Wczoraj poinformowano, że zmarł Zbigniew Oziewicz. Większej liczbie ludzi, może być znany ze swojej działalności opozycyjnej w Solidarności Walczącej, ale my, studenci fizyki roku 1986/7 poznaliśmy go z zupełnie innej strony.
Próg wejścia
Już pierwsze spotkanie ze Zbigniewem Oziewiczem było wyjątkowe. W planie mieliśmy dwie godziny ćwiczeń z analizy i dwie godziny wykładu. Wykładowca stwierdził, że nie ma sensu robić ćwiczeń, skoro nie było jeszcze wykładu i że zagospodaruje ten czas. No i w ten sposób dostaliśmy pierwszy, czterogodzinny wykład. Powiem wprost – było ciężko. Również dla tych z czternastki. Ten pierwszy wykład dotyczył – jak się później okazało – w miarę prostych spraw, ale my byliśmy zbyt porażeni, by je wtedy zrozumieć. Wykładowca czuł, że kontakt z salą staje się z każdą chwilą coraz bardziej iluzoryczny i na kwadrans przed końcem zachęcił do zadawania pytań. Cisza. W końcu jeden z nas (Tomku, zniknąłeś po pierwszym roku, niemniej przesyłam pozdrowienia) wykrztusił z siebie „A na tym rysunku, to zamiast kółeczek mogą być kwadraciki?”.
Podział zbioru na klasy równoważności, bo na wykładzie była mowa o relacji równoważności.
„Tak!” zabrzmiała odpowiedź. Oziewicz z wielkim entuzjazmem jeszcze raz przebiegł przez całą wykładaną tego dnia treść, dobijając nas kompletnie. Gdyby nie to, że za pół roku mieliśmy zdawać z tego egzamin, cała sytuacja byłaby nawet śmieszna. Ale nas przerażała.
Nie tylko nas. Szybko zorientowaliśmy się, że ćwiczeniowcy też są nieco zagubieni. Może oprócz dr Rytela, który orientował się w formalizmach serwowanych przez profesora i dr Borowca – współpracownika Oziewicza. Niby uczyliśmy się analizy, ale wykładany materiał odpowiadał raczej geometrii różniczkowej. Nie było limesów, roztrząsania warunku Cauchyego czy dywagacji nad warunkami jednoznaczności rozwiązań równań różniczkowych. Były za to formy różniczkowe i pola wektorowe, plus ich algebry Grassmanna. Kapitał wiedzy jaki wynieśli ze szkoły średniej absolwenci elitarnego LO XIV we Wrocławiu słabo im się przydał, choć trzeba przyznać, że na naszym roku i tak stanowili elitę. Dość przypadkowo (kwestia alfabetycznego ułożenia składów grup ćwiczeniowych) zasilili grupę o numerze 4. Pozdrawiam w tym miejscu „czwartaków”.
Zbigniew Oziewicz nie silił się na łatwe tłumaczenia. Wiedza u niego bolała. Ale raz zdobytej nic ci już nie odbierze. Zaczęła się orka. Poświęciłem mnóstwo czasu, rozgryzając wypisywane na wykładzie wzory. Z każdym tygodniem okazywało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Wsiąkałem.
Szkodnik
Wśród władz instytutowych zapanowało ogólne przekonanie, że osoba pokroju Zbigniewa Oziewicza nie powinna narażać niewinnych duszyczek studentów pierwszego roku. Byliśmy drugim rocznikiem, na którym Oziewicz prowadził swój eksperymentalny wykład. Potem oficjalnie zabroniono mu zajęć na początkowych latach studiów. Dlaczego? Ano wyjaśnił nam to jeden z ćwiczeniowców.
Akurat mieliśmy zastępstwo na ćwiczeniach. W naszej grupie zajęcia te prowadził zwykle dr Rytel, który nie bał się oziewiczowskiej nauki, i pomimo, że miał do niej pewien dystans, dziwnie nam do niej pasował. Tego akurat dnia dr Rytela nie było. Połączono naszą grupę z inną i ichni ćwiczeniowiec, forsował jak najbardziej standardową analizę. Gdy w pocie czoła wyliczaliśmy:
prowadzący stwierdził, że Oziewicz wyrządził nam wielką krzywdę, bo kiedy na wyższych latach będziemy coś przeliczać, całkować czy rozwiązywać równanie różniczkowe, wtedy będziemy musieli się od nowa nauczyć całej analizy. Dodatkowo. O wiele ciężej niż na normalnym kursie, bo samemu. No jednym słowem – szkodnik. Podstępny złoczyńca sączący jad w młode dusze.
Przejaw oziewiczowskiego humoru
I wiecie co? Już wtedy nie chciało mi się w to wierzyć. A jak było rzeczywiście? W swym życiu dokonałem wielu przeliczeń – u nas mówiło się „hektary wyprowadzeń” – i jakoś ani razu nie dopiekły mi „braki w edukacji”, którymi straszył tamten ćwiczeniowiec.
Jak napisałem, to już był drugi rok oziewiczowskiego eksperymentu. Wieść o krzywdzącym studentów wykładowcy zataczała coraz szersze kręgi. W końcu Oziewicz dostał ten zakaz. Trzeci semestr analizy został przekazany znanemu tutaj prof Jadczykowi.
Trzeba powiedzieć, że wykład Jadczyka był bardziej standardowy, ale zdecydowanie warto było na niego chodzić. Jadczyk korzystał na przykład z komputera Atari, więc obrazki z tw. Taylora dla sinusa mogły robić wrażenie – choć dziś takie same są choćby w Wikipedii. Gościnnie występował też Marek Wolf, który oczarowywał nas obrazkami fraktali na swoim Spektrusiu. No takie to były czasy.
Wracając do głównego bohatera notki. Zakaz zakazem, ale pozwolono jednak Oziewiczowi skończyć wykład. Więc każdy student naszego rocznika mógł sobie wybrać, do kogo chce chodzić na wykłady z analizy na trzecim semestrze. Większość wybrała Jadczyka, przy starym mistrzu pozostało osiem osób (niektórzy – w tym i ja – uczęszczali na oba wykłady).
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS