji zwykle już gorzej wiedzie się graczom Thunder. Nie potrafią przełamać pewnych barier, choć trudno im odmówić umiejętności. Czyżby zbyt gorące głowy w decydujących momentach? Chyba jednak tak. Niezwykle silny „na papierze” zespół dochodzący regularnie do finałów Konferencji Zachodniej stanął nawet raz do walki finałowej, w którym został zmieciony przez Miami Heat.
Big Three z Florydy, ta nieprawdopodobna suma umiejętności i doświadczeń Dwane Wade’a, Chrisa Bosha i LeBrona Jamesa zdmuchnęła nadzieję kibiców Oklahomy na pierwszy mistrzowski pierścień. Ich pupile, Kevin Durant, Russel Westbrook i najlepszy rezerwowy sezonu zasadniczego James Harden nie potrafili w decydujących momentach zapanować nad emocjami, nie wykorzystali szansy. Kto wie, czy druga się nadarzy. Zabrakło czegoś, tego nieuchwytnego czynnika X, który decyduje o czyimś przejściu do historii. Bez niego zespół złożony z gwiazd nie będzie nigdy w stanie dojść na sam szczyt. Te najważniejsze porażki odcisnęły piętno na psychice graczy, to ich zmora. Pierwszy odszedł sfrustrowany Harden, nie chciał wchodzić do gry z ławki. Koszykarz o nieprzeciętnych umiejętnościach, które rozwijał w trakcie tamtego niezwykle udanego w sumie, mimo finałowej klęski sezonu powinien grać w tej drużynie pierwsze skrzypce. No, może jedne z pierwszych.
Ale Amerykanie przywiązują jako naród niezwykle dużą rolę do statystyk, więc zawodnik, który rzeczywiście był na początku tamtego sezonu rezerwowym został nim do końca sztucznie utrzymywany na ławce by otrzymać „NBA Sixth Man of the Year Award”. Odszedł do Houston Rockets w nadziei, że tam zostanie gwiazdą świecącą najjaśniejszym blaskiem. I został nią, a osłabieni Thunder walczyli dalej bezskutecznie o swoje pierwsze mistrzowskie pierścienie. Może być z tym duży kłopot, bo przed tym sezonem doszło do prawdziwej rewolucji. Zespół opuścił Durant. Na kibiców Grzmotów ta wiadomość spadła jak grom z jasnego nieba. KD był w tej ekipie od zawsze. Zawodnikiem Thunder został w chwili, gdy panowie biznesmeni bawiący się w sport postanowili dokonać transakcji. Właściciel Seattle Supersonics, którego koszykarzem po drafcie 2007 roku został Durant znudził się posiadaniem zabawki. Fani koszykówki w Oklahomie oszaleli z radości, że zespół przeniósł się właśnie do nich. Z zespołem oczywiście był i Durant. Był ich, kibiców idolem, gotowi byli go nosić na rękach. Oni nie znają litości, uważają graczy za swoją własność, kochają ale też i potrafią nienawidzić. Pośrednich uczuć nie znają.
Niejedna gwiazdor NBA tego doświadczył, także LBJ, o czym będzie później, przy okazji spotkania z Kawalerzystami. Myślę o koszykarzach, którzy pozostali w OKC stojąc przed Chesapeake Arena. Oby byli zdrowi, bo przecież dla nich i dla innych wielkich amerykańskiego basketu lecieliśmy przez pół świata. Gdzieś w pamięci, z tyłu głowy jest sytuacja sprzed dwóch lat, gdy miałem bilet w ręce na mecz Cavs. Wówczas mocno się denerwowałem, czy LeBron zdąży wyleczyć kontuzję. Zdążył ledwo jeden mecz wcześniej. Na szczęście nie słyszeliśmy nic kłopotach ze zdrowiem lidera Thunder, Russella Westbrooka. Chcemy obejrzeć jego show, popisy faceta, który na zawołanie osiąga „triple double”, dwucyfrowe zdobycze w trzech z pięciu statystyk. Russell ma niesamowity sezon, goni w tej kategorii słynnego Oscara Robertsona, lidera wszech czasów w ilości „tripli” w jednym sezonie (ostatecznie mu się to uda).
Ja jestem ciekawy też występu potężnego, silnego jak tur Stevena Adamsa. Ukryty za sarmackim wąsem Nowozelandczyk walczący równie skutecznie nad obręczami jaki w parterze wzbudza moją dużą sympatię. Może on ma polskie korzenie? Może powinien nazywać się Stefan Adamski? Podobną sympatią darzę Andre Robersona. Co tu dużo gadać, chcemy ich zobaczyć wszystkich, po to tu jesteśmy. Wchodzimy do holu, sklepy firmowe, punkty gastronomiczne. No i uśmiechnięte za stołem cheerleaderki podpisujące, pozujące do zdjęć… dlaczego nie? Korzystam z okazji i po chwili mam fotkę z dwiema z nich. Czas na wielkie wejście na arenę. Jesteśmy ciekawi czy uda nam się zejść niżej, blisko parkietu na którym rozpoczyna się rozgrzewka. Udaje się to, możemy z bliska obejrzeć przygotowania i rozruch.
Rozgrzewka przed meczem OKC – Portland
Pierwszy rzuca się w oczy Kyle Singler, facet dostający swoje minuty dość rzadko, tylko w końcówkach, gdy losy spotkań są zwykle rozstrzygnięte. Grzeje się, jakby za chwilę miał zagrać życiówkę. Sztywny jak kij, co on właściwie robi w tej lidze? Wysnuwam wniosek, że „słabiaki” idą na pierwszy ogień. Idziemy na swoje miejsca, ledwo siadamy a już jakieś poklepywania po plecach. Jakieś starsze małżeństwo chce koniecznie wiedzieć coś o nas. No tak, przecież koszulki i napis na plecach muszą dawać powód do myślenia Amerykanom. Sobol, masz kolejny plus za ten pomysł. Szczerze zdziwieni wyrażają swój podziw. Im zapewne by się nie chciało do Europy polecieć na mecz. Na swoje szczęście nie muszą, mają to u siebie na co dzień, o cywilizacyjnych porach. Nie to co my, skazani na nocny połów emocji przed telewizorami. Wielcy wreszcie wychodzą na parkiet, imponują na rozgrzewce. Nadchodzi czas prezentacji, show które znamy dobrze, potem hymn i wreszcie rozpoczyna się mecz, nasz pierwszy.
Jesteśmy na meczu NBA!
OKC wygrywa z Portland 105:99, po ciekawej walce w końcówce. Westbrook zdobył 42 punkty, zbiórek i asyst zabrakło. Tym razem potrójne zdobycze nie zostały osiągnięte. My udajemy się do Memphis, a Russell z kolegami pojadą do Indianapolis. Na następnego swojego „tripla” zaczeka do meczu z Cavs. Miłe to z jego strony, że zrobi to na naszych oczach, choć on sam rzecz jasna jeszcze o tym nie wie…. Do zobaczenia Russ, spotkamy się przecież za kilka dni w tym samym miejscu
Dzień dziewiąty – poniedziałek, 6 lutego 2017 roku
Jedziemy do Memphis, do miasta Elvisa. Z Oklahomy to rzut beretem, głupie 466 mil. W wesołym busie to naprawdę drobiazg. Mamy sporo czasu, bo mecz z San Antonio dopiero o 20:30. Ups! O 8:30PM, przecież jesteśmy w Stanach. Droga wiedzie przez stan Arkansas. To jeden z tych południowych stanów należących do Konfederacji, które mocno hołubiły niewolnictwo. Mocno i długo. Tu nie wszystkim było po drodze z jego zniesieniem. Trudno było zrezygnować z profitów, jakie niosło wykorzystywanie czarnej siły roboczej. Wielu nie pogodziło się z tym nigdy.
Amerykanie to dziwny naród, zlepek wszelkich ras, narodowości. Wieki całe wszystkie te nacje walczące przez wieki o każdy kawałek gruntu w najdalszych zakątkach ziemi amerykańskiej odbieranej rdzennym mieszkańcom Indianom, ignorowały prawa kolorowych. Czarni i czerwoni byli nie tylko lekceważeni. Trudno było ich uznawać za ludzi, no bo przecież ich protestancki Bóg nie mógł się aż tak bardzo pomylić i stworzyć człowieka o innej skórze, w dodatku śmierdzącej. No chyba, że miał na myśli stworzenie gatunku podludzi, dla których przejawem najwyższego szczęścia może być służenie białemu człowiekowi. O, to co innego. Wybaczamy Ci Panie Boże ten błąd.
Dziwna logika, ale kto zrozumie tzw. Amerykanów. Tak zwanych, bo dla mnie Amerykanami są tylko i wyłącznie Indianie. To oni byli pierwszymi mieszkańcami tego kontynentu. Więc to oni powinni decydować, kto może dziś wjechać do USA. Gdyby wizy przydzielali potomkowie Siuksów czy przedstawiciele innych plemion, byłbym w stanie to zrozumieć. Przyszło mi to na myśl, gdy po raz pierwszy wjeżdżałem do USA. Skośnooki urzędnik imigracyjny rozpostarł się w swoim fotelu i zażyczył sobie abym go przekonał z jakiego to powodu ma mnie wpuścić do Stanów. W takiej sytuacji aż ciśnie się na usta pytanie, kto wpuścił tu jego lub jego przodka. Czy pytał któregokolwiek z wodzów, Crazy Horse’a, czy Geronimo o zgodę? Jakoś w to nie wierzę, ale pytania nie zadałem. Byłby to przecież koniec marzeń o wjeździe. Indianie zostali wyparci mimo gościnności jakiej udzielali przez wieki białym najeźdźcom. Niemiłosiernie prześladowani i mordowani nie byli w stanie się obronić i w rezultacie doszło do eksterminacji. Dziwnie ułożyły się losy kolorowych mieszkańców.
Indianie dziś stanowią niecały procent ludności, podczas gdy Afroamerykanie już kilkanaście procent. Tak przynajmniej mówią oficjalne źródła demograficzne. Tylko kilkanaście procent? No nie wydaje się to prawdą, gdy rozejrzeć się wokół wydają się być większością. Jeszcze trudniej w to uwierzyć patrząc na składy drużyn NBA, wręcz zdominowanych przez ciemnoskórych graczy. To oni stanowią o sile tej najlepszej koszykówki. Są wręcz stworzeni do tego sportu. Bajeczna sprawność, niezwykła koordynacja ruchów, nieprawdopodobna wręcz skoczność i niesamowita łatwość gry. Oni naprawdę mają sport w genach. I pomyśleć, że mogłoby tak nie być, gdyby nie pazerność amerykańskich plantatorów z południowych stanów. W poszukiwaniu coraz większych zysków zaczęli sprowadzać najtańszą, bo zupełnie darmowa siłę roboczą z Afryki, niewolników.
Fantastycznie opisał ich historię Alex Haley w autobiograficznej powieści „Korzenie”. Jeśli złapany w sieci w Afryce młody Kunta-Kinte z plemienia Mandinka był rzeczywiście jego przodkiem, to mimo ogromnego szacunku dla martyrologii Afrykanów w Ameryce powinniśmy być wdzięczni za ich sprowadzenie do Stanów. Niestety tylko za ten aspekt, bo wieki niewolnictwa należałoby wykreślić z niechlubnej historii Stanów Zjednoczonych, gdyby tylko to było możliwe. Ale historii, nawet najbardziej wstydliwej nikt nie jest w stanie wymazać, nawet Amerykanie. Poprzestańmy zatem na radości jaką daje patrzenie na grę potomków Mandinki.
Nie sposób jednak nie myśleć o losach czarnych obywateli USA będąc tam, gdzie tragiczna historia wygląda zza każdego węgła. Wie o tym najlepiej Loko, nasz współuczestnik wyprawy o czarnym zabarwieniu duszy. To dzięki niemu dowiadujemy się, że po drodze będziemy mijać Little Rock, stolicę Arkansas. To od Loko słyszymy o pierwszej w historii USA determinacji w walce o wspólną klasę w szkole dla białych i czarnych. Było to równo 60 lat temu, w Little Rock Central High School. Dziewięcioro dzieci o ciemnej karnacji, tzw. „Dziewiątka z Little Rock” wbrew licznym protestom i demonstracjom została wprowadzona do szkoły w asyście członków Gwardii Narodowej, którzy zapewnili im bezpieczeństwo. Na pamiątkę tego wydarzenia posadzono w pobliżu szkoły dziewięć dębów. Wjeżdżamy do miasta, robimy to nie tylko dla Loko. Sami jesteśmy ciekawi tego miejsca. Potężny gmach szkoły kryje w sobie zapewne niejedną tajemnicę dalszej walki o równość ras, o zniesienie segregacji rasowej. Niemal puste ulice, kilkoro przechodniów, jakiś człowiek zdmuchujący liście spalinowym odkurzaczem z chodnika. Można skupić myśli. Loko na pewno się z tą bohaterską „dziewiątką” zasymilował. Przeżywa to najbardziej z nas. Szacun Loko…
Szkoła w Little Rock
Jedziemy dalej, Memphis wita nas wjazdem na most na Missisipi. Postanawiamy zostawić samochód na parkingu przed FedEx Forum. Do meczu sporo czasu. Jest okazja zobaczyć miasto. Schodzimy dość stromymi schodami nad rzekę, po której płyną barki, a niegdyś królowały parowce. Rzeka opisywana przez Marka Twaina, w „Przygodach Tomka Sawyera”, kto nie zna tej historii, kto nie zna Huckelberry’ego Finna? Matka wszystkich rzek amerykańskich, zobaczymy ją jeszcze w Nowym Orleanie, gdzie znajduje swoje ujście do Zatoki Meksykańskiej. Wracając widzimy schody z ujęcia od dołu. Na stopniach wymalowane logo Grizzlies, czuje się tu więź miasta z drużyną.
„Firmowe schody” nad Missisipi
Memphis jednak od zawsze kojarzył się z muzyką, to w stanie Tennessee w Tupelo urodził się Elvis Aaron Presley. I to w Memphis miał swój ziemski pałac, Graceland, w którym mieszkał ponad 20 lat. Dziś jest tam muzeum. Także jego grób, groby rodziców, brata. Niestety czas nie pozwoli nam ani dziś ani w ostatnim dniu pojechać do posiadłości Presleya. Czy w ogóle ktoś wie, że Elvis miał brata bliźniaka zmarłego przy porodzie? Obecność Elvisa czuje się i widzi na każdym kroku. Jego portrety, figurki na wystawach sklepowych, pomniki w mieście. Jest wszędzie, nawet w pizzerii, która nas skusiła do wejścia niską ceną. Jemy i zastanawiamy się gdzie jest pułapka, bo cała duża pizza za 8$ na głównej ulicy to nie lada okazja. Rachunek już był normalny, dodatek 25$ za obsługę i 20 baksów za coś tam jeszcze sprowadził nas na ziemię. „Mamy Cię” czy „Ukryta prawda”…?
Jest jeszcze trochę czasu do meczu. Wiedzeni przez Loko odnajdujemy miejsce szczególne. Stoimy przed motelem, w którym 4 kwietnia 1968 roku został zastrzelony pastor Martin Luther King.
Przed pokojem 306 został zamordowany pastor Martin Luther Kong. Na dole jego auto
Przed pokojem 306 który zajmował wisi na balustradzie wieniec, pod oknem jego samochód. Wszystko jak wówczas, bo Amerykanie ogromną wagę przywiązują do symboli. Laureat pokojowej nagrody Nobla, czarnoskóry bojownik o równe prawa dla swoich pobratymców musiał nieźle zajść za skórę zwolennikom segregacji rasowej. To on zorganizował słynny marsz na Waszyngton, demonstrację, która zebrała ponad 200 tysięcy uczestników. To on wówczas pod pomnikiem Lincolna wypowiedział słynne słowa „I have a dream”, czym wlał otuchę w serca nie tylko czarnych. Miał sen jak się okazało bardzo proroczy, choć nie wszystkim to się spodobało. Zamordowano go na zamówienie polityczne. Murzyńska dusza Loko aż kipi z nadmiaru emocji i wzruszenia. Pojawiają się łzy. Dla niego to miejsce niemal święte, prawdziwy Nigger Lover. Czas na FedEx Forum, mecz zbliża się wielkimi krokami.
Tradycyjna wizyta w sklepie firmowym. Sprawdzamy, nie brakuje żadnego gadżetu przydatnego kibicowi. W holu popisy młodych amatorów basketu, konkurs nazwany wzorem z All Stars Weekend „Skill Challenge”. Qreł i Sobol postanawiają wziąć w nim udział. Pierwsze koty za płoty, czasy nie najlepsze, młodzież amerykańska górą? O, nie. Kolejna próba i obaj uzyskują dwa najlepsze czasy.
Zwycięzca „Skill Challenge” pozuje na ściance. Obok czas, którym pokonał wszystkich
Nagrodą są karty debetowe po 25$ każda. Wyjazd zaczyna im się zwracać. Znów obserwujemy z bliska rozgrzewkę. Psim swędem udaje nam się zrobić zdjęcie z gwiazdą Memphis, Katalończykiem Markiem Gasolem. Jest mile zaskoczony, że przyjechaliśmy na mecz z Europy dla niego. No może nie całkiem dla niego, ale cieszy się. My oczywiście jeszcze bardziej.
Będę się upierał, że to Marc Gasol pozuje na naszym tle
Idziemy na swoje miejsca, po drodze mijamy pulpit reporterski. Nasze koszulki wzbudzają niezmiennie sensację, Sobol – jesteś wielki. Zaczepia nas reporter przygotowujący się do relacji. Okazuje się że jest to Bill Schoening z radia San Antonio. Częstuje nas informacją z pierwszej ręki…. Kawhi Leonard nie wystąpi, ma drobną kontuzję.
Z reporterem radia San Antonio. To on przekazał złą wiadomość o kontuzji Kawhia Leonarda
Niech to diabli, to pierwszy niefart. Bez niego Ostrogi tracą połowę swojej wartości. Choć wybrany był w drafcie przez Indianę Pacers, wymieniony natychmiast do San Antonio, z którym to zespołem jest związany całą swoją zawodową karierę. To jeden z tych graczy, których możliwość zobaczenia napędzała nas dodatkowo. Mistrz NBA 2014, najlepszy gracz tamtych finałów. Czy trzeba lepszej rekomendacji? Ech… szkoda bardzo, ale nic nie poradzimy. Ostrogi zawsze grają do bólu skutecznie, stare gwiazdy Parker, czy Ginobili wzmocnione pozyskanym z Portland LaMarcusem Aldridgem stanowią mieszankę, z którą konfrontacja nigdy nie jest spacerkiem. Wielokrotni mistrzowie całej ligi, ostatnie pierścienie założyli trzy lata temu. Jeszcze z legendarnym Timem Duncanem. To był ostatni finał, przed erą potyczek Warriors z Cavaliers. Oglądamy ciekawe spotkanie o wyrównanym przebiegu. Ale tylko do przerwy. W drugiej połowie Grizzlies zdominowali osłabionego przeciwnika i ostatecznie ograli Ostrogi 89:74. Jedziemy do Nowego Orleanu…
Jest to druga część przygody – ostatnia już wkrótce. Trzecia część w piątek 12 lutego lutego o godzinie 7:00!
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS