Gdy dowiedziałem się o zaszczycie, potrafiłem tylko wykrztusić: „O Boże!”. Ceremonia miała się odbyć w marcu, ale ze względu na pandemię COVID-19 została przełożona. Później znów nastąpiły jakieś komplikacje, i ostateczny termin przypadł 13 stycznia. Razem z przyjacielem, także fotografem, Markiem Edwardem Harrisem przyjechaliśmy do Waszyngtonu dwa dni wcześniej. Poszliśmy na Kapitol, zrobiliśmy zdjęcia trzymającym wartę żołnierzom Gwardii Narodowej i stosom kwiatów przyniesionych dla funkcjonariusza policji, który zginął wskutek zamieszek.
Czytaj też: Antyszczepionkowcy działają jak armia. Atakują, obrażają i grożą. Skończy się tragedią – ostrzegają lekarze
Niech się gniewają
Fotografowałem wiele tego typu wydarzeń. Od rozruchów w Los Angeles wiosną 1992 roku wywołanych skatowaniem Rodneya Kinga, po ubiegłoroczne protesty Black Lives Matter. Bywało niebezpiecznie, ale pracowałem jako fotoreporter na wojnie wietnamskiej, więc umiem o siebie zadbać.
Znaczy nie do końca, bo trzy razy zostałem ranny. Przygnębił mnie szturm na siedzibę Kongresu, a jednocześnie żałowałem, że nie dotarłem tam z aparatem. Nie oglądałem wiecu Trumpa bezpośrednio przed atakiem. Dopiero po fakcie usłyszałem, co mówił.
Wielu ludzi uważa, że nie powinienem przyjąć odznaczenia, ale to prywatna sprawa. Jestem już starym człowiekiem i cieszę się z prezydenckiej nagrody. Traktuję ją jako wyróżnienie przyznane przez głowę naszego państwa. Przed ceremonią chwilę rozmawialiśmy, gospodarz dziękował, że przyjechałem. Dałem mu zdjęcie znane jako „Napalmowa dziewczynka” ze swoim i jej – Phan Thị Kim Phúc – autografem. Robił wrażenie bardzo zadowolonego.
Podczas uroczystości opowiedział o moim życiu. Jak to urodziłem się w Wietnamie, a ostatecznie trafiłem do Hollywood, gdzie stałem się jednym z ulubionych fotografów filmowego światka. Chwila, kiedy zawiesił mi na szyi medal była najszczęśliwszą ze wszystkich, które pamiętam. Nie mogłem uwierzyć, że dostaję odznaczenie od prezydenta Stanów Zjednoczonych. Zebrani bili brawo, gratulowali. A on posłał asystenta po fotografię, którą mu dałem, i wszystkim pokazał.
Jeszcze nie wiedziałem, że drugi raz został postawiony w stan oskarżenia parlamentarnego. Teraz już wiem i wcale nie życzę prezydentowi źle. Przed ceremonią znajomi pisali, żebym nie jechał, bo zarazi mnie koronawirusem. Potem mieli pretensje. Trudno, niech się gniewają. Mieszkamy w Ameryce, wolnym kraju. Każdy może robić, co uważa za stosowne. A Donald Trump został wybrany przywódcą tego kraju.
Poznaliśmy się wcześniej, w Los Angeles. Stwierdził wtedy: – Nick, twoje zdjęcia zmieniły historię świata. Mówił o „Napalmowej dziewczynce”. Fotografię zrobiłem dla Associated Press. Mój starszy brat był nie tylko gwiazdorem filmowym, ale też jednym z najlepszych wietnamskich fotografów. On właśnie zaczął mnie uczyć w 1965 roku, jak miałem 14 lat. Wkrótce zginął, szwagierka poradziła, żebym zadzwonił do AP i zaproponował współpracę. Uznali, że jestem za młody, miesiąc później zmienili zdanie.
8 czerwca 1972 koło ósmej rano przyjechałem do wioski Trảng Bàng. Robiłem zdjęcia parę godzin, już miałem wracać do Sajgonu, kiedy na niebie pojawił się samolot i zrzucił cztery ładunki napalmu. Nigdy wcześniej bomby nie wybuchały tak blisko miejsca, gdzie się znajdowałem. Byłem pewny, że wszyscy mieszkańcy zginęli.
Nagle zobaczyłem biegnących szosą ludzi, którzy trzymali w ramionach zwłoki dzieci. Zacząłem fotografować. Po kilku minutach z dymu wyłoniła się dziewczynka. Uciekała nago, z rozpostartymi rękami. Przemknęła mi myśl, dlaczego nie ma ubrania. Dopiero chwilę później zauważyłem, że jest cała poparzona.
Nicky, zakończyłeś wojnę
Była umierająca, oczyściłem jej skórę wodą, umieściłem w samochodzie i ruszyłem do szpitala odległego o 40 minut jazdy. Lekarze oświadczyli, że są bezradni, mają za dużo innych rannych, kazali jechać do Sajgonu. Próbowałem tłumaczyć, że kolejna godzina w samochodzie to pewna śmierć. Nie przejęli się.
Wyciągnąłem legitymację prasową AP i powiedziałem spokojnie: – Jeśli dziewczynka umrze, wasze zdjęcia wydrukują na pierwszych stronach wszystkie gazety świata. Została przyjęta. Kiedy wróciłem do stolicy, koledzy z agencji widząc moją twarz, zaczęli wypytywać, co się stało. Wyjaśniłem, pokazałem zdjęcie Kim. Jedni chwalili, inni kręcili nosem, że to przecież gołe dziecko.
Kiedy z lunchu wrócił dyrektor biura Horst Faas, miał tylko jedno pytanie: dlaczego fotka nie poleciała jeszcze do Nowego Jorku. Po dwóch dniach została przedrukowana w kilkudziesięciu krajach. Gdybym nie pomógł, Kim by umarła, i ja też nie mógłbym żyć z takim ciężarem.
Zobacz też: Carski przepych Putina za miliardy z korupcji. Nawalny uderza w prezydenta Rosji filmem
Podpisano porozumienie pokojowe, odwiedziłem Hanoi, myślałem, że zostanę przyjęty jak wróg. Tymczasem wszyscy śmiali się, płakali, powtarzali: „Nicky, zakończyłeś wojnę. Dzięki twoim zdjęciom żyjemy.” Nadal myślę o zrobionych wtedy fotografiach. Pamiętam wszystkie. Śnią mi się czasem razem z innymi koszmarami.
W 1977 roku przeprowadziłem się do Los Angeles. Przez kolejne 40 lat jako fotoreporter uwieczniałem najważniejsze kalifornijskie wydarzenia. Trwające pięć dni zamieszki wywołane pobiciem Kinga, podczas których zginęły 63 osoby, 2383 odniosły rany, 12 000 aresztowano, a z dymem poszło 1100 budynków. Proces O.J. Simpsona.
Gdy aktora Roberta Blake’a sądzono za morderstwo żony, zaprosił mnie na obiad i przekonywał, że jest niewinny. Ława przysięgłych to potwierdziła. Nie pozwolił się fotografować nikomu innemu, więc poszedłem na ten obiad, bo AP koniecznie potrzebowała zdjęcia.
10 lat później, dopiero co wróciłem z Wietnamu, a redaktor kazał mi jechać do West Hollywood i uwieczniać aresztowaną Paris Hilton. Był 8 czerwca, mijało równo ćwierć wieku od momentu, gdy spotkałem Kim. Zdołałem uchwycić Hilton, jak płacze. Młodsi koledzy twierdzili, że przypomina im „Napalmową dziewczynkę”. Nie było sensu tłumaczyć, że Kim do dziś przeżywa każdy dzień w niewyobrażalnym bólu z powodu odniesionych wtedy ran.
Chciała przyjechać do Białego Domu, ale mieszka w Kanadzie, i nie pozwoliły jej restrykcje spowodowane pandemią. Zadzwoniła, klęła, że jest wściekła, będzie ze mną myślami, kazała pozdrowić prezydenta. Jesteśmy jak rodzina. Rozmawiamy przynajmniej raz w tygodniu. Mówi do mnie „wujku”. Zostałem w Waszyngtonie, żeby zobaczyć inaugurację Joe Bidena. Robiłem zdjęcia.
Choć przeszedłem na emeryturę fotoreporterską, to nie fotograficzną. Nie ma szans. Chyba, że palce odmówią mi posłuszeństwa. Nie potrafię usiedzieć w domu. Jestem szczęśliwy, że zostałem obywatelem USA, zjeździłem cały świat, pstrykając fotki. Dla mnie Ameryka oznacza wolność. Wierzę, że przyszłość będzie lepsza. Wierzę w zgodę. Poznałem wojnę. Widziałem więcej śmierci, niż przeciętny człowiek potrafi sobie wyobrazić. Nie chcę jej oglądać tutaj.
Nick Ut to jeden z najsłynniejszych fotoreporterów wojennych wszech czasów, laureat Pulitzera, nagrody głównej World Press Photo of the Year i Narodowego Medalu Sztuk. Nazajutrz po przyjęciu odznaczenia został pobity koło Białego Domu.
Tłumaczenie Piotr Milewski.
Czytaj więcej: Szturm na Kapitol to prezent dla propagandy Kremla. Ale dla rosyjskich służb ważniejsze jest coś innego
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS